✨boy afraid✨
Korea Południowa, Busan, Kilka miesięcy przed rozpoczęciem III Turnieju Żelaznej Pięści...
Hwoarang był podekscytowany, jak przed każdą walką.
Podczas gdy inni z jego zespołu byli już przyzwyczajeni do napięcia przed walką i i tak wiedzieli, że wygrają, to rudzielec miał jeszcze mleko pod nosem w tej kwestii, mimo, że był jednym z najlepszych w swojej ekipie. Uwielbiał ten nagły przypływ adrenaliny, atmosferę niepewności.
Właśnie miała odbyć się walka pomiędzy nim, a jakimś chłopakiem w jego wieku przybyłym z Japonii. Jin Kazama. To nazwisko na razie nie mówiło mu nic a nic.
Koreańczyk myślał, że to będzie prosta walka - w końcu jego przeciwnik według informacji zgromadzonych przez jego zespół jeszcze nigdzie się nie bił, a sam Hwoarang był właściwie niepokonany w swojej kategorii wagowej i można było by się sprzeczać, czy oby nie był najlepszy w całym Busan.
Mylił się i miał się o tym boleśnie przekonać na swojej skórze.
Poprawił rękawice i po otrzymaniu lekkiego kuksańca w bok od kolegi z klubu na pokrzepienie wyszedł na ring.
Znajdował się on w opuszczonym hangarze stoczni, nazwanym po prostu Areną w bardzo obskurnym kawałku wielkiej metropolii, jaką było miasto portowe Busan.
Jednak pomimo tego, że miejsce to znajdowało się w bardzo nieciekawej okolicy, tętniło ono życiem i gościło równie nieciekawych typów. Handlarze narkotykami, gangsterzy, wszelkie najgorsze szumowiny. No i tacy jak on - śmiałkowie lejący się po mordach za pieniądze.
Tutejsi hazardziści uwielbiali obstawiać zakłady, kto wygra - walki na Arenie były ich zdaniem o niebo ciekawsze i bardziej emocjonujące niż to obstawione przedstawienie nazywające się ligą wrestlingową i boksem.
Jak zwykle, wszyscy obstawili na rudzielca - w końcu wygrywał walkę za walką, jak szaleniec. Tylko prawdziwi ryzykanci postawili na remis, lub broń ich panie Boże - na Jina.
Rudy przyjrzał się twarzy Japończyka. Miał wręcz apatyczną ekspresję bez chociaż cienia emocji. Jego kruczoczarne włosy odbijały lekko jasne światło reflektorów.
Miał coś w rodzaju tatuażu na lewym ramieniu.
"Yakuza?", pomyślał podejrzliwie unosząc brwi.
Było w nim coś... ujmującego. Jego oczy opowiadały historię przesiąkniętą cierpieniem i smutkiem.
Jednak szybko przybrał swój zwyczajowy drwiący uśmieszek i wskazał palcem na Japończyka.
– Zobaczymy na co cię stać, co, Kazama? – powiedział lekceważąco i przybrał postawę do walki.
– Uważaj sobie – odpowiedział mu Jin, także się przygotowując.
Zaczęła się walka.
Strategią Hwoaranga było w dużej mierze unikanie ciosów przeciwnika - i uderzanie w ramach kontrataku. Dzięki jego szybkim ruchom ta strategia była bardzo efektywna - nikt nie schylał się i nie odskakiwał z taką prędkością jak on. Także nikt nie dysponował tak szybkimi ciosami, jak on. Śmiano się często, że jego kopniaki są jak wystrzały z karabinu maszynowego - zabójczo szybkie i niebezpieczne.
Jednak z tego co zauważył, Jin też walczył bardzo defensywnie - minęła minuta, a on wymierzył jedynie jeden cios, którego Hwoarang uniknął i zripostował - niestety niecelnie, bo Japończyk także uniknął ciosu.
"Cholera, dobry jest", pomyślał.
Postanowił uderzyć bardziej ofensywnie. Trzy ciosy lewą pięścią, dwa ciosy prawą pięścią, trzy kopniaki. Powalił Kazamę na ziemię, jednak momentalnie wstał i oddał Koreańczykowi. Seria silnych ciosów pięściami wymierzona w klatkę piersiową.
Rudy się zezłościł. Dostawał niezłe wciry od Japończyka - oddawał mu. Cios od Kazamy - riposta Hwoaranga. Ta seria wciąż się powtarzała przez kilka minut. Widownia szalała. Jeszcze nigdy nie widziano kogoś, kto tak dobrze dorównywał Hwoarangowi, czempionowi Areny w Busan.
– Jeszcze... ci nie dość..? – wysyczał przez zęby Koreańczyk, próbując unikać ciosów czarnowłosego.
Obaj byli na skraju wyczerpania. Mimo odniesionych obrażeń nadal walczyli - żaden z nich nawet nie myślał o poddaniu się.
– KONIEC CZASU! REMIS!
Rang upadł na kolana. "Przegrałem", pomyślał, patrząc na równie wyczerpanego Jina.
– ... T-ty... – syknął Koreańczyk, z trudem wstając. – Gratulacje. Pokonałeś mnie.
Od teraz miał cel w życiu. Zrewanżować się i wygrać walkę z Jinem Kazamą.
***
Hwoarang miał dwa powody, dlaczego zgłosił się do trzeciego Turnieju. Po pierwsze - wstąpił także Kazama, a po drugie - chciał zrewanżować się na potworze, który "zabił" jego mentora, Baeka Doo-Sana. Tym samym, przez którego matka Kazamy bezpowrotnie zaginęła.
Za pierwszym razem odniósł sromotną porażkę - za drugim nawet nie było mu dane stanąć do walki z chłopakiem.
Nie wiedział, dlaczego to robi, dlaczego tak się nim przejmuje - co on dla niego zrobił..?
Podczas jego pierwszego Turnieju Hwoarang odkrył mroczną tajemnicę chłopaka. Jego przekleństwo, "prezent" od ojca. Gen Diabła.
Teraz z jakiegoś powodu... Chciał mu pomóc. Nie potrafił wytłumaczyć dlaczego. Zwłaszcza gdy... gdy wywołał tę całą bezsensowną wojnę. Pamiętał, gdy z niedowierzaniem wpatrywał się w ekran telewizora, na twarz chłopaka, okraszoną nagłówkiem "Mishima Zaibatsu wszczyna wojnę", którego kiedyś mógł uznać za przyjaciela... za człowieka. Przestał wierzyć w człowieczeństwo Jina.
***
Bliski Wschód, VI Turniej
Hwoarang się spóźnił. Jina już dawno nie było w Świątyni Azazela. Z szokiem patrzył na to, co z niej zostało. Gruzy i jedna, wielka ruina.
– Już po wszystkim, Jina już tu nie ma – usłyszał za sobą głos kobiety. Jakby czytała w jego myślach. Była to tajemniczo wyglądająca czarnowłosa Egipcjanka. Prowadziła za sobą wielbłąda. – Spóźniłeś się co najmniej o tydzień.
– C-co..? Skąd ty to..? – Koreańczyk był zszokowany.
– Widać to w twoich oczach – powiedziała enigmatycznie.
– Ale...
– Nie trać nadziei. Mimo, że może wydawać się potworem... Te zmiany są odwracalne. Zostało w nim bardzo dużo człowieczeństwa. Ale tylko tacy jak ty mogą go uratować.
– Czekaj, co to ma znaczyć, do cholery?! – krzyknął, gdy kobieta odchodziła z miejsca zdarzenia. Nie słuchała go. Szła przed siebie, jak gdyby nigdy nic.
Towarzyszył mu już jedynie głośny wiatr i piasek niemile drażniący oczy.
Jej słowa wręcz dudniły mu w uszach. "Tylko tacy jak ty mogą go uratować".
"Bredzi", pomyślał. "Ale z drugiej strony... Skąd może wiedzieć tak dużo?".
***
Dwa tygodnie później...
Hwoarang nadal szukał Jina, był coraz bardziej niepewny co do tego, dlaczego właściwie to robi. Już od dwóch tygodni włóczył się właściwie bez celu, za źródło informacji mając jedynie plotkę - Kazama nadal przebywa na Bliskim Wschodzie.
Pewnego dnia zawitał na małym targu właściwie graniczącym z pustynią. Od razu znienawidził to miejsce. Nie dość, że było głośno, ludzi krzyczeli, zachwalając swe towary i targując się w nieznanym mu języku, to jeszcze patrzyli na niego jak na jakieś zjawisko - nie dość, że żółtek to jeszcze rudy - po prostu tylko w zoo go wystawić. Zakupił jedynie butelkę wody, gdyż zdychał z pragnienia.
"Chwila, czy to..?", pomyślał, wręcz zrzucając napój na podłogę.
Ludzie w popłochu zaczęli uciekać, gdyż...
Pojawił się on. Jin, w swojej demonicznej postaci.
– EJ, TY! – krzyknął do niego, podbierając w tamtym kierunku.
Demon spojrzał na niego swoimi wściekłymi oczami.
Był wyraźnie wykończony, ledwo trzymał się na nogach, jego twarz była we krwi.
Hwoarang rzucił się na niego i zaczął walczyć.
Wiedział, że właśnie ta istota odpowiedzialna jest za tę wojnę. Nie Jin.
Walka ta była wyjątkowo zacięta, pomimo to, że Jin był właściwie na skraju wyczerpania.
Czarnowłosy używał głównie wolnych ciosów pięściami, jakby nie miał siły na nic więcej. Hwoarangowi było łatwo ich unikać i je zripostować.
W końcu Jin znalazł się na ziemi, znokautowany, niezdolny do dalszej walki.
– ... Jaki jest sens pokonywania takiego monstrum jak ty, co?! – krzyknął Koreańczyk. Zanim zdołał rozwinąć, przerwano mu.
"Czy to... granat?!"
Nie myślał za dużo. Miał tylko jakąś nieuzasadnioną potrzebę ochronienia Jina. Odrzucił jego ciało z dala od poprzedniego miejsca, w którym leżał.
Nie pomyślał, że on sam nie będzie miał czasu ani możliwości, żeby uciec.
Przyjął falę uderzeniową na siebie.
Na chwilę go ogłuszyło.
Gdy z powrotem doszedł do zmysłów, na targu pojawili się żołnierze. Pełno żołnierzy, próbujących złapać Jina.
Poczuł intensywny, piekący, nieznośny ból w prawej części twarzy. W ostatnich podrygach świadomości złapał się za to miejsce. Czy to była krew?
Stracił przytomność, zanim zdołał zdać sobie sprawę z tego, że właśnie stracił oko.
><><><><><
Jestem szybka jak woda w kiblu, napisałam kolejny rozdział w niecałe 24 godziny!~
W każdym razie, mam nadzieję, że się podobało, czy co - i następny rozdział nadchodzi (^.^)
Do zobaczenia!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro