Osiemnaście
Przez weekend nie rozmawiałem z Sophią. Gdy ja próbowałem się do niej dodzwonić, skrzętnie odrzucała każde połączenie. Natomiast kiedy ona próbowała do mnie, udawałem, że tego nie słyszę, i spałem dalej. Tu nie chodziło o to, że czułem się zraniony, zdziwiony czy zawiedziony postawą Sophii. Nawet nie chodziło o żaden inny powód, którego dotąd nie wymyśliłem. Zwyczajnie wystraszyłem się tego wszystkiego, co na mnie spadło. Czy to była odpowiedzialność, czy dziwna nić splatająca mnie z Sophią – nie miałem pojęcia. Jednak z jakiejś niewyjaśnionej przyczyny, byłem pewien, że zaszycie się w mieszkaniu i nierozmawianie nawet z Camillą, miało być dobrym pomysłem.
W poniedziałek rano powziąłem postanowienie, że już więcej nie ruszę stopy poza krawędź łóżka. Choćby się waliło i paliło, ja będę tam leżał, aż nie dostanę odleżyn, a mięśnie zwiotczeją mi na tyle, iż nie będę mógł się ruszać. Mimo to moje plany zostały szybko zweryfikowane przez okrutną rzeczywistość – postanowienia postanowieniami, ale potrzeby fizjologiczne wzywały.
Znajdowałem się już prawie z powrotem w sypialni, gdy rozdźwięczał dzwonek do drzwi. Na początku automatycznie podszedłem do nich, aby je otworzyć. Jednak kiedy tylko dotknąłem klamki, poczułem się, jak rażony piorunem. Szybko zreflektowałem się, kim może być osoba, która tak uparcie dobijała się do mnie w poniedziałkowy ranek. Zacząłem się powoli wycofywać w głąb mieszkania, bo o ile nie był to facet ze skarbówki, pozostawała tylko jedna osoba. A musicie wiedzieć, że kompletnie nie czułem się jeszcze wtedy na siłach, żeby się z nią zmierzyć.
Położyłem się w łóżku i zakryłem głowę poduszką – postanowiłem udawać, że nie było mnie w domu. Poprzedniego dnia wieczorem zadzwoniłem do szefa i poprosiłem o tygodniowy urlop, z którym zwlekałem lata. Facet się zdziwił, ale nie robił mi problemów (wydaje mi się, że po prostu usłyszał mój zmęczony światem głos).
Dopiero po chwili zorientowałem się, że w mieszkaniu znów panował upragniony spokój. Czyli nie była to jednak skarbówka, bo w przeciwnym razie, już leżałbym skuty na ziemi. Albo wynosiliby mnie na drzwiach. Błogość ogarnęła mnie całego, gdy zdałem sobie sprawy, że choć na chwilę rozwiązałem problem z Sophią. Albo że rozwiązał się on sam.
Moje szczęście nie trwało długo. I o ile w komediach romantycznych w tym momencie następuje domniemana zdrada, to u mnie wyglądało to tak, że ktoś jednym płynnym ruchem zdarł ze mnie kołdrę, narażając na odmrożenie.
— Mogłeś nie spuszczać tak głośno wody w kiblu i zamykać drzwi. Wtedy bym przynajmniej wątpiła w to, że tu jesteś. Bo kiedy tu jechałam, zastanawiałam się, czy już wyemigrowałeś na Neptuna.
Sophia rozglądnęła się po pokój, wciąż trzymając moją kołdrę w rękach. W końcu zdecydowała się usiąść na stosunkowo czystym fotelu z rajstopami Camilli przewieszonymi przez oparcie.
— O czym ty...
— Mówię tylko to, co ja bym zrobiła, gdybym była na twoim miejscu. Ale skoro nadal jesteś na Planecie Ziemia i nie wyglądasz na astronautę NASA, to musiałam cię odwiedzić.
— W celu?
Kobieta wywróciła oczami.
— Znasz najpilniej strzeżony sekret na Ziemi. Muszę sprawdzać, czy nie mielisz jęzorem na prawo i lewo. Pamiętaj, że jestem zdolna ci go uciąć. — Westchnęła. — Poza tym, Andreas dał mi coś, co jemu z kolei dał ojciec. Chodzi chyba o umowę w związku z twoją książką.
Natychmiast wzbudziła tym moją ciekawość. Plik kartek był wysoki i ciężki, a litery, którymi została napisana umowa, mniejsze od kryształków cukru. Podszedłem do szafki, na którą Sophia ją rzuciła i przyjrzałem się pierwszej stronie.
— Zależałoby mu na jak najszybszym rozpatrzeniu sprawy.
Zerknąłem na nią z uniesioną brwią. Kobieta sprawdzała przez chwilę zawartość swoich kieszeni, aż wreszcie wyciągnęła długopis i pomachała mi nim przed oczami.
— W sensie podpisz to teraz. Nie ma tu nic interesującego oprócz przytoczenia Kodeksu Karnego i autobiografii The Beatles. — Łypnąłem na nią zdziwionym wzrokiem. — Chryste, Kenneth, po prostu to podpisz.
Długopis ciążył mi w ręce, jakby chciał mi złamać nadgarstek. Wydawało mi się, że podpisywałem się przez wieki, nie posługując się łacińskim alfabetem na kartce, ale używając rylca i glinianych tabliczek. Sophia kiwnęła głową, gdy zobaczyła mój koślawy podpis. Wyrównała wszystkie kartki, a następnie włożyła je do szarej koperty i zakleiła.
— Świetnie, widzę, że coraz lepiej idzie ci z wykonywaniem moich poleceń. Jeszcze trochę, a staniesz się całkowicie poddanym mi sługusem. — Wystawiłem jej język, co skwitowała chichotem. — Ale my tu pitu – pitu, a czeka nas daleka droga. Zbieraj się, wyjeżdżamy.
— Co?!
Wstałem z łóżka i przetarłem twarz dłonią. Nie byłem pewien, czy wciąż śnię, czy jestem na jawie. Dla pewności postanowiłem chwilę odczekać, tym bardziej ze względu na fakt, czego dowiedziałem się kilka dni temu.
Sophia otaksowała mnie wzrokiem. Uśmiechnęła się półgębkiem i lekko pokręciła głową. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że stałem przed nią w samych bokserkach i zdecydowanie nie miałem pewności ani figury światowej klasy modelów albo koksów z siłowni. Ze sterty ciuchów zabrałem pierwsze rzeczy, które wpadły mi w ręce i podziękowałem Bogu, że nie było tam rzeczy Camilli.
— Mówię ci, że wyjeżdżamy. Musimy oczyścić atmosferę i doprowadzić twój kręgosłup moralny do porządku. I ciebie też.
— Brzmi jak jakiś średniowieczny rytuał. W sensie groźnie.
— Groźnie to się dopiero zrobi, jeśli nie spakujesz się i umyjesz w ciągu pół godziny!
Okazało się, że potrafię zrobić obie te czynności w tak krótkim czasie, choć myślę, że tylko dzięki Sophii, która wymachiwała we wszystkie strony kulą ortopedyczną – pamiątką po złamanej nodze Camilli.
— Muszę do niej zadzwonić do — powiedziałem, gdy schodziliśmy na dół. Klucz zostawiłem w skrzynce na listy, ale jak miałem jej przekazać, że wyjeżdżam nie wiadomo gdzie, nie wiadomo na ile i to jeszcze z Sophią? Wpadłaby w szał, a tego zdecydowanie nie potrzebowałem.
— To od razu z nią zerwij.
— Co?!
— Kenneth! — Sophia obróciła się na pięcie. Znajdowała się zaledwie jeden stopień niżej, więc jeśli tylko wyciągnąłbym odrobinę rękę, dotknąłbym jej włosów, które wydawały się dzisiaj wyjątkowo piękne. A może zawsze takie były? Nachyliłem się nieco, a do moich nozdrzy dotarł zapach jaśminu. Mój Boże, musiałem w tamtym momencie wyglądać jak skończony pajac, bo Sophia wykrzywiła twarz i zeszła niżej. — Myjesz ty w ogóle uszy? Człowieku, ile można powtarzać? Nie zauważyłeś tego jeszcze, że Camilla to nie jest odpowiednia dla ciebie kobieta?
— A niby dlaczego? W dodatku, kim ty jesteś, żeby mówić mi, z kim mam się umawiać?
— Twoim guru — odpowiedziała bez zająknięcia.
Nabrałem powietrza w płuca i już miałem wygłosić najdłuższą przemowę mojego życia, ale Sophia uznała, że temat został wyczerpany, i ruszyła dalej. Zagryzłem policzki od środka i postanowiłem nie odezwać się już ani słowem. Dobrze wiedziałem, że Sophia chciała, żebym wybuchnął. Postanowiłem nie dać jej tej satysfakcji i nawet siliłem się na uśmiech.
— Gdzie jedziemy?
— Za dużo byś chciał wiedzieć, Kenneth.
Dogoniłem ją i przypatrywałem się jej spokojnemu wyrazowi twarzy.
— Jedziemy autobusem?
— Tylko nie to, Kenneth! — Zatrzymała się i wyjęła z kieszeni kluczyki do samochodu. Pomachała mi nim przed oczami i z triumfalnym uśmiechem kliknęła w przycisk. Granatowy Volkswagen zapiszczał i błysnął światłami. — Będzie jechać tą bestią.
Moje brwi wystrzeliły w górę, na pewno poza linię włosów. Spojrzałem to na Sophię, to na samochód i wszystko to wydawało mi się coraz bardziej absurdalne.
— Ale przecież ty nie masz prawa jazdy.
— No i co z tego? — Wzruszyła ramionami. — Przecież nikt nie musi o tym wiedzieć. A poza tym, jedziemy w miejsce, gdzie nikogo takie rzeczy nie obchodzą.
— Czyli gdzie? — zapytałem, gdy upychałem walizkę pomiędzy jej bagażem a deską do snowboardu.
— Do samego Piekła, Kenneth, do samego Piekła.
Alleluja!
Zmieniam okładki jak głupia, ale co poradzę, że znudziło mi się to, że cały Wattpad razem z moim profilem był w tym samym stylu :/
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro