Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Dziesięć

Musicie wiedzieć, że jestem mistrzem w podejmowaniu złych decyzji. Poważnie. Nigdy nie poznałem w swoim życiu drugiej takiej osoby, która potrafiłaby wszystko schrzanić jedną decyzją.

Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Może to wina moje wygórowanego ego, które nie pozwala mi cofnąć czegoś, co zacząłem. Na przykład jeśli zacznę iść w złą stronę (mimo że będę używał nawigacji) i zorientuję się, że pomyliłem kierunki, za nic w świecie nie odwrócę się. Nie ma nawet takiej opcji. Jestem w stanie obejść całą cholerną kulę ziemską, byleby tylko nie wrócić drogą, którą przyszedłem. Zawsze myślę, że wszyscy zauważą moją pomyłkę i będę się śmiać do końca życia, a jeśli kiedyś stałbym się kimś sławnym, to znajdzie się taki redaktor, który wyciągnie to na światło dzienne i bannery w całej Norwegii będą trąbiły o mojej wpadce.

Dlatego kiedy Sophia, siedząc już w moim samochodzie poradziła mi, abym wrócił do mieszkania po coś cieplejszego niż cienki płaszcz, machnąłem na to lekceważąco ręką.

— Daj spokój. Przecież jest ciepło — powiedziałem, choć przełknąłem ślinę na widok dwóch stopni na termometrze.

— Rób, jak uważasz, ale jeśli się rozchorujesz, to nie dostaniesz ode mnie refundacji na leki. — Sophia rozparła się na fotelu pasażera i starając się tego nie pokazywać, rozglądnęła się zaciekawiona po wnętrzu samochodu. Nigdy nie wykazywała zbytniego zainteresowania, jeśli coś dotyczyło mnie, a tym bardziej czegoś, za co mogłaby mnie pochwalić.

— Bądź spokojna, zarażę cię w pierwszej kolejności, więc będziemy się dzielić twoimi lekami.

Kobieta parsknęła i podkręciła ogrzewanie w samochodzie.

— Kto powiedział, że się z tobą czymkolwiek podzielę. Wystarczy, że kradniesz mi tlen z mieszkania przez cztery dni w tygodniu.

Chyba mogę powiedzieć, że od czasu naszego pierwszego spotkania, między mną a Sophią nawiązała się nić porozumienia. Nie gloryfikowałbym jej przez nazwanie przyjaźnią, ale czułem się zupełnie swobodnie w towarzystwie kobiety. Nawet jeśli podczas rozmowy zazwyczaj mieszała mnie z błotem i nie pozwalała wygrywać wojen na argumenty, tłumacząc się mądrością życiową. Uważałem to za bardziej przyjazne niż złośliwe przytyki i nigdy nie brałem ich na poważnie.

Sophia była dziwnym przypadkiem. Chodzi mi o to, że nigdy wcześniej nie spotkałem t a k i e j kobiety. Miała w sobie coś takiego, że nawet ubrana w stare, powyciągane dresy, z nieuczesanymi włosami i totalnym brakiem makijażu, przyciągała do siebie wszystkich po kolei. Była jak Maja, ta dziewczyna z mojego liceum, która zawsze zwracała na siebie uwagę. Może nie każdy lubił Sophię – muszę przyznać, że miała cholernie ciężki charakter i nieraz byłem bliski wyjścia z jej mieszkania, bo zdarzało jej się zapędzać i traktować mnie z góry. Mimo to lubiłem ją, choć sam nie wiedziałem za co.

— Tam skręć w prawo.

Nie wiedziałem, gdzie jechałem. Więcej – nie chciałem wiedzieć, bo gdy dzień wcześniej, kiedy stałem już na klatce przed mieszkaniem Sophii, kobieta zatrzymała mnie i kazała przyjechać samochodem. Poradziła mi też, aby ciepło się ubrał i nie liczył na nudę. Uśmiechnęła się przy tym z niepokojącym błyskiem w oku, więc mogłem się spodziewać jednego – cokolwiek to będzie, będę zaskoczony.

Jechaliśmy polną ścieżką między aleją świerków, które poprzedniej nocy nieźle przymroziło, przez co dzisiaj miały blady kolor. Sophia kazała mi jechać cały czas prosto, choć sama uznała, że w moim wypadku będzie to trudne.

— Tak, to dlaczego ty nie zrobiłaś sobie prawo jazdy? Nie musiałbym przynajmniej słuchać twoich narzekań przez całą drogę!

— O Boże, brzmisz jak jakaś zgrzybiała nauczycielka, która mówi: Chcesz mnie zastąpić?! Daj spokój, Kenneth, oboje szkołę mamy już dawno za sobą.

Nie ciągnąłem dalej tego tematu, bo choć dobrze wiedziałem, że miałem rację, a Sophia kompletnie zignorowała moje pytanie, coś mnie przed tym powstrzymywało. Bowiem kobieta miała umiejętność szybkiej zmiany tematu. Potrafiła odciągnąć cię od niego, a ty nawet nie wiedziałeś, kiedy zaczynałeś gadać o sytuacji owiec na Islandii, mimo że pierwotnym problemem było niewyniesienie śmieci.

Wreszcie las ustąpił z jednej strony rozległemu jezioru, którego nazwa zawierała zbyt dużo liter, aby udało mi się je zapamiętać (wspominałem już, że mam kłopoty z pamięcią?). Sophia kazała mi się zatrzymać niedaleko drewnianego domku, tuż przy ścieżce w głąb lasu.

Kobieta ochoczo wyskoczyła na zewnątrz, naciągając na głowę wełnianą czapkę i szczelnie oplatając się grubym szalikiem. Stanęła przed maską mojego samochodu ze skrzyżowanymi na piersiach rękami i popatrzyła na mnie wyzywająco. Zapiąłem guzik przy samej szyi, starając się ograniczyć straty ciepła najbardziej, jak to było możliwe, i wysiadłem, przeklinając swoją głupotę i nieumiejętność podejmowania dobrych decyzji.

Po otworzeniu drzwi na zewnątrz, miałem wrażenie, że wszedłem do lodówki, a gdy już całkowicie wygramoliłem się z samochodu, byłem niemal pewny, że znajdowałem się w chłodni w prosektorium.

— Piękna pogoda, prawda? — Sophia uśmiechnęła się, udając, że wcale nie zobaczyła wypisanego na mojej twarzy przerażenia.

— Oczywiście.

Starałem się opanować szczękanie zębów, aby nie pogrążyć się jeszcze bardziej, ale widziałem w oczach Sophii, że właśnie upadłem na samo dno albo nawet dokonałem odwiertu.

— To świetnie, bo mamy co robić. Chodź za mną.

Pewnie gdybym miał na siebie dodatkową bluzę i czapkę na głowie, zwróciłbym uwagę na piękno otaczającej mnie przyrody, ale w momencie, w którym moim jedynym marzeniem był powrót do samochodu, a najlepiej do mieszkania i Camilli z kubkiem gorącej kawy, nie miałem głowy do myślenia o tak przyziemnych sprawach. Sophia nie przejmowała się mną ani trochę i dziarsko szła do przodu, zmierzając w stronę drewnianego pomostu.

Wybudowano go w dosyć wąskim przesmyku, więc nie był niebotycznie długi. Mimo to spojrzałem na niego sceptycznie, bo miał na sobie już ślady używania. W jednej z desek była dziura, tak duża, że spokojnie mógłbym stracić w niej nogę. Przy samym wejściu gwóźdź wystawał ponad powierzchnię i spoglądał na mnie swoją zardzewiałą główką. Oprócz tego w wodzie, tuż obok leżała wielka turbina w wystającym prętem na wysokości mojego oka.

Nie miałem ochoty (a może właśnie odwagi), by zrobić pierwszy krok, ale gdy spostrzegłem Sophię, czekającą na mnie na samym środku, przełknąłem głośno ślinę i z odmarzającymi kończynami, poruszając się jak pingwin, szedłem do przodu, krzywiąc się przy każdy skrzypnięciu pod moją stopą.

— Spokojnie, Kenneth. Jeśli wpadniesz, to się przynajmniej umyjesz.

Pokręciłem głową na słowa kobiety i gdy w końcu znalazłem się przy niej, złapałem się balustrady z niemałym poczuciem spokoju. Nie było to dobrym pomysłem, bo ta niebezpiecznie się zachwiała, a ja pobladłem jeszcze bardziej. Sophia chwyciła mnie mocno za ramię i lekko potrząsnęła.

— Jeśli będziesz rzygał, to błagam, nie na mnie.

To sprawiło, że zebrałem się w sobie i postanowiłem więcej nie pajacować, i nie dawać Sophii powodów do żartów. Kobieta zobaczyła, że nieznacznie się polepszyło, więc zaczęła mówić.

— Na świecie jest siedem miliardów ludzi. I każdy z nich nosi w sobie historię, którą chce opowiedzieć światu. Właściwie nie tylko chce, ale został do tego wyznaczony. Nie chodzi mi tu o historię, w sensie powieść. Nie każdy nadaje się do pisania, ale każdy nadaje się do opowiadania. Do opowiadania swojej historii. Żyjemy w świecie, gdzie każdy może wydać swoją książkę, niestety. Słowa mają teraz mniejszą wartość. Kiedyś trzeba było się na męczyć, teraz? Teraz wystarczy mieć komputer i sprawne palce, a książka powstanie w dwa tygodnie.

— No tak, w twoich czasach ludzie pisali rylcem na glinianych tabliczkach.

Sophia odwróciła się w moją stronę z grymasem na twarzy.

— Kenneth, mówię poważnie, więc proszę cię, nie pajacuj. W dodatku wcale nie jesteś śmieszny.

Widziałem, że kłamała. Mimo maski złości dostrzegłem uśmiech w kącikach ust i roześmiane oczy. Sophia zapatrzyła się w dal. Gdy mówiła, miałem wrażenie, że była obok mnie, ale równocześnie unosiła się trzy metry nad niebem. Wydaje mi się, że to właśnie był ten stan metafizyczny.

— Próbuję ci powiedzieć, że jedyny sposób, aby przyciągnąć do siebie ludzi, musisz wydać się im interesujący. Nie możesz być zwykłym szarym człowiekiem, który pisze przez przypadek. Nie! Oni wszyscy muszą zrozumieć, że nie wydałeś tej książki przez przypadek, tylko ona żyła w tobie od początku!

Sophia przygarbiła się i głęboko odetchnęła. Jak dotąd mówiła powoli i bez charakterystycznego dla siebie nieotwierania ust. Ale coś się zmieniło. Na moich oczach z zadowolonej kobiety, zmieniła się w pełną zarzutów do świata, niepewną siebie nastolatkę.

— Lubię sobie myśleć, wiesz, ale tylko wtedy, gdy jestem pewna, że mogę sobie pozwolić na tymczasowe odpłynięcie, że zrodziłam się wraz z uderzeniem fali o brzeg. Albo wraz z krzykiem mewy przelatującej między falochronami. Albo wraz z wpłynięciem łodzi do przystani. — Nakręcała się coraz bardziej. Słowa zamieniały się w łkanie przechodzące aż do płaczu, a pojedyncza łza spłynęła jej po policzku. — W każdym razie, jestem pewna, że w momencie moich narodzin, na świecie wydarzyło się coś niesamowitego. A ty?

— A ja? — zapytałem. Nie wiem, czego się spodziewałem, ale wszystko to wydawało się bardzo intymną chwilą. Po latach uświadomiłem sobie dlaczego – chodzi o to, nigdy nie jesteś bardziej nagi niż wtedy, gdy pozwalasz sobie na chwilę słabości przy drugiej osobie. Zostajesz wtedy obdarty z szat, tajemnic, a nawet własnych myśli. Nie wiem, czy doświadczyłem czegoś podobnego z Camillą. Jej intymność zawsze mi się kojarzyła ze wspólnymi chwilami uniesień. Sophia wywróciła cały ład i porządek, który był w mojej głowie, i wyznaczyła nowe zasady.

— Co wydarzyło się w momencie, w którym ty się urodziłeś?

Wzruszyłem ramionami. Nigdy nie myślałem o tym kluczowym momencie w moim życiu. O samym początku. Był dokładnie taki sam, jak każdy inny dzień dla większości ludzi na całym świecie. A jednak coś musiało się zmienić.

— Na pewno ktoś umarł, a ktoś inny się urodził, a jeszcze inny...

— Nie, nie o to mi chodziło — przerwała mi. Wydawała się zawiedziona? A może trochę rozczarowana? Było jej przykro? — Ludzie cały czas się rodzą i umierają, więc nie jest to nic wyjątkowego.

— A rozbicie fali o brzeg jest wyjątkowe? — Popatrzyłem na nią z powątpiewaniem.

— Tak! Oczywiście, że tak! Przecież fala jest jedna w swoim rodzaju, a ludzie w większości to niczym nie różniące się jednostki, kalki samych siebie. Czy ktoś mówi morzu, jak ma się zachować? Nie, nie mówi. Fale robią, co chcą; morze jest w stanie być spokojne przez długi czas, aby nagle rozpętać śmiertelny sztorm. A ludzie? Kiedy powiesz im, że mają na śniadanie jeść płatki z mlekiem, będą to robić bez mrugnięcia okiem. Nawet, jeśli okaże się, że są uczuleni na laktozę. A gdy zabierzesz im to mleko i w zamian dasz pysznego, zdrowego hamburgera, będą oburzeni twoją postawą. Więc powiedz mi, co stało się w momencie, kiedy przyszedłeś na świat?

Zatkało mnie. Stałem sparaliżowany i wpatrywałem się z szeroko otwartymi oczami w Sophię. Nie sądziłem, że była zdolna do takich przemyśleń. Było mi głupio i wstyd, kiedy pomyślałem o tym, co powiedziałem na początku. Zamknąłem oczy i pozwoliłem sobie odpłynąć.

— Zagubiony płatek śniegu spadł na ziemię, daleko, daleko stąd. Roztopił się, a woda wsiąknęła w ziemię. Tylko kropla wystarczyła, aby przykryty cienka warstwą gleby kwiat, ukazał światu swą piękność. Powoli, nie spiesząc się, przebił się przez ziemię, rozwinął łodygę, liście, a na koniec kielich. Czerwone płatki odcinały się na tle pokrytej liśćmi ściółce.

Gdy otworzyłem oczy, nie czułem już cholernego zimna, ani odmrożonych kawałków ciała. Nie znajdowałem się na starym, drewnianym pomoście, tylko daleko, daleko od tamtego miejsca. Ale blisko siebie. Spojrzałem na kobietę. Sophia uśmiechała się tak, jakby zdradziła mi sekret niezbędny do życia.




To chyba najdłuższy rozdział (1890 słów), jaki kiedykolwiek napisałam. Ale to też bardzo ważny rozdział, więc gratulacje dla wszystkich, którzy przez niego przebrnęli.

A ja lecę oglądać Iron Mana. I opłakiwać to, że Halvorowi zabrakło tak mało do podium 😪

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro