2 dzień
2.12.1409 r.
Na lnianą koszulę założyłam wełnianą suknię w kolorze ciemnego burgunda, po bokach której znajdowały się sznurowane troczki. Zanim postanowiłam zmienić ubranie, zmyłam z siebie zeschniętą krew. Woda w miednicy przybrała rdzawy odcień. Wywoływała we mnie obrzydzenie.
Chciałabym, żeby ten koszmar dobiegł końca, jednak powoli przestawałam się łudzić. Słyszałam dochodzące z dołu tubalne głosy mężczyzn i skrzypienie ław pod ich muskularnymi cielskami. Słoma stercząca z siennika boleśnie wbijała się w skórę. To wszystko wydawało się zbyt realne, by było snem.
Drzwi do izby skrzypnęły, w progu stanęła dziewka karczemna niosąca misę z gorącą strawą.
– Który mamy rok?
– Rok pański tysiąc czterysta dziewiąty – odpowiedziała odruchowo, ale wcześniej słysząc pytanie zrobiła minę, jakby dotyczyło ono najbliższego terminu lotu na księżyc.
Który?! Złapałam się za głowę. Przez nieszczęsny zegarek przeniosłam się w czasie! Czyżby się zepsuł? Gdzież on się podział? Przeszukałam każdy zakamarek pomieszczenia – na nic starania.
– Mów prędko, gdzie rycerz, który mnie tu przywiózł?
– Udaje się w drogę. Zapłacił za panny suknię, posiłek, medyka, jeszcze na woźnicę zostawił, gdyby panna opuścić gospodę raczyła...
Wyszłam z pokoju, przebiegłam przez izbę ignorując spojrzenia biesiadników i wypadłam na podwórze, wprost pod kopyta rozpędzającego się konia, który ze strachu stanął dęba.
– Dziewko niemądra! – wrzasnął jeździec próbujący uspokoić wałacha.
– Chyba waszmość wziął co moje – powiedziałam zaczepnie, wstając i otrzepując spódnicę ze śniegu.
– Łża to!
Byłam pewna, że udaje.
– Dokąd pan jedzie?
– Do Krakowa.
Nie mogłam pozwolić, by zniknął wraz z medalionem. Moja odpowiedź była szybka jak błyskawica:
– Zali ja także!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro