Śmierć pana Phantomhive'a
Wpływam na mrocznego przestwór oceanu, łódka sunie po wodzie i jak chmura na niebie brodzi, wśród ciszy, wśród wszechogarniającej ciemności, omijam mielizny kamieniste.
Ster trzyma istota nazywająca się kiedyś moim pokornym i uniżonym sługą gotowym do spełnienia każdego rozkazu. Niegdyś rozgadany, zawsze gotowy do powiedzenia coś od siebie, gdy tylko sytuacja pozwala, teraz milczy uparcie, katując mnie tym samym niczym Rzymianie prowadzący pewnego Galilejczyka na szczyt Góry Czaszki. Ciszę tę trudniej mi znieść niż biczowanie wyrzutów sumienia, dźwiganie krzyża własnego życia czy przebijanie rąk i stóp gwoździami wykutymi z okrutnej rzeczywistości.
Siedzę zwrócony do niego plecami, patrzę wprost przed siebie w majaczące w oddali cienie; niektóre zdają się sunąć po wodzie, z przestrachem próbując się do nas zbliżyć, jednakże lęk ich wygrywa z ciekawością, więc się rychło poddają. Być może boją się wzroku sterownika mej łodzi? Jego beznamiętnego spojrzenia wlepionego w dal? A może jednak nie jest taki beznamiętny, jak mi się wydaje, tylko uśmiecha się delikatnie, z głową lekko, ale dumnie uniesioną? Błyskiem w swych ślepi obwieszcza zwycięstwo?
Czuję, że nie zerka na mnie, nie sunie wzrokiem po moich plecach, nie zwraca uwagi na moją rękę wyciągniętą poza burtę. Zdaje się mnie nie widzieć, jak gdybym całkowicie przestał już istnieć, scalił się z powietrze lub jakbym zniknął z powierzchni tego świata zaprowadzony przez Wergiliusza do samego dna Piekła, gdzie zająłbym należne mi miejsce obok Szatana, Judasza, Brutusa oraz Kasjusza.
Dostrzegam w oddali wyspę wyciągniętą z dzieła Arnolda Böcklina zapraszającą nas w swoje objęcia niczym matka czekająca na swe dziecko. A co jeśli sam autor już odwiedził to miejsce, a ów obraz stanowił nic innego jak fotografię? Osobistą kartkę z pamiętnika napisaną olejem na desce? Jak gdyby pragnął na zawsze zapamiętać, co czeka każdego człowieka, gdy tylko wybije jego ostatnia godzina. Nie wiem. Niemniej ten widok staje mi się miły niczym promienie słońca tańczące po twarzy lub wiatr rozwiewający włosy w upalny dzień. Zdaje mi się, że jako dziecko stoję przed kopią tego obrazu wiszącą na korytarzu prowadzącym do mego pokoju; słyszę dochodzący z oddali stukot kroków mega ojca, mojej matki, jednakże nie dostrzegam ich, gdyż Wyspa śmierci zbyt mnie pochłania. Wołają mnie cicho.
Synku...
Synku...
Synku...
Zrywa się subtelny wiatr, a jego zimne objęcie otaczają całe moje ciało. Przechodzi mnie nieprzyjemny dreszcz, jak gdyby wszystkie moje obawy przybrały fizyczną formę i zaczęły dotykać moich rąk, moich nóg, obcałowywać moje policzki, muskać dłonie.
Wzdycham cicho, lecz w tej ciszy wydaje się one głośne niczym rozdzierający gardło krzyk. Spuszczam głowę, przymykam oczy i zaczynam żałować. Wciąż czuję ból palców, słyszę świst gwałtownie wciąganego powietrza, chrapliwe błaganie o zaciśnięcie uścisku i pozwolenie na szybsze odejście. Wydaje mi się, jakbym to teraz ja był tym człowiekiem przyciśniętym do ściany, blednącym z każdą upływającą sekundą, z drżącymi wargami niemo proszącymi o rychłą śmierć.
Nie żyję.
A jednak słyszę chlupot otaczającej mnie wody, świst własnego oddechu, szum płynącej w żyłach krwi.
Mimo to nie żyję.
Choć me serce dalej bije w piersi.
Wciąż nie żyję.
Od przeszło dziewięciu lat. Trzy tysiące dwustu osiemdziesięciu siedmiu dni. Prawie połowy czasu mego istnienia.
Cóż zyskałem, odwlekając sobie godzinę śmierci? Czyż nie przypominam doktora wiążącego się paktem z Mefistofelesem? Powinienem był umrzeć, nim pęd życia Bergsona pchnął mną naprzód niczym topielca walczącego z siłą rzeki. Zanim stałem się istotką z końca wieku XIX — zwieszającą głowę w obliczu upadającego powoli świata. Kimże w końcu jestem?
Ja — człowiek.
Ja — arystokrata.
Ja — powstający z kości mego rodu mściciel.
Jednakże wciąż człowiek niezdolny do kierowania własnym losem, zmuszonym do trwania w ciągu wydarzeń zwanym życiem.
Otwieram oczy, kiedy czuję, jak łódka zatrzymuje się przy brzegu. Wciąż milczę, on również się nie odzywa. Nie popędza, nie każe mi wyjść, sam również się nie rusza. Chyba do ostatniej chwili chce bawić się w odgrywanie roli pokornego sługi. Musi to lubić, świadomość uśpienia ludzkiej czujności przy jednoczesnej możliwości obrócenia całego świata w pył — sam z ukontentowaniem pławiłem się w tym uczuciu, ilekroć ktoś jeszcze nie poznał wszystkich moich możliwości.
Niespodziewanie jakaś siła z głębi wyspy przyciąga mnie do niej, jak gdybym był Tezeuszem ciągniętym z głębi labiryntu przez Ariadnę, jakoby śmierć czekała na mnie i już pragnęła się ze mną zobaczyć po tylu latach umykania jej. Wydaje mi się, że się do mnie uśmiecha szeroko niczym małe, wesołe dziecko, ukazując szereg mlecznych zębów; słyszę jej wesoły chichot, brzmiący słodziej od porannego świergotu ptaków budzącego śpiących ze snu; czuję, jak chwyta mnie ciepłą ręką, przyjemniejszą w dotyku od kosztownych jedwabiów z Chin, próbuje zaprosić mnie do tańca.
Drżą moje usta, z trudem łapię ciężkie powietrze w płuca, lecz łzy nie chcą mi napłynąć do oczu, zamiast tego duszą się w mojej piersi, nieomal zawładając całkowicie moim sercem.
— Jak to jest odebrać komuś życie? — pytam cicho, ledwie powstrzymując głos przed załamaniem się.
Nie odpowiada od razu. Może zastanawia się nad właściwymi słowami albo postanawia przemilczeć tę chwilę. Nie próbuję nawet zerknąć na niego przez ramię, gdyż zbytnio się boję istoty stojącej za mną, milczącego demona gotowego przerwać linię mego życia, pożreć moją duszę i zetrzeć mnie na proch.
Jego głos dociera do mnie jak przez mgłę, z trudem przeciska się przez powietrze i ostatkiem sił trafia do mych uszu. Coś mówi, jego słowa układają się zdania, lecz nie potrafię odnaleźć w nich prawdziwego sensu, rozumiem je, jednakże nie wiem, co naprawdę oznaczają. Najwyraźniej żaden ludzki język nie jest w stanie tego właściwie przekazać, a inaczej mówić i słuchać nie umiem.
Pozwalam się zaciągnąć wyspie do jej wnętrza jak ślepy prowadzony przez widzącego. Jakoby cień on się sunie za mną, krok w krok, niczym za czasów mojej ziemskiej egzystencji, towarzyszy mi nieustannie, aż do osiągnięcia upragnionego celu. Niemniej zastanawia mnie, czy tak naprawdę pragnąłem tej pomsty za wyrządzone mi krzywdy — mogłem się poddać, zaakceptować nieuniknione koleje losu.
Zamiast tego umrę cały. Nie pozostawię po sobie pomnika w ludzkiej pamięci, a moja dusza nie znajdzie spokoju za niebiańska bramą.
Dusza.
Tak, dusza.
Do ostatniej chwili imponują mi jego perswazyjne umiejętności.
Swoją jedyną duszę musiałem od kogoś otrzymać. A od kogo innego, jeśli nie od Boga, którego wtedy się wyrzekłem?
Czuję napływające do mych oczu łzy, jednakże nie mają one na tyle odwagi, by popłynąć po moich policzkach. Zamiast tego osadzają się na moich rzęsach niczym szadź na gałęziach drzew.
Chciałbym móc żyć, a zarazem dopełnić dzieła sprzed dziewięciu lat.
— Jak masz na imię? — pytam szeptem, pochylając głowę.
— Nie mogę powiedzieć — odpowiada spokojnie. — Inaczej mnie naprawdę posiądziesz.
Kiwam głową na znak zrozumienia.
— Ile byś dał, bym oszczędził twoje życie?
Słyszę chrzęst piasku pod jego stopami. Staje naprzeciw mnie. Czuję na sobie jego zaintrygowane spojrzenie. Chce mnie upokorzyć, ośmieszyć przed samym sobą, pogrzebać resztki mojej ludzkiej godności.
— Nic — odpowiadam, unosząc na niego wzrok. — Nie ma takiej rzeczy, którą ofiarowałbym za choć jeden dzień chodzenia po ziemi. — Patrzę mu prosto w oczy i się uśmiecham, krzywo, z minimalnym grymasem na twarzy, łzami spływającymi po policzkach. — Było warto tyle czekać na ten dzień?
Wydaje się zaskoczony moim pytaniem lub też tylko takiego udaje. Kąciki jego ust unoszą się subtelnie.
— Nie.
Obydwoje patrzymy się na siebie, wciąż się uśmiechając.
— Było warto oddać mi duszę?
— Nie. — Zaciskam wargi, chcąc zatrzymać dudniące w mojej piersi łkanie. — Będziesz o mnie pamiętać? — szeptam.
— Nie mogę — odpowiada, skłaniając się niemal teatralnie, w ten sam sposób jak przez przeszło dziewięć lat. — Non omnis moriar przypada tylko naprawdę żyjącym.
Cisza.
Nikt mnie nie woła.
28.01.2023, fruziapo
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro