Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

5

– Bawcie się dobrze! – krzyknęła Jun, siedząc na ręczniku na plaży. Ona nie miała najmniejszego zamiaru kajakować, w sumie nie można było się jej dziwić - nic szczególnie nie zachęcało do spędzania wolnego czasu w ten sposób - brudna, zimna woda była wystarczającym powodem do odmowy.

– Tiaaa... – jęknął Kazuya, ładując się do kajaku.

Odpłynęli od pomostu w ślimaczym tempie.

– Już mam ochotę się zajebać – mruknął Jin po piętnastu minutach.

– Zajebać to cię mogę ja, tym wiosłem zaraz w łeb dostaniesz – odpowiedział mu ojciec, rozsierdzony zachowaniem syna.

– Czy choć raz mógłbyś mnie nie obrażać?! – spytał nastolatek agresywnie zamachując się wiosłem.

– A czy ty mógłbyś chociaż raz nie być jebanym rozczarowaniem?!

– Jakim rozczarowaniem, przecież nigdy nie sprawiam większych problemów, jestem nawet najlepszy z klasy z matmy...

– Matmą mi nie zaimponujesz, biorąc pod uwagę kto cię jej uczy... – wysyczał Kazuya, coraz bardziej agresywnie wiosłując.

– Mógłbyś przestać obrażać nie dosyć mnie, to jeszcze swoją rodzinę?!

– TEN PEDAŁ NIE JEST ZE MNĄ SPOKREWNIONY!

– Może i jest adoptowany, ale to nadal...

– Nie wymądrzaj się, gówniaku!

– Zabrakło ci argumentów, hę?

– Słuchaj, młody, miarka się przebrała i...

Nie było dane mu dokończyć.

– Czy to... – Kazuya spojrzał pod nogi. – KURWA, MAMY DZIURĘ W KAJAKU!

Sytuacja była na tyle beznadziejna, że byli na samym środku jeziora.

– Kurwa mać, mój telefon! – zaaferował się Jin i próbował ratować swojego iPhone'a przed zalaniem.

***

– Co się stało? Gdzie macie kajak? – wydukała Jun. Dopiero zasnęła, opalając się, a jej syn i mąż już wrócili, krzyżując jej plany. Zmrużyła oczy i przyjrzała się im dokładniej. Dopiero teraz zauważyła, że są przemoknięci do suchej nitki, a Jin ma we włosach pokaźnych rozmiarów algę. Na domiar złego jeszcze głośno kichnął.

– Zatopiliśmy kajak...

***

Jin przez całą resztę dnia i niedzielę wykazywał oznaki mocnego przeziębienia, aż w końcu w poniedziałek wszystko się skumulowało i złapała go choroba.

– Faktycznie, masz gorączkę... – Jun cmoknęła ze zmartwieniem, gdy zobaczyła na termometrze czerwone 38. –Poradzisz sobie sam, prawda? Leki masz w kuchni, przy kuchence.

Jin skinął głową na tak i z westchnieniem z powrotem rzucił się na łóżko. Już miał dzwonić do Hwoaranga, że dziś nie pojawi się w szkole, ale Koreańczyk go wyprzedził. Na nowym telefonie (poprzedni się utopił) czarnowłosego wyświetlił się numer chłopaka. Odebrał.

– Halo..? – wydukał, zmęczony.

– KAZAMA, DO CHUJA WAFLA, CZEMU NIE MA CIĘ W SZKOLE?!

– Jestem chory, debilu... – jęknął Jin.

– O... Sory... – mruknął rudy, wyraźnie zawstydzony. Było w jego głosie też coś w rodzaju... zmartwienia. – Wracaj do zdrowia...

– Dzięki... chyba – westchnął czarnowłosy. – To cześć...

– Hej... – nagle coś mu się przypomniało: – Kazama! Czekaj...

Jin się rozłączył, nie usłyszawszy wiadomości Koreańczyka, a ów nie pofatygował się, żeby oddzwonić.

Bardzo szybko zasnął, zmogła go choroba...

***

Jina obudził dzwoniący telefon. Nie sprawdziwszy nawet kto to, odebrał.

– Czego? – burknął do słuchawki, nadal trochę zamroczony gorączką i snem.

– To ja, jebany debilu, otwórz mi! – w głosie rozpoznał Hwoaranga.

– Hwo, jeszcze się zarazisz, idioto – westchnął czarnowłosy.

– Po prostu mnie wpuść, kondomie – jęknął Hwo. – Przyniosłem zeszyty do odpisania, jak nie uzupełnisz, to będzie trochę chujowo, nie sądzisz?

– A tak, na śmierć o tym zapomniałem! – ożywił się nagle Jin. – Już schodzę.

W miarę swoich dość ograniczonych możliwości zbiegł po schodach, przy okazji trzy razy kichając. Hwoarang już był na progu. Swoje przydługawe, rude włosy spiął w niski kucyk, a na sobie miał prostą, białą koszulkę i spodnie od dresu, jakby ubierał się w biegu.

– Wyglądasz jak debil – zaśmiał się Hwoarang widząc swojego przyjaciela w swoim jasnoniebieskim pasiastym szlafroku, w przechodzonych do granic możliwości kapciach, z "pandami" pod oczami i z wręcz zwisającymi z nosa gilami.

– Nie musisz mi o tym przypominać – mruknął Japończyk w odpowiedzi, pociągając przy tym nosem. Jego uwagę przyciągnęły siatki, które miał ze sobą jego przyjaciel... – Po co ci te toboły?

– Dokarmiam cię, a co? – zaśmiał się rudy, przekraczając próg domu, zdejmując uprzednio buty. – Gdzie masz gazówkę?

– Chwila, Hwo, nie...

– Czy ja ci pozwoliłem mówić? Nie! Nie przemęczaj się, wracaj do łóżka! – powiedział chłopak, roześmiany, odpalając gaz.

– Czy ty w ogóle wziąłeś te zeszyty..?

– To był tylko pretekst, Kazama, jesteś aż taki głupi? – westchnął Koreańczyk z łobuzerskim uśmieszkiem. – Przecież i tak nie doczytałbyś się moich hieroglifów.

Jin głęboko westchnął. Czasami zachowanie Hwoaranga naprawdę doprowadzało go do szewskiej pasji...

***

– Co to? – spytał Jin, gdy rudowłosy pojawił się w drzwiach z tacą z jakąś parującą substancją w misce.

– Rosół – odpowiedział mu Hwoarang, stawiając przed nim tacę. Nie zapomniał zabrać także porcji dla siebie - nie jadł obiadu, bo chciał towarzyszyć Jinowi. W sumie, nie chciał się do tego przyznać. Poczuł się, jakby wyjawienie mu, że czuje się w stosunku do niego... inaczej byłoby po prostu... dziwne. Poza tym, miał wrażenie, jakby mógł zepsuć całą ich relację jednym zdaniem pojedynczym nierozwiniętym... – Smacznego – obdarował go szczerym, promiennym uśmiechem, co nie było dla niego zbyt częste.

– Boję się próbować tych twoich kulinarnych eksperymentów... – powiedział Jin, nieufnie patrząc na oka pływające na powierzchni.

– Cicho bądź, jest ugotowany na dobrej wołowinie, ręczę za niego – mruknął Hwo, z buzią pełną makaronu.

Czarnowłosy musiał mu zaufać. W końcu Koreańczyk mieszkał praktycznie sam i musiał przygotowywać sobie jakiś obiad, gdy akurat nie miał pieniędzy, więc...

– Nie czuję szmaku – mruknął Japończyk, wolno przeżuwając kawałek mięsa pływający w zupie.

– Skoro nie chciałeś próbować moich delikatesów, to chyba w sumie lepiej, nie? – zaśmiał się rudy.

– Czyli przyszedłeś mnie niańczyć, tak? – powiedział Jin, zmęczony.

– Dokładnie. Mierzyłeś sobie temperaturę?

– Rano było trzydzieści osiem... – westchnął ciężko, a następnie głośno kichnął.

– Jezu, zawału dostanę przez to twoje kichanie – parsknął Hwo, roześmiany.

– Co, geniuszu, mam wstrzymywać? – jęknął Japończyk, pociągając nosem, a następnie dodał, dość nieśmiało: – Wiesz, miło z twojej strony, że się pofatygowałeś i przyszedłeś... – zaczął miętolić pościel w dłoni.

– N-nie ma za co, naprawdę! – ożywił się Hwoarang i znów się uśmiechnął. – Po prostu trochę się... martwiłem i...

Jin znowu poczuł to uczucie, jakby nagłe przyspieszenie serca, nagle uderzenie ciepła. Chciał mu coś powiedzieć, spytać, czy ich relacja jako "przyjaciele" jest nadal aktualna i czy przypadkiem nie wyewoluowało to w coś... innego...

Niebawem usłyszeli kroki na dole.

– To pewnie mama – oznajmił Kazama, odgarniając pojedyncze kosmyki włosów z czoła.

– Wróciłam! – krzyknęła i weszła na górę. – Jak się czu... O, Hwoarang, nie spodziewałam się ciebie.

– Dzień dobry, pani Kazama – odparł rudy, nadal z rosołem w buzi.

– Smacznego – zaśmiała się. – Widzę, że zrobiliście pewne rzeczy za mnie? O, a przy okazji, Jin, zejdź do mnie do salonu za chwilę, okej?

– Dobra? – odparł Jin, delikatnie zdziwiony. Gdy jego matka odeszła, zwrócił się do przyjaciela: – Nie obrazisz się jeśli...

– Nie, oczywiście, że nie, w sumie to muszę nawet się zbierać... – spojrzał na ekran swojego zdemolowanego do granic używalności iPhone'a 5.

– Oh. – tylko tyle był w stanie z siebie wyrzucić Japończyk. Miał ochotę powiedzieć "Czemu tak szybko?", lub przynajmniej proste "Zostań jeszcze".

Nie mógł. Bał się. Znów nie potrafił stwierdzić, co to za dziwne uczucie...

– No to... pa! – powiedział Koreańczyk, jakby zawiedziony. On też miał nadzieję na długą, szczerą rozmowę, jednak los jak zwykle się do niego nie uśmiechał. – Do widzenia, pani Kazama!

– Hej – mruknął Jin z ponurym uśmiechem.

Gdy zamknął drzwi, podeszła do niego matka. Miała ni to skonsternowaną, ni to zdziwioną minę...

– Jin, czy ty i Hwoarang... Bo wy... – wyraźnie nie umiała sklecić zdania.

– Mamo... – jęknął czarnowłosy. Obawiał się najgorszego. – Nie, ale... My jesteśmy tylko dobrymi przyjaciół...

– Nie o to mi chodziło! Chciałam tylko spytać, czy jedziecie razem na tę wycieczkę do Kioto... – odparła Jun, zdziwiona. – Ale jeśli masz jakieś wątpliwości, problemy, może potrzebujesz porady, to ja zawsze jestem do twojej dyspozycji, jeśli chodzi o orientację to ja żadnego problemu z tym nie mam, wujek na pewno...

– NIE, MAMO

***

Jun już coś podejrzewa że jej syn pedałkiem może być heh ( ͡° ͜ʖ ͡°) Mondra dziołha powiem wam no

Jednak piszę z kolonii lol
Naginając przy tym wszelkie panujące tu zasady.

yolo i wgl

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro