6 dzień
6.12.1409 r.
Średniowieczne mury wydawały się potężne, jednak większe wrażenie robił górujący nad okolicą zamek, na którego patrzyłam z zachwytem. Kraków zapraszająco otwierał swoje podwoje przed przybyszami z różnych stron świata. W gwarnym tłumie mieszało się ze sobą wiele języków. Minęliśmy grupę rozgadanych niemieckich tragarzy. Przed nami dwóch Litwinów kierowało wozem załadowanym glinianymi garnkami. Niedaleko wybrzmiał czeski, jakby niesione wiatrem doleciały do uszu języki polski, węgierski, a nawet łacina.
Ściągnęłam wodze, gdy dotarliśmy do drewnianego mostu poprowadzonego nad korytem Wisły i wraz z napływającymi do miasta ludźmi przejechaliśmy przez strzeżoną z obydwóch stron bramę. Czułam za sobą ciepło bijące od ciała rycerza, z którym zmuszona byłam podróżować na grzbiecie jednego konia. Niestety, wczoraj nie udało się odzyskać mojej klaczy. Maćko nie zdołał dogonić rabusia, ale pozostałych dwóch zbójów zabił Dziwigor.
– Gdzie się zatrzymamy?! – próbowałam przekrzyczeć uliczny zgiełk. – Panie Dziwigorze?!
Brak odpowiedzi mnie zaniepokoił, obejrzałam się. Głowa mężczyzny była spuszczona i kiwała się na boki. Zanim zdołałam zareagować, wojownik przechylił się, po czym bezwładnie spadł z wierzchowca. Wrzasnęłam przerażona, zwracając tym samym uwagę giermka. Jednakże to ja pierwsza znalazłam się przy nieprzytomnym towarzyszu.
***
Jasne, krótkie rzęsy rzucały cień na rozpalone policzki Dziwigora. Zakonnik, który oczyścił jego zaognione rany, kazał poić chorego ziołowym naparem. Siedziałam przy łóżku i wypełniałam zalecenia mądrego człowieka. Kiedy Dziwigor zapadł w sen, zaczęłam składać ubranie rycerza. Kiedy wzięłam do rąk wełniany płaszcz, na podłogę upadła skórzana sakiewka. Serce zabiło mocniej. Czyżby? Rozsupłałam rzemyk i wysypałam zawartość woreczka. Wśród monet znalazł się mój złoty medalion...
(treść rozdziału zawiera 250 słów, wliczając w to datę, ale już nie licząc tego dopisku)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro