5
– Bawcie się dobrze! – krzyknęła Jun, siedząc na ręczniku na plaży. Ona nie miała najmniejszego zamiaru kajakować, w sumie nie można było się jej dziwić - nic szczególnie nie zachęcało do spędzania wolnego czasu w ten sposób - brudna, zimna woda była wystarczającym powodem do odmowy.
– Tiaaa... – jęknął Kazuya, ładując się do kajaku.
Odpłynęli od pomostu w ślimaczym tempie.
– Już mam ochotę się zajebać – mruknął Jin po piętnastu minutach.
– Zajebać to cię mogę ja, tym wiosłem zaraz w łeb dostaniesz – odpowiedział mu ojciec, rozsierdzony zachowaniem syna.
– Czy choć raz mógłbyś mnie nie obrażać?! – spytał nastolatek agresywnie zamachując się wiosłem.
– A czy ty mógłbyś chociaż raz nie być jebanym rozczarowaniem?!
– Jakim rozczarowaniem, przecież nigdy nie sprawiam większych problemów, jestem nawet najlepszy z klasy z matmy...
– Matmą mi nie zaimponujesz, biorąc pod uwagę kto cię jej uczy... – wysyczał Kazuya, coraz bardziej agresywnie wiosłując.
– Mógłbyś przestać obrażać nie dosyć mnie, to jeszcze swoją rodzinę?!
– TEN PEDAŁ NIE JEST ZE MNĄ SPOKREWNIONY!
– Może i jest adoptowany, ale to nadal...
– Nie wymądrzaj się, gówniaku!
– Zabrakło ci argumentów, hę?
– Słuchaj, młody, miarka się przebrała i...
Nie było dane mu dokończyć.
– Czy to... – Kazuya spojrzał pod nogi. – KURWA, MAMY DZIURĘ W KAJAKU!
Sytuacja była na tyle beznadziejna, że byli na samym środku jeziora.
– Kurwa mać, mój telefon! – zaaferował się Jin i próbował ratować swojego iPhone'a przed zalaniem.
***
– Co się stało? Gdzie macie kajak? – wydukała Jun. Dopiero zasnęła, opalając się, a jej syn i mąż już wrócili, krzyżując jej plany. Zmrużyła oczy i przyjrzała się im dokładniej. Dopiero teraz zauważyła, że są przemoknięci do suchej nitki, a Jin ma we włosach pokaźnych rozmiarów algę. Na domiar złego jeszcze głośno kichnął.
– Zatopiliśmy kajak...
***
Jin przez całą resztę dnia i niedzielę wykazywał oznaki mocnego przeziębienia, aż w końcu w poniedziałek wszystko się skumulowało i złapała go choroba.
– Faktycznie, masz gorączkę... – Jun cmoknęła ze zmartwieniem, gdy zobaczyła na termometrze czerwone 38. –Poradzisz sobie sam, prawda? Leki masz w kuchni, przy kuchence.
Jin skinął głową na tak i z westchnieniem z powrotem rzucił się na łóżko. Już miał dzwonić do Hwoaranga, że dziś nie pojawi się w szkole, ale Koreańczyk go wyprzedził. Na nowym telefonie (poprzedni się utopił) czarnowłosego wyświetlił się numer chłopaka. Odebrał.
– Halo..? – wydukał, zmęczony.
– KAZAMA, DO CHUJA WAFLA, CZEMU NIE MA CIĘ W SZKOLE?!
– Jestem chory, debilu... – jęknął Jin.
– O... Sory... – mruknął rudy, wyraźnie zawstydzony. Było w jego głosie też coś w rodzaju... zmartwienia. – Wracaj do zdrowia...
– Dzięki... chyba – westchnął czarnowłosy. – To cześć...
– Hej... – nagle coś mu się przypomniało: – Kazama! Czekaj...
Jin się rozłączył, nie usłyszawszy wiadomości Koreańczyka, a ów nie pofatygował się, żeby oddzwonić.
Bardzo szybko zasnął, zmogła go choroba...
***
Jina obudził dzwoniący telefon. Nie sprawdziwszy nawet kto to, odebrał.
– Czego? – burknął do słuchawki, nadal trochę zamroczony gorączką i snem.
– To ja, jebany debilu, otwórz mi! – w głosie rozpoznał Hwoaranga.
– Hwo, jeszcze się zarazisz, idioto – westchnął czarnowłosy.
– Po prostu mnie wpuść, kondomie – jęknął Hwo. – Przyniosłem zeszyty do odpisania, jak nie uzupełnisz, to będzie trochę chujowo, nie sądzisz?
– A tak, na śmierć o tym zapomniałem! – ożywił się nagle Jin. – Już schodzę.
W miarę swoich dość ograniczonych możliwości zbiegł po schodach, przy okazji trzy razy kichając. Hwoarang już był na progu. Swoje przydługawe, rude włosy spiął w niski kucyk, a na sobie miał prostą, białą koszulkę i spodnie od dresu, jakby ubierał się w biegu.
– Wyglądasz jak debil – zaśmiał się Hwoarang widząc swojego przyjaciela w swoim jasnoniebieskim pasiastym szlafroku, w przechodzonych do granic możliwości kapciach, z "pandami" pod oczami i z wręcz zwisającymi z nosa gilami.
– Nie musisz mi o tym przypominać – mruknął Japończyk w odpowiedzi, pociągając przy tym nosem. Jego uwagę przyciągnęły siatki, które miał ze sobą jego przyjaciel... – Po co ci te toboły?
– Dokarmiam cię, a co? – zaśmiał się rudy, przekraczając próg domu, zdejmując uprzednio buty. – Gdzie masz gazówkę?
– Chwila, Hwo, nie...
– Czy ja ci pozwoliłem mówić? Nie! Nie przemęczaj się, wracaj do łóżka! – powiedział chłopak, roześmiany, odpalając gaz.
– Czy ty w ogóle wziąłeś te zeszyty..?
– To był tylko pretekst, Kazama, jesteś aż taki głupi? – westchnął Koreańczyk z łobuzerskim uśmieszkiem. – Przecież i tak nie doczytałbyś się moich hieroglifów.
Jin głęboko westchnął. Czasami zachowanie Hwoaranga naprawdę doprowadzało go do szewskiej pasji...
***
– Co to? – spytał Jin, gdy rudowłosy pojawił się w drzwiach z tacą z jakąś parującą substancją w misce.
– Rosół – odpowiedział mu Hwoarang, stawiając przed nim tacę. Nie zapomniał zabrać także porcji dla siebie - nie jadł obiadu, bo chciał towarzyszyć Jinowi. W sumie, nie chciał się do tego przyznać. Poczuł się, jakby wyjawienie mu, że czuje się w stosunku do niego... inaczej byłoby po prostu... dziwne. Poza tym, miał wrażenie, jakby mógł zepsuć całą ich relację jednym zdaniem pojedynczym nierozwiniętym... – Smacznego – obdarował go szczerym, promiennym uśmiechem, co nie było dla niego zbyt częste.
– Boję się próbować tych twoich kulinarnych eksperymentów... – powiedział Jin, nieufnie patrząc na oka pływające na powierzchni.
– Cicho bądź, jest ugotowany na dobrej wołowinie, ręczę za niego – mruknął Hwo, z buzią pełną makaronu.
Czarnowłosy musiał mu zaufać. W końcu Koreańczyk mieszkał praktycznie sam i musiał przygotowywać sobie jakiś obiad, gdy akurat nie miał pieniędzy, więc...
– Nie czuję szmaku – mruknął Japończyk, wolno przeżuwając kawałek mięsa pływający w zupie.
– Skoro nie chciałeś próbować moich delikatesów, to chyba w sumie lepiej, nie? – zaśmiał się rudy.
– Czyli przyszedłeś mnie niańczyć, tak? – powiedział Jin, zmęczony.
– Dokładnie. Mierzyłeś sobie temperaturę?
– Rano było trzydzieści osiem... – westchnął ciężko, a następnie głośno kichnął.
– Jezu, zawału dostanę przez to twoje kichanie – parsknął Hwo, roześmiany.
– Co, geniuszu, mam wstrzymywać? – jęknął Japończyk, pociągając nosem, a następnie dodał, dość nieśmiało: – Wiesz, miło z twojej strony, że się pofatygowałeś i przyszedłeś... – zaczął miętolić pościel w dłoni.
– N-nie ma za co, naprawdę! – ożywił się Hwoarang i znów się uśmiechnął. – Po prostu trochę się... martwiłem i...
Jin znowu poczuł to uczucie, jakby nagłe przyspieszenie serca, nagle uderzenie ciepła. Chciał mu coś powiedzieć, spytać, czy ich relacja jako "przyjaciele" jest nadal aktualna i czy przypadkiem nie wyewoluowało to w coś... innego...
Niebawem usłyszeli kroki na dole.
– To pewnie mama – oznajmił Kazama, odgarniając pojedyncze kosmyki włosów z czoła.
– Wróciłam! – krzyknęła i weszła na górę. – Jak się czu... O, Hwoarang, nie spodziewałam się ciebie.
– Dzień dobry, pani Kazama – odparł rudy, nadal z rosołem w buzi.
– Smacznego – zaśmiała się. – Widzę, że zrobiliście pewne rzeczy za mnie? O, a przy okazji, Jin, zejdź do mnie do salonu za chwilę, okej?
– Dobra? – odparł Jin, delikatnie zdziwiony. Gdy jego matka odeszła, zwrócił się do przyjaciela: – Nie obrazisz się jeśli...
– Nie, oczywiście, że nie, w sumie to muszę nawet się zbierać... – spojrzał na ekran swojego zdemolowanego do granic używalności iPhone'a 5.
– Oh. – tylko tyle był w stanie z siebie wyrzucić Japończyk. Miał ochotę powiedzieć "Czemu tak szybko?", lub przynajmniej proste "Zostań jeszcze".
Nie mógł. Bał się. Znów nie potrafił stwierdzić, co to za dziwne uczucie...
– No to... pa! – powiedział Koreańczyk, jakby zawiedziony. On też miał nadzieję na długą, szczerą rozmowę, jednak los jak zwykle się do niego nie uśmiechał. – Do widzenia, pani Kazama!
– Hej – mruknął Jin z ponurym uśmiechem.
Gdy zamknął drzwi, podeszła do niego matka. Miała ni to skonsternowaną, ni to zdziwioną minę...
– Jin, czy ty i Hwoarang... Bo wy... – wyraźnie nie umiała sklecić zdania.
– Mamo... – jęknął czarnowłosy. Obawiał się najgorszego. – Nie, ale... My jesteśmy tylko dobrymi przyjaciół...
– Nie o to mi chodziło! Chciałam tylko spytać, czy jedziecie razem na tę wycieczkę do Kioto... – odparła Jun, zdziwiona. – Ale jeśli masz jakieś wątpliwości, problemy, może potrzebujesz porady, to ja zawsze jestem do twojej dyspozycji, jeśli chodzi o orientację to ja żadnego problemu z tym nie mam, wujek na pewno...
– NIE, MAMO
***
Jun już coś podejrzewa że jej syn pedałkiem może być heh ( ͡° ͜ʖ ͡°) Mondra dziołha powiem wam no
Jednak piszę z kolonii lol
Naginając przy tym wszelkie panujące tu zasady.
yolo i wgl
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro