19 dzień
19.12.1409 r.
Wyszłam z gospody zaraz po śniadaniu. Śnieg chrzęścił pod podeszwami ocieplanych pantofli. Z nieba leciały kolejne śnieżynki, które tworzyły przede mną gęstą firanę. Na zimnym powietrzu chciałam ostudzić głowę i wymyślić, co dalej robić. Czy miałam jakąkolwiek szansę, by wrócić do współczesności? Zaczynałam w to wątpić, ale dopóki nosiłam na szyi medalion, dopóty tliła się w moim sercu nadzieja.
– To ona!
Na początku nie pomyślałam, że to było o mnie. Dopiero gdy uniosłam głowę, zobaczyłam pomarszczoną w złości, znajomą twarz i zaniepokoiłam się. Mężczyzna wskazywał na mnie palcem. Zaczepieni przez niego strażnicy miejscy podążyli wzrokiem w moim kierunku. Zatrzymałam się.
– To na pewno ta kobieta, która przyszła do mojego sklepu i pytała o niedopuszczalne zioła! Stoi przed wami... wiedźma!
Krzyk zielarza zwrócił uwagę przechodniów, a na strażników zadziałał jak rozkaz. Szczęknęła wysuwana przez nich oręż. Spod hełmów łypnęły złowrogie spojrzenia. Instynkt podpowiedział mi, że pora uciekać. Odwróciłam się na pięcie i zaczęłam biec.
– Zatrzymać ją! – wrzasnęli goniący mnie mężczyźni, lecz mijani ludzie tylko oglądali się na nas z zaciekawieniem. Uniosłam długą spódnicę, by nie zaplątały się w nią nogi. Po tym, jak przebiegłam pod arkadami gwarnych sukiennic, skręciłam w boczną uliczkę, by zmylić ścigających. Właśnie wtedy popełniłam błąd.
To był ślepy zaułek. Nie znałam średniowiecznej zabudowy miasta i ta niewiedza zemściła się na mnie w najgorszej z możliwych chwil. Strażnicy dobiegli. Nieustępliwie chwycili mnie pod ramiona oraz zdecydowanie poprowadzili.
– Nie jestem czarownicą. Tamten człowiek kłamie! – zawyłam, starając się wyrwać z uścisku. Bez skutku.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro