Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

10th floor ☆ a party

louis rozejrzał się po tarasie i gwizdnął z podziwem; ekipa, która wręcz koczowała przez cztery godziny, odwaliła kawał niesamowitej roboty. wszystko wyglądało tak, jak sobie to tomlinson obmyślił. było światło, lampy przeciw komarom, wyposażony barek, przekąski, ach, perfekcja.

- geniusz to mało powiedziane - stwierdził louis, dokładnie zaglądając w różne zakamarki. - jestem wykurwistym geniuszem.

- ej, geniuszu! - krzyknął horan, wręcz wtaczając się na taras. - gdzie to? - dodał, wskazując na dwa sporych rozmiarów pojemniki z czymś, co niechybnie było popisowym ciastem czekoladowym irlandczyka.

- daj to na stół jeden i dwa - odparł louis, nawet nie spoglądając na blondyna. - znaczy, po lewej i prawej. pomóż ci z czymś?

- no raczej - parsknął niall, odkładając drugi pojemnik. - czy ja ci wyglądam na ośmiornicę? nie wezmę sam wszystkiego, a śrubokręt już się kręci obok pieczeni i przysięgam, że jak ją tknie, to dostaniesz ode mnie psa.

- byle nie upieczonego - wymamrotał louis, wytrącając się z lekkiego letargu i śpiesząc za niallem, który był już w połowie schodów pożarowych. po drodze louis i niall spotkali markotnego clifforda, taszczącego ze sobą gitarę i rozradowanego blondyna.

- siema tomlinson - rzucił michael, poprawiając włosy wolną ręką. - można się rozkładać?

- jasne! moi znajomi przywieźli perkusję i ustawili na tym tam podwyższeniu, więc jak co, to to będzie scena - odparł louis, zbiegając po schodach. oczy luke'a błysnęły i chłopak miał szczerą ochotę pisnąć z radości; nigdy nie grał na perkusji!

- nawet o tym nie myśl, luke - zarechotał clifford, gdy w końcu dotarli na szczyt budynku. - nie po to cię tutaj wkręciłem, żebyś zepsuł jedyny porządny instrument.

- psujesz całą zabawę, mike! - jęknął hemmings, przewracając oczami.

- no nie wierzę! perkusja! - wrzasnął ashton, zjawiając się na dachu nistąd, nizowąd. - sto lat! kupę lat! jaka ślicznotka!

- ej, irwin - mruknął clifford, podłączając gitarę. - co ci? orgazm? już?

- spierdalaj, clifford, ta ślicznotka dzisiaj będzie moja - wyparował ashton, podbiegając do instrumentu. - ona jest piękna!

- wybaczcie, on ma fioła - rzuciła carrie, wchodząc za ashtonem z pojemnikiem wypełnionym jakimiś ciastkami. - nie grał od roku, na mózg mu się rzuciło.

- ładny ma pani pierścionek - rzucił luke, czując się pominięty w całej dyskusji. carrie roześmiała się perliście i pokręciła głową.

- jak nazwiesz mnie panem albo carrie panią, koniec z grą, hemmings - zarechotał irwin, bezpardonowo siadając za bębnami. - mówię poważnie, ej, a czy azjata z dołu też na czymś nie gra?

- na basie - mruknął clifford, odkładając gitarę na stojak. - i nawet ma swój, dam mu znać, żeby przytargał i...

- o kurwa! - louis z niallem wrócili na dach, objuczeni kolejnymi pojemnikami z jedzeniem. - mamy zespół?! jestem przewyjebiście inteligentny, wybacz przekleństwa, młody - tutaj louis puścił oko do luke'a, który tylko wzruszył ramionami. carrie roześmiała się jeszcze głośniej niż chwilę wcześniej i stanąwszy między tomlinsonem a horanem, poklepała obu po ramionach.

- no, będzie się dziać.

po tym całe towarzystwo zmyło się do swoich mieszkań, przerzucając się propozycjami piosenek, które mogli ewentualnie później zagrać.

                                 *

- zayn! kiedy przychodzi opiekunka?! - krzyknęła molly, przerzucając kolejne wieszaki w szafie. - zayn?!

- słodki panie, czego się wydzierasz - roześmiał się malik, wchodząc do sypialni z maddie siedzącą mu na ramionach. - dzwoniła, że nie może przyjść i...

- co takiego?! - molly obróciła się na pięcie i położywszy dłonie na biodra, przybrała swoją najbardziej przerażającą formę (przynajmniej tak to nazywał zayn). - co?

- spokojnie, załatwiłem to. siostra payne'a, tego wiesz, z piątego piętra, nie idzie na imprezę i obiecała wpaść i posiedzieć z maddeline.

- ale... ale... a referencje? doświadczenie? - wydukała molly, robiąc wielkie oczy. - zayn! jesteś nieodpowiedzialny!

- molly stevens, nie jedziemy na alaskę, tylko kilka pięter w górę, tak? wszystko będzie okej i lepiej się pospiesz, nie chcemy się spóźnić, prawda? - dodał spokojnym tonem zayn, ściągając maddie z ramion i stawiając ją na podłodze. molly westchnęła ciężo i powróciła do poszukiwania swojej koktajlowej sukienki, mamrocząc pod nosem przekleństwa.

zayn wyprowadził córkę z sypialni rodziców, w głowie zapisując sobie mentalny obraz absolutnie zaskoczonej molly. ach, tyle lat, a ona nadal nie potrafiła przewidzieć jego zachowania, to odświeżające.

w chwili, gdy molly w końcu zdecydowała się na strój, a zayn - będąc od dobrej godziny gotów do wyjścia - w mieszkaniu rozległ się dzwonek do drzwi.

- cześć, jestem ruth annabelle - powiedziała z dość mocnym akcentem dziewczyna po drugiej strone progu. - liam mówił, że...

- o, ruth! - zayn uśmiechnął się szeroko i wpuścił dziewczynę do środka. - jakby co, moja narzeczona ma po prostu fioła, nie zwracaj na nią uwagi, jak będzie...

- więc to ty jesteś ruth annabelle - powiedziała donośnym głosem molly, zjawiając się w korytarzu z maddie wręcz przyczepioną do nogi mamy. - miło poznać, jestem molly. a to jest maddie.

- cześć maddie - zaświergotała ruth, zniżając się do poziomu dziewczynki. - jestem ruth.

dziewczyna lekko się zaróżowiła i schowała za mamą, co wzbudziło śmiech wśród dorosłych.

- maddie tylko udaje nieśmiałą, co nie, brzdąc? - rzucił zayn, biorąc dziewczynkę na ręce. - wszystko w domu jest do dyspozycji, w lodówce jest dla małej kolacja, jej książeczki przy łóżku... zresztą, co ja gadam, dasz sobie radę.

- pewnie - potaknęla ruth, wzruszając ramionami. molly zmierzyła ją krytycznym wzrokiem, by w końcu z cichym westchnieniem ucałować maddie i wyjść, rzucając na odchodnym coś o jabłkach.

- bawcie się dobrze! - zdążyła powiedzieć ruth, zanim drzwi sie zamknęły.

tymczasem molly i zayn w ciszy doszli do szybu i weszli do windy, w której już był styles ze swoją współlokatorką i azjata z księgarni, taszczący gitarę na plecach.

- o, cześć - rzucił zayn, uśmiechając się. - calum? nie wiedziałem, że grasz!

- od czasu do czasu - mruknął hood, wzruszając ramionami. - podobno są już dwie gitary i perkusja, to bas też się przyda.

- no pewnie - odparł malik, nadal z szerokim uśmiechem. - cześć styles, jak tam?

- a daj spokój, ktoś mi nawalił roboty na biurko - westchnął harry, co wzbudziło śmiech u abelii i zayna.

- no co ty! kto mógł być tak nieczuły na weekend... molly, kochanie - parsknął zayn, gdy zobaczył, że twarz jego narzeczonej powoli rozświetla się w uśmiechu. - uśmiechnij się, dzisiaj nie jesteś "panią szefem".

- jesteś niepoprawny - westchnęła molly, kręcąc głową. w końcu odwróciła się tak, by widzieć towarzystwo i dostrzegła nieco przytłoczoną wszystkim abelię. - a my się chyba jeszcze nie znamy, prawda? mam na imię molly - dodała kobieta, wyciągając dłoń.

- abelia - dziewczyna uścisnęła wyciągniętą dłoń i uśmiechnęła się półgębkiem. - miło poznać.

- ja jestem calum i nie jestem azjatą - wymamrotał calum, wzbudzając tym samym śmiech pozostałych. potem wszyscy zajęli się uprzejmą rozmową o pogodzie (czekam na deszcz, stwierdziła abelia, a gdy wszyscy spojrzeli na nią jak na wariatkę, dziewczyna mruknęła coś o bladej szlachcie i opalonych parobkach) i innych pomniejszych sprawach.

winda zatrzymała się na piątym piętrze i do środka wtłoczył się brat ruth, liam.

- bry wszystkim - powiedział, chichocząc na widok wciśniętego w kąt caluma. - stary, bas? no szacun!

- liam, daj spokój z pokazówką - parsknął zayn, klepiąc znajomego po plecach. liam, ku zdziwieniu wszystkich, odetchnął z ulgą.

- jak można się tak w ogóle porozumieć, ja nie wiem - westchnął, kręcąc głową. - cześć wszystkim, jak się nie znamy, to jestem liam. i lubię filmy.

- ciekawe jakie - mruknął styles, unosząc jedną brew. - niezależne? domowe? w wysokiej rozdzielczości?

- pakiet premium, kolego - wyparował liam, rozśmieszając zayna i caluma, a wprowadzając molly i abelię w lekką konsternację. - to znaczy, premium, na tym, netflixie. uwielbiam netflix.

- ja też, widziałeś już house of cards? - zagadnęła abelia.

- ba! w sumie to nie spodziewałem się, że frank zabije jeszcze kogoś poza...

- LIAM! - wrzasnęli równocześnie molly, zayn i harry. - NIE KAŻDY WIDZIAŁ.

- och. sorry - zreflektował się payne z robrajającym uśmiechem.

w końcu winda dojechała na dziewiąte piętro i grupka musiała przecisnąć się przez schody ewakuacyjne, by dotrzeć na dach. gdy zayn pchnął masywne drzwi, abelia i molly aż westchnęły z zaskoczenia.

 - jak tutaj jest pięknie - szepnęła molly na tyle, by tylko zayn mógł ją usłyszeć.

- tomlinson nieźle spiął poślady - mruknął harry, rozglądając się wokół. i o wilku mówiąc, louis zjawił się przed sąsiadami z ogromnym uśmiechem na twarzy i tacką z drinkami.

- witamy na pierwszej dorocznej imprezie na dachu, apéritif?

molly i abelia ze śmiechem wzięły szklanki z najbardziej kolorowymi drinkami, a zayn i harry dostrzegli upchniętą w kącie lodókę z piwem, z któej błyskawicznie wyciągnęli trzy butelki i uderzając o murowaną balustradę, otworzyli i wzięli po solidnym łyku.

- cześć, jestem carrie - rzucił ktoś, podchodząc do grupki z nieco zakłopotanym uśmiechem. - znaczy, pewnie mnie znacie, ale nie tak oficjalnie, a ja się staram, żeby było na luzie i w ogóle, bo ashton mnie zostawił dla perkusji - wytrajkotała carrie, wskazując na scenę po drugiej stronie dachu. wszyscy, podążając za przykładem carrie, przedstawili się raz jeszcze i wmieszali w już obecnych na przyjęciu.

abelia i molly od razu zaczęły wypytywać carrie o jej zaręczyny, o których trąbił cały blok; zayn podszedł do sceny i przywitał się z cliffordem i irwinem, którzy z pasją godną zawodowców, rozgrzewali instrumenty przed występem.

- macie jakąś setlistę? - spytał styles, przeciskając się przez tłumek. clifford spojrzał na irwina i luke'a, któremu uśmiech z twarzy nie schodził, i wzruszył ramionami.

- nie, co ty, istniejemy od dwudziestu minut, skoro azjata gra na basie - parsknął michael, pociągając łyk z butelki ukrytej za wzmacniaczem.

- nie jestem jebanym azjatą! - zawył calum, machając rękami. - jestem z australii, na litość boską!

- cokolwiek - zarechotał michael, wzruszając ramionami. - tak czy inaczej, możecie zgłaszać propozycje czy coś, powinniśmy to ogarnąć.

- albo i nie! - wtrącił luke, marszcząc brwi. - nie gram tyle co wy!

- nie miaucz, hemmings - powiedział ashton, śmiejąc się. - ogarniesz, nawet jeśli jesteś naturalną blondynką.

- nie gadajcie o kotach, błagam - liam przecisnął się pod scenę (widać louis zaprosił jeszcze kogoś poza sąsiadami, stwierdził payne) i z miną godną joanny d'arc na stosie, przewrócił oczami. - koty są okropne.

- a miałeś kiedyś psa? - wtrącił się niall, podchodząc do grupki. - koleś, mam psa i psy są okropne! ten idiota zeżarł pudełko szpilek!

- pieprdolisz! - zayn, harry i michael roześmiali się równocześnie, wzbudzając tym samym jeszcze większą frustrację u nialla. - szpilki?

- no mówię, nie - mruknął horan, wzdychając. - śrubokręt nie jest normalny.

- okej ludzie! - na scenie zjawił się louis i przejął mikrofon od caluma, który to skwitował lekko zakłopotanym "no ej". - cześć wszystkim, witam na pierwszej corocznej imprezie "dach louisa". ogólnie, to się cieszę, że was tutaj zebrałem, ale to wiadomo, jestem nie do podrobienia i w ogóle - tutaj publiczność zgodnie prychnęła - ale do rzeczy, poznajcie zespół, który powstał dwadzieścia minut temu i dlatego nazywają się..

- clifford, hood, irwin i hemmings - rzucił michael do mikrofonu, poprawiając pasek od gitary. - skrót jest do ogarnięcia.

- dajesz, kochanie! - krzyknęła mama luke'a, który spłonął młodzieńczym rumieńcem, wzmaganym przez śmiech ze strony jego nowego zespołu.

- gramy! - wrzasnął ashton i impreza rozkręciła się na dobre...

                                                   fin

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro