I
Kiedyś idąc do domu, spotkałem psa. Ten pies nie był duży, prawdę mówiąc był wyjątkowo mały. Niewiele większy od szczeniaka. Siedział na ceglanym murku i wyglądał, jakby wpadł do myjni samochodowej, a potem do śmietnika i na koniec wytarzał się w kałuży. To ostatnie zapewne było prawdą. Jego sierść sklejało błoto. Śmierdział. Oh, jak on potwornie śmierdział. Nie dość, że był brudny i cuchnący to jeszcze brzydki jak nieszczęście. Przypominał starą szczotkę od miotły po przejściu huraganu. Pysk miał szkaradny, nos krzywy, uszy rozstawione zbyt wąsko i oklapnięte smętnie. Szczerzył krótkie zęby w jakiś taki przerażająco-odpychający sposób. Tylko z oczu mu dobrze patrzyło. Ich wyraz pozwalał wierzyć, że ma się przed sobą poczciwego psiaka, a nie dzikie zwierzę o morderczych skłonnościach i awersji do prysznica, mydła i wszelkich innych środków higieny.
Pies siedział spokojnie na murku i wodził za ludźmi wzrokiem, co jakiś czas kierując go również na mnie. Odniosłem wrażenie, że na coś lub kogoś czeka. Wokół przewijało się sporo ludzi. Staliśmy przecież na głównym rynku. Nawet w wyjątkowo spokojne dni nie było tam całkiem pusto. Zawsze kręciło się kilka osób. A to przemykali biznesmeni śpieszący się na pociąg, a to starsze panie dokarmiały gołębie, a to przewodnik oprowadzał rozgadane dzieciaki na wycieczce. Centrum miasta niezależnie od pogody czy pory roku tętniło życiem, a jego serce- rynek, tym bardziej.
Gdy zawibrował mój telefon, podskoczyłem przestraszony. Tak zapatrzyłem się na brzydkiego psa, że zapomniałem o bożym świecie. Szybko wyjąłem telefon i sprawdziłem wiadomości.
Od: Bartek
Gdzie jesteś?
(16:48)
Zrezygnowałem z dokładnych wyjaśnień, bo i co miałbym powiedzieć? Od dłuższego czasu gapię się na bezdomnego psa w centrum miasta, chociaż powinienem od kilkunastu minut być w domu ze swoim chłopakiem? Taa... Nie brzmiało to zbyt dobrze.
Do: Bartek
Przepraszam. Zagapiłem się. Zaraz będę.
(16:49)
Odpisałem szybko, żeby się nie martwił. Spojrzałem jeszcze raz na brudnego psa siedzącego na murku.
- Przepraszam- Z braku lepszych pomysłów zagadnąłem jakąś starszą panią siedzącą na pobliskiej ławce. - Wie pani czyj to pies?
Popatrzyła na mnie, jakbym co najmniej zapytał, czy słońce jest gorące. Naprawdę, jakbym był głupi. Jej ostre rysy złagodniały po dłuższej chwili obrzucania mnie pogardliwym wzrokiem. Poprawiła sobie robótkę, leżącą na kolanach i przekładając między palcami szydełko, burknęła:
- To pies starego Teodora. Biedak miał zawał miesiąc temu. Wcześniej codziennie przychodził tu na spacer. Po śmierci starego- Na końcu języka miałem uwagę, że kobieta też do najmłodszych nie należy, ale dzielnie się powstrzymałem. - kundel uciekł ze schroniska i tak ciągle siedzi. Dwa razy próbowali go zabrać, ale ciągle uciekał. Chyba nie lubi klatek- zaśmiała się.
Nie powiedziała nic więcej, więc grzecznie podziękowałem i już miałem odejść, ale spojrzałem w jego brązowe oczy i jakoś tak... Nie miałem serca go zostawić. Zawsze byłem zbyt miękki. Westchnąłem ciężko i wyciągnąłem ręce, podnosząc delikatnie małe szkaradctwo. Nie wyrywał się. Obwąchał moją dłoń i wtulił w nią łebek.
- I co ja mam z tobą zrobić, kolego?- Wedle oczekiwań, odpowiedzi nie otrzymałem, ale merdający ogonek powiedział mi wszystko. - Bartek mnie normalnie zabije.
...
Spacer uliczkami starego miasta z cuchnącym psem na rękach minął mi bardzo szybko. Prawdopodobnie dlatego, że całą drogę układałem w głowie słowa, które byłyby w stanie przekonać Bartka do zaadoptowania futrzaka.
Mijałem niskie kamieniczki ze skośnymi dachami pokrytymi czerwoną, wyblakłą dachówką, a kiedy znalazłem się bliżej nowszych osiedli również pomalowane na szaro-pomarańczowo bloki i zielone wieżowce. Wybetonowana ulica pełna była łat i nowych dziur po zimie. Skręciłem obok Biedronki i ujrzałem nasz budynek. Pięciopiętrowy blok niczym niewyróżniający się wśród kilku podobnych, stojących obok. Do drzwi prowadziło kilka kamiennych schodków. Wystukałem kod na klawiaturze domofonu i łokciem nacisnąłem klamkę.
Co mnie podkusiło, by zabierać do domu brzydkiego psa, jakiegoś zmarłego faceta? Nigdy wcześniej nie miałem psa. Po prawdzie nie miałem pojęcia, jak się nim zająć i żywiłem nadzieję, że Bartek będzie miał. A moje tłumaczenia nawet w głowie brzmiały kulawo. To nie wróżyło nic dobrego.
Wszedłem po schodach na czwarte piętro i nim zdążyłem zapukać, drzwi mieszkania otworzył mój wkurzony współlokator, mój kochany chłopak, mój Bartek Załęski tupiący nerwowo nogą, z ramionami splecionymi na piersi.
- Gdzieś ty był tyle czasu? Martwiłe... Czy to pies? - Uniósł brwi.
- No... Tak.
- Śmierdzi- stwierdził, marszcząc nos, po czym wziął ode mnie szkaradztwo i pozwolił mi wreszcie wejść.
Nasze mieszkanie nie było duże. Akurat takie, na jakie było stać dwóch niedawno jeszcze studiujących chłopaków po dwudziestce. Dwa pokoje, klitkowata łazienka i malutka kuchnia z oknem i uroczym widokiem na dworzec kolejowy. Mimo wszystko uważałem, że nie mogliśmy trafić lepiej. Sąsiedzi byli mili, czynsz niski i nikt nie zabraniał trzymać zwierząt. Czemu to ostatnie tak mnie cieszyło? Gdy tylko spojrzałem na psiaka w ramionach Bartka, błyszczące oczy i szeroki uśmiech tego drugiego, już wiedziałem, że brzydal zostanie z nami na długo.
- Trzeba go wykąpać- zasugerowałem, bo biała koszulka szatyna upaprana była błotem.
- Najpierw nadajmy mu imię. Reksio?
Parsknąłem śmiechem. Bartek miał obsesję na punkcie tej bajki, także co niedzielę rano siadaliśmy przed laptopem i oglądali co najmniej trzy odcinki. Takie nasze małe dziwactwo.
- Brzydal.
- Marcin! Ranisz jego uczucia!
- No, ale jest brzydki. Brzydal to super imię.
- Dobra. Od teraz ty jesteś Brzydal, a jego nazwę Marcin. - Uśmiechał się złośliwie.
Przewróciłem oczami, ściągając wreszcie buty i kurtkę. Niby była już wiosna, ale wciąż dość zimna. Za oknem częściej padał deszcz, niż świeciło słońce, a temperatura rzadko przekraczała dwadzieścia stopni.
Przejąłem Brzydala.
- Najpierw cię umyjemy, a potem nakarmimy, zgoda Brzydal?
Był akurat na wysokości mojej twarzy, gdy wyciągnął język i liznął mnie w nos. Jego oddech śmierdział śmietnikiem. Musiałem zrobić wyjątkowo głupią minę, zezując na czubek nosa, bo Bartek parsknął i znów odebrał mi psa.
- Ja się tym zajmę. Idź się przebierz, obiad masz w piekarniku. A! I umów nas jutro do weterynarza.
- Po co? - nie zrozumiałem.
Bartek pokręcił głową, jego długie włosy, które upiął w wysoki kok, roztrzepały się odrobinę, opadając częściowo na jego kark.
- Musimy sprawdzić, czy, ugh, niech ci będzie, Brzydal jest zdrowy. Może być niedokarmiony albo mieć braki witamin. Na ulicy nie jest łatwo. A taki malec...
Przytaknąłem.
Posłał mi jeszcze krótki uśmiech i poszedł do łazienki. Ja ruszyłem do kuchni w poszukiwaniu daru niebios w formie zapiekanki z kurczakiem.
Byłem na tyle zmęczony po pracy, że nie trudziłem się podgrzewaniem. Nałożyłem zimną porcję na talerz w samochodziki- jedną z nielicznych pamiątek z dzieciństwa, których nie potłukłem albo nie pogryzłem za dzieciaka. Nadruk pomimo lat użytkowania nie wyblakł całkowicie. Lubiłem ten talerz. Przypominał mi czasy, gdy jeszcze dogadywałem się z ojcem. Czasy sprzed no... Wyjścia z szafy. Nie żałowałem samego wyjścia, raczej reakcji ojca. Jak można się domyślić, nie przyjął tego dobrze.
Powlokłem się na kanapę. Tę paskudną, starą, wyleżałą kanapę stojącą w salonie przed stolikiem kawowym z podłożonymi pod nogi książkami. Usiadłem lub trafniej określając, wtopiłem się w tapczan, zajadając się kuchnią Bartka. Jak ten chłopak potrafił gotować... Nigdy nie jadłem nic lepszego.
Zrelaksowałem się. Napięcie całego dnia zeszło ze mnie jak powietrze z dziurawego balonu. Poczułem się szczęśliwy i spokojny. Znajomy zapach cytrynowego odświeżacza powietrza wystarczył, bym po skończeniu obiadu, leniwie zwinął się, nakrył kocem i przymknął oczy.
...
Piękne sny przerwał gwałtowny krzyk i mała, namydlona szczotka od miotły wskakująca mi na brzuch. Za Brzydalem do pokoju wpadł Bartek bez koszulki. Nie, żebym narzekał. Jego włosy były w kompletnym nieładzie, spodnie mokre i pokryte gdzieniegdzie pianą, po jego torsie spływały kropelki wody, a on sam... Najszczęśliwszy nie był, bardziej spanikowany.
- Jakiś problem? - zapytałem niewinnie.
- Pomóż- jęknął- Ten pies to diabeł wcielony.
Brzydal przekrzywił pyszczek, jakby nie rozumiał. Pogłaskałem go. Fetor śmieci zniknął, zastąpiony lawendowym szamponem. Moim szamponem. Oż ty...
- Nie może być tak źle. Zaraz go wypłuczę, a potem am-am. - Specjalnie wyolbrzymiłem gest przeżuwania.
- To nie dziecko. Nie zrozumie- powiedział Bartek, ale wyczułem w jego głosie rozbawienie.
Tak więc wziąłem Brzydala na ręce, nie wiedząc jeszcze jakie piekło mnie zaraz czeka, i poszedłem do łazienki, a Bartek za mną. To był długi i bardzo mokry wieczór.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro