14 dzień
14.12.1409 r.
Założył siodło na grzbiet konia i dopiął popręg. Zwierzę poruszyło się niespokojnie, wyczuwając zdenerwowanie człowieka. Pogłaskałam je po ciepłych chrapach, bacznie spojrzałam na Dziwiora. Nie ośmieliłam się jednak odezwać. To przecież na mnie się gniewał.
Rycerz bez słowa podsadził mnie. Zrobił to bez jakiejkolwiek trudności. Trochę mi imponował swoją męskością, bo Robert, gdy przenosił mnie przez próg naszego pierwszego, własnego mieszkania, sapał z wysiłku. Byłam niska, ale za to okrąglutka. Mówił na mnie „pączuszek" i chociaż wiedziałam, że to z miłości, miałam czasem ochotę zdzielić go czymś ciężkim w łeb. Też z miłości, naturalnie.
Na krótką przejażdżkę, użyczając koni ze stajni Szafrańców, skierowaliśmy się do pobliskiego lasu.
– Jak mogłaś, panno, bezmyślnie zakraść się do gabinetu nauczyciela! – rycerz wybuchnął. – Gdybym panny nie śledził, w porę nie ostrzegł, zostałabyś przyłapana. Czemu ten przedmiot jest ważny!?
– Uwierzysz mi, jeśli powiem, że hrabina i alchemik mają niecny zamiar wykorzystać zaczarowany medalion?
Dziwigor zmarszczył czoło.
– Zaczarowany? – powtórzył niepewnie.
– Tak, lecz nieco... uszkodzony. Pomóż mi go odzyskać – powiedziałam błagalnie.
Wojownik zwolnił, ściągając wodze. Popatrzył na mnie, potem zaczął się głośno śmiać.
– Bezczelny! – krzyknęłam oburzona. Oddaliłam się, pozostawiając towarzysza daleko z tyłu. Popędziłam wierzchowca. Kiedy ten zaczął galopować, straciłam nad nim panowanie. Poczułam, jak spadam na zimną, zmrożoną ziemię. Od uderzenia zamroczyło mnie.
– Anno! – Dziwigor wziął mnie w ramiona. Odgarnął szatynowe, rozwichrzone włosy z mojej twarzy, z policzka starł przyklejony doń śnieg. – Przepraszam. Nie płacz.
Nie mogłam powstrzymać napływu łez. Ich źródło tkwiło bowiem w bezradności...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro