10th floor ☆ a party
louis rozejrzał się po tarasie i gwizdnął z podziwem; ekipa, która wręcz koczowała przez cztery godziny, odwaliła kawał niesamowitej roboty. wszystko wyglądało tak, jak sobie to tomlinson obmyślił. było światło, lampy przeciw komarom, wyposażony barek, przekąski, ach, perfekcja.
- geniusz to mało powiedziane - stwierdził louis, dokładnie zaglądając w różne zakamarki. - jestem wykurwistym geniuszem.
- ej, geniuszu! - krzyknął horan, wręcz wtaczając się na taras. - gdzie to? - dodał, wskazując na dwa sporych rozmiarów pojemniki z czymś, co niechybnie było popisowym ciastem czekoladowym irlandczyka.
- daj to na stół jeden i dwa - odparł louis, nawet nie spoglądając na blondyna. - znaczy, po lewej i prawej. pomóż ci z czymś?
- no raczej - parsknął niall, odkładając drugi pojemnik. - czy ja ci wyglądam na ośmiornicę? nie wezmę sam wszystkiego, a śrubokręt już się kręci obok pieczeni i przysięgam, że jak ją tknie, to dostaniesz ode mnie psa.
- byle nie upieczonego - wymamrotał louis, wytrącając się z lekkiego letargu i śpiesząc za niallem, który był już w połowie schodów pożarowych. po drodze louis i niall spotkali markotnego clifforda, taszczącego ze sobą gitarę i rozradowanego blondyna.
- siema tomlinson - rzucił michael, poprawiając włosy wolną ręką. - można się rozkładać?
- jasne! moi znajomi przywieźli perkusję i ustawili na tym tam podwyższeniu, więc jak co, to to będzie scena - odparł louis, zbiegając po schodach. oczy luke'a błysnęły i chłopak miał szczerą ochotę pisnąć z radości; nigdy nie grał na perkusji!
- nawet o tym nie myśl, luke - zarechotał clifford, gdy w końcu dotarli na szczyt budynku. - nie po to cię tutaj wkręciłem, żebyś zepsuł jedyny porządny instrument.
- psujesz całą zabawę, mike! - jęknął hemmings, przewracając oczami.
- no nie wierzę! perkusja! - wrzasnął ashton, zjawiając się na dachu nistąd, nizowąd. - sto lat! kupę lat! jaka ślicznotka!
- ej, irwin - mruknął clifford, podłączając gitarę. - co ci? orgazm? już?
- spierdalaj, clifford, ta ślicznotka dzisiaj będzie moja - wyparował ashton, podbiegając do instrumentu. - ona jest piękna!
- wybaczcie, on ma fioła - rzuciła carrie, wchodząc za ashtonem z pojemnikiem wypełnionym jakimiś ciastkami. - nie grał od roku, na mózg mu się rzuciło.
- ładny ma pani pierścionek - rzucił luke, czując się pominięty w całej dyskusji. carrie roześmiała się perliście i pokręciła głową.
- jak nazwiesz mnie panem albo carrie panią, koniec z grą, hemmings - zarechotał irwin, bezpardonowo siadając za bębnami. - mówię poważnie, ej, a czy azjata z dołu też na czymś nie gra?
- na basie - mruknął clifford, odkładając gitarę na stojak. - i nawet ma swój, dam mu znać, żeby przytargał i...
- o kurwa! - louis z niallem wrócili na dach, objuczeni kolejnymi pojemnikami z jedzeniem. - mamy zespół?! jestem przewyjebiście inteligentny, wybacz przekleństwa, młody - tutaj louis puścił oko do luke'a, który tylko wzruszył ramionami. carrie roześmiała się jeszcze głośniej niż chwilę wcześniej i stanąwszy między tomlinsonem a horanem, poklepała obu po ramionach.
- no, będzie się dziać.
po tym całe towarzystwo zmyło się do swoich mieszkań, przerzucając się propozycjami piosenek, które mogli ewentualnie później zagrać.
*
- zayn! kiedy przychodzi opiekunka?! - krzyknęła molly, przerzucając kolejne wieszaki w szafie. - zayn?!
- słodki panie, czego się wydzierasz - roześmiał się malik, wchodząc do sypialni z maddie siedzącą mu na ramionach. - dzwoniła, że nie może przyjść i...
- co takiego?! - molly obróciła się na pięcie i położywszy dłonie na biodra, przybrała swoją najbardziej przerażającą formę (przynajmniej tak to nazywał zayn). - co?
- spokojnie, załatwiłem to. siostra payne'a, tego wiesz, z piątego piętra, nie idzie na imprezę i obiecała wpaść i posiedzieć z maddeline.
- ale... ale... a referencje? doświadczenie? - wydukała molly, robiąc wielkie oczy. - zayn! jesteś nieodpowiedzialny!
- molly stevens, nie jedziemy na alaskę, tylko kilka pięter w górę, tak? wszystko będzie okej i lepiej się pospiesz, nie chcemy się spóźnić, prawda? - dodał spokojnym tonem zayn, ściągając maddie z ramion i stawiając ją na podłodze. molly westchnęła ciężo i powróciła do poszukiwania swojej koktajlowej sukienki, mamrocząc pod nosem przekleństwa.
zayn wyprowadził córkę z sypialni rodziców, w głowie zapisując sobie mentalny obraz absolutnie zaskoczonej molly. ach, tyle lat, a ona nadal nie potrafiła przewidzieć jego zachowania, to odświeżające.
w chwili, gdy molly w końcu zdecydowała się na strój, a zayn - będąc od dobrej godziny gotów do wyjścia - w mieszkaniu rozległ się dzwonek do drzwi.
- cześć, jestem ruth annabelle - powiedziała z dość mocnym akcentem dziewczyna po drugiej strone progu. - liam mówił, że...
- o, ruth! - zayn uśmiechnął się szeroko i wpuścił dziewczynę do środka. - jakby co, moja narzeczona ma po prostu fioła, nie zwracaj na nią uwagi, jak będzie...
- więc to ty jesteś ruth annabelle - powiedziała donośnym głosem molly, zjawiając się w korytarzu z maddie wręcz przyczepioną do nogi mamy. - miło poznać, jestem molly. a to jest maddie.
- cześć maddie - zaświergotała ruth, zniżając się do poziomu dziewczynki. - jestem ruth.
dziewczyna lekko się zaróżowiła i schowała za mamą, co wzbudziło śmiech wśród dorosłych.
- maddie tylko udaje nieśmiałą, co nie, brzdąc? - rzucił zayn, biorąc dziewczynkę na ręce. - wszystko w domu jest do dyspozycji, w lodówce jest dla małej kolacja, jej książeczki przy łóżku... zresztą, co ja gadam, dasz sobie radę.
- pewnie - potaknęla ruth, wzruszając ramionami. molly zmierzyła ją krytycznym wzrokiem, by w końcu z cichym westchnieniem ucałować maddie i wyjść, rzucając na odchodnym coś o jabłkach.
- bawcie się dobrze! - zdążyła powiedzieć ruth, zanim drzwi sie zamknęły.
tymczasem molly i zayn w ciszy doszli do szybu i weszli do windy, w której już był styles ze swoją współlokatorką i azjata z księgarni, taszczący gitarę na plecach.
- o, cześć - rzucił zayn, uśmiechając się. - calum? nie wiedziałem, że grasz!
- od czasu do czasu - mruknął hood, wzruszając ramionami. - podobno są już dwie gitary i perkusja, to bas też się przyda.
- no pewnie - odparł malik, nadal z szerokim uśmiechem. - cześć styles, jak tam?
- a daj spokój, ktoś mi nawalił roboty na biurko - westchnął harry, co wzbudziło śmiech u abelii i zayna.
- no co ty! kto mógł być tak nieczuły na weekend... molly, kochanie - parsknął zayn, gdy zobaczył, że twarz jego narzeczonej powoli rozświetla się w uśmiechu. - uśmiechnij się, dzisiaj nie jesteś "panią szefem".
- jesteś niepoprawny - westchnęła molly, kręcąc głową. w końcu odwróciła się tak, by widzieć towarzystwo i dostrzegła nieco przytłoczoną wszystkim abelię. - a my się chyba jeszcze nie znamy, prawda? mam na imię molly - dodała kobieta, wyciągając dłoń.
- abelia - dziewczyna uścisnęła wyciągniętą dłoń i uśmiechnęła się półgębkiem. - miło poznać.
- ja jestem calum i nie jestem azjatą - wymamrotał calum, wzbudzając tym samym śmiech pozostałych. potem wszyscy zajęli się uprzejmą rozmową o pogodzie (czekam na deszcz, stwierdziła abelia, a gdy wszyscy spojrzeli na nią jak na wariatkę, dziewczyna mruknęła coś o bladej szlachcie i opalonych parobkach) i innych pomniejszych sprawach.
winda zatrzymała się na piątym piętrze i do środka wtłoczył się brat ruth, liam.
- bry wszystkim - powiedział, chichocząc na widok wciśniętego w kąt caluma. - stary, bas? no szacun!
- liam, daj spokój z pokazówką - parsknął zayn, klepiąc znajomego po plecach. liam, ku zdziwieniu wszystkich, odetchnął z ulgą.
- jak można się tak w ogóle porozumieć, ja nie wiem - westchnął, kręcąc głową. - cześć wszystkim, jak się nie znamy, to jestem liam. i lubię filmy.
- ciekawe jakie - mruknął styles, unosząc jedną brew. - niezależne? domowe? w wysokiej rozdzielczości?
- pakiet premium, kolego - wyparował liam, rozśmieszając zayna i caluma, a wprowadzając molly i abelię w lekką konsternację. - to znaczy, premium, na tym, netflixie. uwielbiam netflix.
- ja też, widziałeś już house of cards? - zagadnęła abelia.
- ba! w sumie to nie spodziewałem się, że frank zabije jeszcze kogoś poza...
- LIAM! - wrzasnęli równocześnie molly, zayn i harry. - NIE KAŻDY WIDZIAŁ.
- och. sorry - zreflektował się payne z robrajającym uśmiechem.
w końcu winda dojechała na dziewiąte piętro i grupka musiała przecisnąć się przez schody ewakuacyjne, by dotrzeć na dach. gdy zayn pchnął masywne drzwi, abelia i molly aż westchnęły z zaskoczenia.
- jak tutaj jest pięknie - szepnęła molly na tyle, by tylko zayn mógł ją usłyszeć.
- tomlinson nieźle spiął poślady - mruknął harry, rozglądając się wokół. i o wilku mówiąc, louis zjawił się przed sąsiadami z ogromnym uśmiechem na twarzy i tacką z drinkami.
- witamy na pierwszej dorocznej imprezie na dachu, apéritif?
molly i abelia ze śmiechem wzięły szklanki z najbardziej kolorowymi drinkami, a zayn i harry dostrzegli upchniętą w kącie lodókę z piwem, z któej błyskawicznie wyciągnęli trzy butelki i uderzając o murowaną balustradę, otworzyli i wzięli po solidnym łyku.
- cześć, jestem carrie - rzucił ktoś, podchodząc do grupki z nieco zakłopotanym uśmiechem. - znaczy, pewnie mnie znacie, ale nie tak oficjalnie, a ja się staram, żeby było na luzie i w ogóle, bo ashton mnie zostawił dla perkusji - wytrajkotała carrie, wskazując na scenę po drugiej stronie dachu. wszyscy, podążając za przykładem carrie, przedstawili się raz jeszcze i wmieszali w już obecnych na przyjęciu.
abelia i molly od razu zaczęły wypytywać carrie o jej zaręczyny, o których trąbił cały blok; zayn podszedł do sceny i przywitał się z cliffordem i irwinem, którzy z pasją godną zawodowców, rozgrzewali instrumenty przed występem.
- macie jakąś setlistę? - spytał styles, przeciskając się przez tłumek. clifford spojrzał na irwina i luke'a, któremu uśmiech z twarzy nie schodził, i wzruszył ramionami.
- nie, co ty, istniejemy od dwudziestu minut, skoro azjata gra na basie - parsknął michael, pociągając łyk z butelki ukrytej za wzmacniaczem.
- nie jestem jebanym azjatą! - zawył calum, machając rękami. - jestem z australii, na litość boską!
- cokolwiek - zarechotał michael, wzruszając ramionami. - tak czy inaczej, możecie zgłaszać propozycje czy coś, powinniśmy to ogarnąć.
- albo i nie! - wtrącił luke, marszcząc brwi. - nie gram tyle co wy!
- nie miaucz, hemmings - powiedział ashton, śmiejąc się. - ogarniesz, nawet jeśli jesteś naturalną blondynką.
- nie gadajcie o kotach, błagam - liam przecisnął się pod scenę (widać louis zaprosił jeszcze kogoś poza sąsiadami, stwierdził payne) i z miną godną joanny d'arc na stosie, przewrócił oczami. - koty są okropne.
- a miałeś kiedyś psa? - wtrącił się niall, podchodząc do grupki. - koleś, mam psa i psy są okropne! ten idiota zeżarł pudełko szpilek!
- pieprdolisz! - zayn, harry i michael roześmiali się równocześnie, wzbudzając tym samym jeszcze większą frustrację u nialla. - szpilki?
- no mówię, nie - mruknął horan, wzdychając. - śrubokręt nie jest normalny.
- okej ludzie! - na scenie zjawił się louis i przejął mikrofon od caluma, który to skwitował lekko zakłopotanym "no ej". - cześć wszystkim, witam na pierwszej corocznej imprezie "dach louisa". ogólnie, to się cieszę, że was tutaj zebrałem, ale to wiadomo, jestem nie do podrobienia i w ogóle - tutaj publiczność zgodnie prychnęła - ale do rzeczy, poznajcie zespół, który powstał dwadzieścia minut temu i dlatego nazywają się..
- clifford, hood, irwin i hemmings - rzucił michael do mikrofonu, poprawiając pasek od gitary. - skrót jest do ogarnięcia.
- dajesz, kochanie! - krzyknęła mama luke'a, który spłonął młodzieńczym rumieńcem, wzmaganym przez śmiech ze strony jego nowego zespołu.
- gramy! - wrzasnął ashton i impreza rozkręciła się na dobre...
fin
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro