Strzelec Doskonały
Akt XXXVII
-Twój brat potrafi strzelać? - zapytał Dieter, oglądając różne modele pistoletów skryte za szklaną gablotką.
-Nie wiem.
Dieter spojrzał na niego krzywo.
-Zadałem złe pytanie. Czy ty potrafisz strzelać?
-Nie – przyznał Isaak, chociaż poczuł się, jak idiota. Dieter był znakomitym strzelcem, nieraz używali broni w przedstawieniach, a syn piekarza zawsze trafiał w wyznaczony wcześniej punkt. Isaak jakoś nigdy nie poczuł potrzeby, aby nauczyć się tej zdolności, a Dieter nigdy nie zaproponował, że podzieli się z nim swoim talentem.
-Więc przyda się, jak najprostszy model – stwierdził mężczyzna, wskazując palcem na jeden z krótszych pistoletów. - Ten ma niewielki odrzut i łatwo jest go naładować. Wystarczy po każdym użyciu przeczyścić lufę i przegrodę, a nie powinien się zacinać.
-Po każdym użyciu, czyli po każdym strzale? - zdziwił się Isaak.
-Nie, Saaki – westchnął Dieter. - To by było trochę męczące.
-Minąłeś się z powołaniem, Diet. Powinieneś zostać myśliwym, a nie aktorem – parsknął Isaak.
-Moi rodzice twierdzą, że powinienem piec chleb – odparował natychmiast Dieter, jak gdyby był to stale poruszany w jego domu temat.
Wyglądało na to, że wszyscy rodzice byli tacy sami – liczyli, że ich dzieci wyrosną na ich wierne kopie, że w ich głowach nie zrodzą się żadne marzenia ani ekscentryczne pomysły. Niestety większość dzieci zawodziła oczekiwania rodziców, mając własną osobowość oraz zdanie na temat otaczającego je świata.
-Sprzeda pan to maleństwo taniej, jeśli wezmę od razu cały zestaw kul? - Dieter zagaił sprzedawcę, który do tej pory łypał na nich nieprzyjemnym spojrzeniem z kąta sklepu, chociaż usilnie starał się udawać, że ich nie widzi. Mężczyzna podszedł do nich powoli, nie spuszczając wzroku z ich rąk, jak gdyby chłopcy na czołach wypisane mieli słowo „złodzieje".
-Nie sprzedam ci nic taniej i nie dostaniesz żadnych kul – wycedził, nie starając się nawet ukryć wrogiego tonu.
Dieter zamrugał zaskoczony, zazwyczaj ludzie przystawali na jego gadkę.
-Więc płacę dziewięćset w takim razie? - podjął.
-Broń kosztuje dwa tysiące siedemset marek – poprawił ostro sprzedawca.
-Na gablocie napisane jest dziewięćset – wytknął Dieter, stukając palcem w szkło, aby człowiek na pewno zrozumiał, o którą bron mu chodziło. Sprzedawca spojrzał na niego znużonym wzrokiem, nie zwracając żadnej uwagi na gablotę.
-Dziewięćset jest dla człowieka – potwierdził mężczyzna – ale diabeł płaci trzy razy więcej.
Dieter obejrzał się na Isaaka i niemal uderzył ręką w czoło. Czasem zapominał, że ta blada twarz nie pomagała w nawiązywaniu pokojowych relacji w mieście. Krueger słuchał ich w milczeniu, próbując dojść, czy trzy tysiące marek to było dużo pieniędzy. Nigdy za nic sam nie płacił, nikt też nigdy nie płacił jemu, więc nie miał pojęcia.
Dieter westchnął przeciągle.
-Nie mam takich pieniędzy, Isaak.
Więc trzy tysiące marek to było dużo pieniędzy.
Isaak zerknął na sprzedawcę oraz swoje palce, na których świeciło kilka pierścieni. Kiedy przychodził na próby, bądź występy do teatru, zazwyczaj je zdejmował, jednak dzisiaj zapomniał o tym szczególe. Może gdyby miał gołe ręce, udałoby im się przekonać sprzedawcę, że nie jest nikim ważnym. Przecież miał dłuższe włosy niż poprawny szlachcic, jednak czy ktoś taki, jak prosty sklepikarz z centrum, mógł znać się na fryzurach ważnych panów?
Isaak ściągnął jeden z pierścieni i położył na ladzie przed mężczyzną.
-Czy to są trzy tysiące marek? - zapytał głupio, a Dieter spojrzał na niego w niedowierzaniu.
-Nie. Daj jeszcze jeden – nakazał mężczyzna. Isaak posłusznie sięgnął po kolejny pierścień, ale Dieter złapał go za nadgarstek.
-To złoto. Ten pierścień na pewno jest wart więcej niż trzy tysiące – zwrócił się do sprzedawcy ostrym tonem.
-Nie jest, szczeniaku – uparł się mężczyzna. - Cena ponownie się zmieniła, teraz broń warta jest trzy pierścienie.
Dieter wciąż nie puszczał ręki Isaaka, mierząc się nieprzyjemnym spojrzeniem ze sprzedawcą.
-Trzy pierścienie warte są broni i zestawu kul – zawyrokował w końcu, a mężczyzna skinął głową, przystając na jego ofertę. Isaak ściągnął pozostałe dwa pierścienie i podał sprzedawcy, który natychmiast schował je do kieszeni. Bez słowa wyciągnął broń z gablotki i udał się na zaplecze, aby skompletować do niej zestaw kul oraz malutki kuferek, aby chłopcy nie paradowali po mieście z obnażoną bronią.
-On cię właśnie okradł – syknął Dieter niezadowolony. Skrzyżował ręce na piersi, aby oprzeć się pokusie przywalenia pięścią w którąś ze szklanych gablotek.
-Tak naprawdę nie potrzebowałem tych pierścieni do niczego – odparł Isaak. Kiedyś jeszcze takie jego bezmyślne uwagi na temat pieniędzy irytowały Dietera, teraz jednak mężczyzna jedynie brukał go za każdym razem, kiedy ten zostawiał swoje błyskotki gdzieś w teatrze.
-Muszę pamiętać, aby nigdy więcej nie robić w twoim towarzystwie zakupów – westchnął syn piekarza.
Sprzedawca wrócił po chwili, wepchnął Dieterowi w ręce kuferek i kazał wynosić się ze swojego sklepu. Jeśli zapamiętał jego twarz, zapewne więcej go tutaj nie obsłuży.
Chłopcy wyszli na zewnątrz i Dieter podał Isaakowi kuferek.
-Gdyby ten kutas nie potroił ceny, zapłaciłbym – przysiągł. - Ojciec podniósł mi nieco moje tygodniówki za pracę w piekarni.
Więc trzy tysiące marek to było wiele, ale dziewięćset mieściło się w budżecie syna piekarza. Ciekawe, ile takich tygodniówek Dieter musiałby przeznaczyć na tę broń... Tym bardziej Isaak poczuł pewną ulgę, że sprzedawca wyciągnął od niego pierścienie, a nie domagał się dalej pieniędzy.
-Muszę wrócić pomóc ojcu przy zamknięciu i sprzątaniu kuchni, ale wieczorem możemy się zobaczyć w teatrze – zaoferował Dieter.
-Są dziś jakieś próby? - spytał natychmiast Isaak, ponieważ naprawdę nie potrafił sobie tego przypomnieć.
-Nie wystawiamy w tym miesiącu nic nowego, a scenariusz, nad którym teraz pracujemy, brzmi, jakby pisał go ktoś, kto nigdy w życiu nie przeczytał nawet ulotki – prychnął Dieter.
-Carlotta mówiła mi, że chciała pracować przy następnym scenariuszu – przypomniał sobie Isaak.
-Carlotta nie potrafi pisać ani czytać – zaprzeczył Dieter.
-Napisała raz do mnie list miłosny – sprzeciwił się panicz.
Syn piekarza zaśmiał się sucho.
-Ja napisałem ten list – burknął. - Ona tylko dyktowała.
Isaak uśmiechnął się krzywo, postanawiając, że nie będzie wspominał o tym Carlotcie.
-Co do listów... – przypomniał sobie nagle, sięgając do kieszeni płaszcza. - Elia prosił, żebym zaniósł dla niego list, ale nie znam tego adresu.
Dieter wziął od niego kartkę i zmarszczył brwi.
-To adres Kościoła.
Isaak zesztywniał.
-Jak to, Kościoła?
-No, normalnie. Budynek Kościoła Oświeconych, ten na wzgórzu na północy miasta.
Isaak czuł, jak jego myśli pędzą oszalałe. Czy Elia do reszty zwariował? Ojciec odkrył jego wizyty na Mszach Oświeconych, a teraz ten idiota pisze listy do tego Kościoła? I jeszcze ten pistolet... Czyżby Elia zamierzał...
-Mówiłeś, że twój brat zaprzyjaźnił się z jakimś ministrantem – przypomniał Dieter.
-Tak, to pewnie do niego pisze – przyznał Isaak.
-Czy głupota to może wspólna cecha w waszej rodzinie? - zaszydził mężczyzna, ale panicz nie wziął jego słów do siebie.
-Możliwe – odparł Isaak zamyślony. - Cholera, nie pójdę do Kościoła! - krzyknął. Kilka osób obejrzało się w jego stronę. Dieter pokręcił głową, nie mogąc zrozumieć, jakim cudem Isaak wciąż zachowywał się, jak dzikie zwierzę, kiedy udawali się razem do miasta.
Przecież na pewno nie darł się i nie opowiadał głośno o swoich prywatnych sprawach na tych wszystkich bankietach i przyjęciach Pięknych Panów, dlaczego więc na ulicy, gdzie ktoś mógłby znaleźć w sobie odwagę, aby do niego podejść i go dotknąć, zachowywał się, jakby oprócz niego nikt inny nie istniał?
-Mogę zanieść dla ciebie ten list, Saaki – zaoferował Dieter, chcąc zakończyć już tę rozmowę i wrócić do piekarni. - Jak skończę pomagać ojcu.
-Cóż, ciebie nie powieszą na palu za samo istnienie – stwierdził lekko Isaak, sam nie do końca pewien, czy miał to być żart, czy nie.
-Twojego brata nie powiesili, czemu mieliby powiesić ciebie? - zauważył Dieter. Isaak wzruszył ramionami, poprawiając sobie kuferek na rękach. Nie był zbyt duży i mógłby upchnąć go w kieszeń płaszcza, więc to właśnie zrobił, aby nie zagapić się i nie wejść z pudełkiem z bronią na widoku do domu.
-Tüsind, Diet – mruknął. - Więc widzimy się wieczorem?
-Wieczorem, jak zawsze – potwierdził Dieter.
Syn piekarza uniósł dłoń do twarzy kapłańskiego syna, chcąc pogładzić go po policzku, ale zaraz opuścił rękę, przypominając sobie, gdzie byli, i kim byli. Rozejrzał się szybko na boki, czy nikt nie zauważył jego ruchu.
-Do później, Saaki – pożegnał się szybko i zostawił Isaaka samego pośród tłumu ludzi.
***
Aslan nigdy nie zwierzał się z niczego rodzicom, nigdy nie miał osoby, której mógłby wyjawić swoje tajemnice, aby zmniejszyć ciężar, jaki kładły one na jego barki. Nawet z Anną nie mógł szczerze rozmawiać o wielu rzeczach – dziewczyna zwyczajnie by go nie zrozumiała, poza tym, niektóre tematy były niebezpieczne, w czym tylko upewnił go Yann Moretz.
Właśnie dlatego były przemytnik czuł się dziwnie, kiedy po skończonym obiedzie poprosił rodzinę, aby zaczekała ze sprzątaniem, aby nie rozbiegli się po pokojach ich ślicznego domku, który dostali w prezencie tylko i wyłącznie przez kaprys nastoletniej Anny.
Matce bardzo zależało, aby rodzina raz dziennie zasiadała do wspólnego posiłku. Liczyła, że to pozwoli im się zbliżyć, zrozumieć. Naprawić to, co zniszczyło życie pod licencją.
Rodzina nie potrafiła jednak ze sobą rozmawiać, więc posiłki te mijały w ciszy, którą przerywało tylko mlaskanie i siorbanie – większość hałasu robił oczywiście Hannes, zapewne licząc, że ktoś zwróci mu na to uwagę, aby sam mógł wyrazić swoją nieprzychylną opinię na temat jednego z członków swojej rodziny.
Aslan wstał, odsuwając ze zgrzytem krzesło, i oparł się dłońmi o blat stołu. Odchrząknął, zmuszając domowników, aby skupili na nim wzrok. Trzy pary złotych oczu, z których tylko jedna miała okazję oglądać mortum w zaświatach.
Oprócz niego tylko matka zdążyła wstać, ale chłopak uniósł rękę, powstrzymując ją przed zbieraniem talerzy, więc kobieta z powrotem zajęła swoje miejsce, kładąc dłonie na kolanach i zaciskając palce na materiale spódnicy.
-Wiem, że zdążyliście już zapewne uwierzyć, że jesteśmy wolni od licencji – zaczął z wielką gulą w gardle, paląc się w środku ze wstydu. Nienawidził faktu, że gdzieś głęboko, opinia rodziny wciąż miała dla niego znaczenie, że bał się ich zawieźć, że znaczyli dla niego więcej, niż on znaczył dla nich.
Większość życia spędził u boku ojca w zaświatach, jednak nie rozmawiali ze sobą wiele. Hannes Rusalie wiecznie był pijany, a Aslan już jako dziecko rozumiał, że robienie pod warstwą zbędnego hałasu było zwyczajną głupotą. Matka kochała go, musiała, przecież był jej dzieckiem, ale więcej czasu spędziła niańcząc cudzych synów i córki niż poświęciła jemu, a Sansa... Dopóki Gordon Castel nie wykupił ich licencji, rodzeństwo praktycznie nie miało żadnej relacji.
Jeszcze dwa lata temu cała ta czwórka była sobie obcymi ludźmi.
-Wiem, że zdążyliście uwierzyć, że jesteśmy teraz nietykalni, ale nie jesteśmy wolni od licencji. Przynajmniej ja i ojciec – sprecyzował. Jego matka i siostra nie doświadczyły prawdziwego brzemienia ich statusu w Dærniku. Żadna z nich nie zeszła nigdy pod warstwę. Żadna z nich nie poszła nigdy spać głodna.
-Co ty bredzisz, Aslan? - fuknął ojciec. Chłopak nie mógł stwierdzić, ile już zdążył tego dnia wypić. Było późne południe, ale Hannes nie opuścił od rana murów domu. - Gordon Castel nas spłacił. Jesteśmy czyści! Wolni! Bogaci! - wykrzykiwał każde słowo z błogim uśmiechem, klepiąc szeroką dłonią w gruby blat stołu. Sztućce podskakiwały przy każdym uderzeniu, obijając się o niezebrane jeszcze talerze.
Aslan ścisnął palcami nasadę nosa, próbując uspokoić oddech, jednak ostatecznie ton, jakim zwracał się do ojca, nie miał znaczenia. Ten człowiek nigdy go nie szanował, nigdy o niego nie dbał, dlaczego więc chłopak miał stwarzać pozory, że potrafi nad sobą panować? Akurat przed tą trójką nie musiał udawać, że ma wszystko dobrze poukładane w głowie.
-Nie jesteśmy ani czyści, ani bogaci – warknął. - Gordon nie mógł spłacić tego, co byłeś winien na boku. Od dwóch lat schodzę pod warstwę, aby pozbyć się bezsensownych długów, jakich narobiłeś!
Luda Rusalie wciągnęła z sykiem powietrze, ale Aslan nie dał się nabrać na jej udawane oburzenie. Kobieta nie była głupia, wiedziała, jak wyglądał przemytnik, kiedy wracał z pracy. Wiedziała, co robili mężczyźni pokroju jej męża i syna, kiedy znikali nocami i wracali nad ranem umazani czerwoną i czarną posoką.
-Nie prosiłem cię o to, Aslan – odparł spokojnie Hannes, cień uśmiechu błądził po jego ustach. - Nikt nie kazał ci tego ciągnąć. Nie podlegamy już licencji.
-To nie sprawia, że twoje długi zniknęły – zaprzeczył chłopak, ale ojciec uniósł rękę, uciszając go. Aslan, ku własnemu zdziwieniu, zamknął usta, ciekaw, co alkoholik miał mu do powiedzenia.
-Państwo nie ma pojęcia o pieniądzach, które wciąż byłem winien – wytknął mężczyzna z irytacją. - Jeśli to były aż tak wielkie długi, te wszystkie gbury mogły spisać umowy ze mną w obecności notariuszy.
-Narobiłeś tyle długów, że żaden notariusz nie zgadzał się zaaprobować dla ciebie zlecenie, które przekraczałoby tysiąc marek! - przypomniał Aslan, a Hannes zmarszczył brwi skonsternowany. Nie wiedział o tym, nie pamiętał albo miał to głęboko w dupie, ale na swoje nieszczęście właśnie z tych wszystkich powodów Aslan na bieżąco kuł na pamięć wszystkie prawa obowiązujące w Republice, aby wiedzieć, gdzie nie postawić przypadkiem stopy.
Ta cała wiedza miała się jednak na nic, ponieważ nierozważnie uprawiał nielegalne przemytnictwo, a cholerny Yann Moretz musiał się o tym oczywiście dowiedzieć.
-Nikt cię o to nie prosił – powtórzył Hannes, odchylając się na krześle. Założył ręce za plecy, jak gdyby był królem leżącym na wielkim łożu, a nie zwyczajnym pijakiem siedzącym przy stole z rodziną.
-Gdybyś powiedział o tym Annie, dałaby ci pieniądze – wtrąciła cicho Sansa, jej głos ociekał pewnością.
Miała rację. Zarówno Anna, jak i Gordon, nie zadawaliby mu nawet żadnych pytań, po prostu daliby mu potrzebne pieniądze, jednak Aslan miał pewną dumę, która nie pozwalała mu żebrać ani wykorzystywać dobrego serca, nawet, kiedy jego posiadacz miał ulokowane w banku miliony, a może i nawet miliardy marek.
To wszystko była kwestia dumy i wstydu, a Aslan z pewnym rozgoryczeniem uświadamiał sobie, że prawość nie miała w tym świecie żadnej wartości. Był za stary, aby wierzyć w takie rzeczy, ale mimo dzieciństwa spędzonego z ojcem alkoholikiem na łowach w zaświatach, nie mógł pozbyć się tej dziecięcej nadziei, że świat jest jednak lepszy niż mu się prezentuje.
Aslan posłał siostrze długie spojrzenie.
-Na to już za późno.
-Dlaczego? - zainteresowała się Luda, głos matki brzmiał dziwnie wysoko i skrzekliwie. Kobieta rzadko odzywała się w towarzystwie męża i syna, rzadko poddawała ich słowa w wątpliwość, jak gdyby uznawała ich wyższość nad sobą, chociaż obaj, Aslan i Hannes, traktowani byli przez większość życia, jak nędzne psy. - Przecież wciąż jesteście zaręczeni, a im bliżej do ślubu, tym bliżej ci do przejęcia pieniędzy Gordona Castela. Jego majątek jest już praktycznie twój.
Aslan zesztywniał, słysząc ten bezczelny ton w ustach matki, a jego ojciec uśmiechnął się lubieżnie.
-Od bogactwa godnego prawdziwego Kapłana dzieli cię zaledwie rok, a ty wciąż pełzasz w zaświaty niczym najgorszy pies! - wykrzyknął, jego oczy błyszczały podnieceniem. - Przyznaj, Aslan, nie potrafisz bez tego żyć. Jesteś uzależniony od żywotu przemytnika. Wiem, jaki jesteś po tamtej stronie – spokojny, opanowany, niezawodny. W świecie ludzi nie potrafisz się odnaleźć, tęsknisz do chłodu i mroku, jak larwa, którą pali najmniejszy promień słońca.
-O czym ty, do cholery, mówisz?! - zirytował się Aslan, zapominając, co tak naprawdę zamierzał wyznać rodzinie – że do jego ślubu z Anną dojść nie mogło.
Hannes zaśmiał się, widząc, jak złość buzuje w jego synu.
-Byłem już dorosły, kiedy zostałem przemytnikiem, ale z wczesnego dzieciństwa wciąż pamiętam nasz wspaniały dom, rezydencję Rusaliech, pałac naszych przodków. Nie było już tam żadnych mebli ani obrazów, żadnej służby, nic. Tylko ja, rodzice oraz Kaplica, w której wciąż kłaniały się mojemu ojcu potwory, jednak później straciliśmy również dom oraz władzę nad mortum. Nie poznałem nigdy smaku pieniędzy, ale wiedziałem, kim jestem, kim powinienem był być – przyszłym Kapłanem. Jednym z dwunastu w Republice, którzy trzymają cały kraj za mordę.
Nikt nie ważył się przerwać wywodu Hannesa, pozwalając mu utonąć we wspomnieniach i iluzjach. Ciekawe, co przekonało Ludę, aby za niego wyszła? Aslan nigdy nie słyszał historii miłosnej rodziców, a patrząc na swojego ojca często wątpił, że jakakolwiek miała miejsce.
-Ja wiedziałem, że spłodził mnie Kapłan, ale ty, Aslan? Ty jesteś synem przemytnika. Urodziłeś się i wychowałeś pod licencją, a teraz nie potrafisz bez niej żyć – kontynuował mężczyzna podniosłym tonem. Wstał, aby spojrzeć w oczy syna, oparł się o stół, tak jak Aslan, i nachylił w jego stronę, uśmiechając szeroko. - Gdyby naprawdę było ci tak źle, schodząc w zaświaty, wyżebrałbyś od Gordona te pieniądze i zapomniałbyś o wszystkim, ale ty postanowiłeś zabawić się w bohatera, którego nikt nie potrzebuje. Zawsze byłeś egoistą. Zawsze byłeś niewolnikiem swojego narkotyku. I nic tego nie zmieni, ponieważ jesteś moim synem, tak samo, jak ja byłem synem mojego ojca. Wszyscy jesteśmy egoistami i narkomanami, Aslan. Taka już natura Rusaliech.
-Jakiego narkotyku? - sapnął Aslan, prawie postępując krok w tył.
Hannes uśmiechnął się do niego tajemniczo, a potem odezwał, tak cicho, że Aslan ledwie go zrozumiał.
-Zbyt kochasz być psem, aby stać się człowiekiem.
Przy stole zapadła cisza. Matka kilka razy otwierała usta, chcąc coś powiedzieć, ale za każdym razem brakło jej słów.
Aslan miał już serdeczenie dość tej rozmowy, tych ludzi, tego domu.
-Nie mogę ożenić się z Anną! – wyrzucił w końcu.
Nikt nie drgnął na jego słowa. Trzy pary oczu zawisły na nim, jak ława sędziów, która pierwszy raz słyszy o tak makabrycznych zbrodniach, jakie popełnił stojący przed nimi skazaniec.
-Yann Moretz dowiedział się, że schodziłem w zaświaty bez licencji – wyjaśnił pustym głosem, niemalże, jakby żalił się ze swojego nieszczęścia tej rodzinie, której jego problemy nie obchodziły przez ostatnie osiemnaście lat.
Luda wciągnęła zaskoczona powietrze, Sansa krzyknęła coś niezrozumiałego w proteście, a Hannes wybuchnął szyderczym śmiechem, bijąc się ręką po udzie.
-Ty idioto! Ty pieprzony idioto! Tak bardzo brakowało ci bycia niewolnikiem, że zapomniałeś, że już nim nie jesteś!
-Przecież Anna zaręczyła się z tobą, abyśmy mogli żyć normalnie! - uniosła się Sansa, wstając gwałtownie z krzesła, jak tylko ojciec przestał rechotać.
-Nie wiem, co to znaczy żyć normalnie – odparował wściekle Aslan. - Ja nigdy nie miałem miękkiego łóżka ani ciepłego jedzenia, jak ty.
Sansa postąpiła krok w tył, jakby brat ją spoliczkował.
-Więc twierdzisz, że byłam uprzywilejowana?
-Wychowałaś się z Anną w jej wielkim domu. Nigdy nie było ci zimno, nigdy nie chodziłaś głodna. Jedyne zło, jakie cię spotkało, to obcięte krótko włosy, więc tak, Sanso, uważam, że byłaś uprzywilejowana – cedził, a ona otwierała tylko szerzej oczy i nadymała policzki, jak gdyby groźną miną mogła powstrzymać słowa brata. - Nie masz pojęcia, jak naprawdę wygląda życie pod licencją.
Aslan widział, że ją to zabolało, ale nie przejął się jej dziecinnymi emocjami. Siostra pod wieloma względami przypominała mu Elię – oboje mieli wszystko, a mimo to byli nieszczęśliwi, zawsze było im źle.
Sansa zapowietrzyła się i wybiegła z salonu. Luda próbowała zatrzymać córkę, ale dziewczyna jej się wyrwała i po chwili dobiegło ich trzaśnięcie frontowych drzwi.
-Nie możesz rozstać się z Anną, Aslan – szepnęła kobieta zbolałym tonem. - Bez niej nie mamy nic.
-Nie rozumiesz, mamo. Tu nie chodzi o moją dumę. Yann Moretz zagroził, że jeśli do grudnia nie zerwę zaręczyn, po wstąpieniu do Senatu powiesi mnie i ojca.
Kobieta zmieszała się, nie wiedząc, co na to odpowiedzieć.
-Kiedy to niby nastąpi? Szczeniak Konsula był przecież od ciebie młodszy – prychnął Hannes.
-Jesteśmy z tego samego roku, tylko z dwóch jego końców – wyjaśnił Aslan.
-Hmm... – zamyślił się mężczyzna. - Więc, jeśli zerwiesz zaręczyny, skończymy z niczym, a jeśli sprzeciwisz się szczeniakowi Konsula, skończymy na sznurze – podsumował.
-Tak! Dokładnie tak! - uniósł się Aslan, licząc, że coś w końcu dotrze do pustego łba jego ojca.
-Nie spodziewałem się nigdy, że jesteś do mnie tak podobny, Aslan – zaśmiał się Hannes, opadając z powrotem na krzesło. Wyciągnął rękę po kielich stojący obok jego talerza, ale naczynie okazało się być puste, więc meżczyzna odłożył je z niesmakiem, nie trafiając jednak jakimś cudem w stół, więc kielich spadł na podłogę i od razu stłukł się, posyłając odłamki szkła po całej podłodze.
Aslan spojrzał na niego w niedowierzaniu.
Matka natychmiast zerwała się ze swojego miejsca i pobiegła do szafek w kuchni, aby poszukać zmiotki. Czasami ich dom odwiedzała służba z domu Anny, aby zrobić pranie, pościerać kurze oraz umyć podłogi, ale na co dzień przygotowaniem posiłków oraz sprzątaniem po nich zajmowała się sama Luda. W końcu jeszcze przed dwoma laty w ten właśnie sposób wyglądał każdy z jej dni.
Aslan czuł wściekłość, patrząc, jak kobieta niemal panicznie zamiata szkło z podłogi. Bałagan ten nie był w żaden sposób jej winą, a ojciec przecież nigdy nie podniósł na nią ręki z żadnego powodu. Dlaczego więc Luda ubzdurała sobie, że jest służącą męża alkoholika?
Młody Rusalie nie miał siły, aby wtrącać się w dziwne porządki w relacji swoich rodziców.
-Nie jesteśmy do siebie podobni – zaprzeczył ostro, odwracając wzrok do klęczącej na podłodze matki. Hannes uśmiechnął się, przechylając głowę. Białe włosy, sięgające do połowy szyi, zatańczyły wraz z jego ruchem. Aslan nie miał pojęcia, czy ojciec zamierzał zapuścić włosy, tak jak nosili je Piękni Państwo. W końcu miał teraz do tego prawo.
-Och, doprawdy? Czy nie zniszczyłeś swoimi zachciankami życia rodziny, tak jak ja i mój ojciec zrobiliśmy to w przeszłości? - zapytał zaczepnie Hannes.
Aslan spojrzał na ojca w niedowierzaniu. Nie chciał tego przed sobą przyznać, ale może ten pijak miał trochę racji. Wiedział, że za nielegalne przemytnictwo czeka go stryczek, a mimo to... Mimo to zabrał Annie dwa lata jej życia, nie zastanawiając się nawet, jak jego decyzje wpłyną na nią.
Może powinien po prostu dać się powiesić Yannowi. Nie było mu żal ojca. Był gotów stanąć z nim ramię w ramię na wisielnicy i kopać się z nim, kiedy będą okręcać się na sznurach zaciśniętych wokół ich szyj.
Chłopak spojrzał na mężczyznę i wyobraził go sobie w tej scenerii, jakby to było jako ostatnią rzecz na świecie zobaczyć siną twarz ojca, poniżej której gruby sznur wbija mu się w białą szyję. Czy chłopak znalazłby w sobie wystarczająco wiele okrucieństwa, aby czerpać z tego radość?
Właśnie dlatego Aslan wolał zaświaty od warstwy ludzi. Tam wszystko było proste. Na powierzchni czekały go głód, bieda i ciężar długów ojca, jednak pod warstwą liczyło się jedynie przetrwanie. Nie musiał wtedy myśleć o przyszłości, liczyło się tylko tu i teraz. Następna godzina. Następna minuta, podczas której uda mu się przeżyć.
Tam konsekwencje nadchodziły natychmiast, nie musiał czekać miesiącami aż ktoś odkryje jego sekret.
Aslan zwrócił się do matki, która podniosła się w końcu z ziemi, niosąc szufelkę pełną szklanych okruchów w stronę śmietnika.
-Anna nie pozwoli, abyście z Sansą skończyły na bruku. Zawsze będziecie mieć miejsce w jej domu, tak jak miałyście je, kiedy byliśmy nikim - zapewnił kobietę syn.
Wiedział, że mówił prawdę. Anna kochała Sansę, jak siostrę. Nawet, jeśli znienawidzi jego, nie porzuci swojej przyjaciółki, była na to zbyt dobra.
-A ty... – zwrócił się do ojca, ale Hannes wszedł mu w słowo.
-Mam zdechnąć w rynsztoku, jak pies, zapewne?
-Nie. Masz nie przepijać pieniędzy Anny, pieprzona pijawko! Jeśli Yann rzuca słowa na wiatr tak lekko, jak ty byłeś dobrym ojcem, spotkamy się na stryczku – warknął Aslan i tak, jak wcześniej zrobiła to Sansa, wyszedł trzaskając drzwiami.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro