Prośby Małe I Duże
Akt XXXIX
Zdrowe zęby mortum chodziły na rynku po sto-sto dwadzieścia marek za sztukę, przemytnicy jednak liczyć mogli jedynie na dwadzieścia do pięćdziesięciu marek w zależności od stanu zębów. Aslan próbował kiedyś w przybliżeniu wyliczyć, ile Ezram Boehre zapłacił jego ojcu za sto tysięcy zębów.
Trzydzieści-czterdzieści tysięcy? Chłopak podejrzewał, że było to raczej dwadzieścia tysięcy, jednak tamte pieniądze nie miały znaczenia – bez względu, ile ojciec za nie wziął, Aslan wciąż musiał wydłubać prawie sto tysięcy zębów.
Gdyby pan Boehre naprawdę dał pięćdziesiąt marek za sztukę, Hannes Rusalie mógłby pozwolić sobie na naprawdę wiele rzeczy – nowy wóz i konie, mieszkanie w kamienicy czy niewielki domek na obrzeżach miasta, a w przeszłości nawet nową tożsamość: fałszywe dokumenty, bilet na statek oraz eskortę skorumpowanego strażnika do portu lub granicy. To ostatnie jednak nie było już aktualne, uciekinierów masowo wieszano na Wielkim Placu, zniechęcając strażników do szybkiego zarobku na zdesperowanych przemytnikach.
Gdyby ojciec nie przepijał i nie przegrywał w karty wszystkiego, co zarobił, możliwe, że już dawno zarobiłby te trzysta tysięcy, na które wyceniana była przemytnicza licencja. Kupcy jednak specjalnie płacili z góry za takie niekończące się zlecenia, a przemytnicy, wiedząc, że zanim się z nim uporają, pieniędzy już dawno nie będzie, nie inwestowali w przyszłość. Nikt z nich nie wierzył, że byłby w stanie odkupić swoje człowieczeństwo.
Ile jeszcze mortum musiał Aslan zabić, aby spłacić ten jeden dług? Ile zabił już do tej pory? Nie liczył nigdy swoich ofiar, pogubił się też, ile zębów już wydłubał. Zaufał, że Ezram Boehre będzie prowadził spis, chociaż może był to błąd. Ludzie pokroju starego kupca nie mieliby pewnie oporów, aby pominąć w zapiskach kilka worków zębów na swoją korzyść.
Aslana intrygowało, czy kupiec będzie miał czelność zapomnieć o worku, który niósł mu w tej chwili. Nie miał ze sobą praktycznie nic oprócz noża, kiedy zszedł do zaświatów, więc zanim zorganizował sobie sposób, jak przenieść czterdzieści dorodnych zębów, zajęło mu to trochę czasu.
Na warstwie ludzi wciąż było jeszcze jasno, kiedy wyszedł jedną z furtek ulokowanych na obrzeżach miasta praktycznie po drugiej stronie od kierunku, gdzie znajdował się dom Anny. Temperatura jednak nie była dla niego łaskawa i kolejna fala chłodu uderzyła w jego ciało.
Kolejna rzecz, która sprawiała, że Aslan lepiej czuł się pod warstwą – w zaświatach pogoda nigdy nie ulegała zmianie, nie padał tam deszcz ani śnieg, nie było żadnych skoków temperatur, dopóki nie zbliżyło się do przejścia do kolejnej warstwy, a szare niebo zawsze pozostawało w tym samym kolorze.
Może to było irracjonalne z jego strony, paradować po mieście w przesączonej czarną krwią koszuli, ale w tamtej chwili nie bardzo go to interesowało. Yann i tak groził, że go powiesi, chyba że ten złamie Annie serce i splunie jej w twarz, chociaż uczyniła dla niego i jego rodziny tyle dobra.
Cóż, zawsze mógł wmówić napotkanym po drodze strażnikom, że został zaatakowany przez motłoch, który wziął go za samotnego panicza.
Kiedy Aslan stanął pod bramą pana Boehre, na niebie pojawiły się pierwsze pomarańczowe pasma, świadczące, że słońce niedługo pozostawi świat w powoli gęstniejącym mroku. Nie tracąc czasu na wykłócanie się ze służbą kupca, chłopak przepchnął się koło przerażonej kobiety i wszedł do przedpokoju, obrzucając ją poirytowanym spojrzeniem.
-Poinformuj, proszę, pana domu, że przynoszę dla niego zęby – polecił.
Kobieta nie ruszała się przez chwilę, skanując przerażonym wzrokiem jego brudne ubranie oraz dziwaczne zawiniątko trzymane w rękach. Zamknęła w końcu drzwi i skinęła głową, znikając w głębi domu. Aslan poszedł w ślad za nią i stanął pośrodku salonu, czekając.
Nigdy nie przyjrzał się zbyt dokładnie wystrojowi tego domu, ale, cóż, wszyscy kupcy urządzali wnętrza w podobny sposób. Z racji zazwyczaj èlijskiego pochodzenia, nie mieli nawyku zasłaniania każdego skrawka ściany obrazem jakiegoś dawno zapomnianego przodka. Pan Boehre był jednak Dærińczykiem, więc jedyne, co różniło jego dom od domów Pięknych Panów, to rozmiar.
Żaden kupiec nie mógł poszczycić się posiadłością, w jakich mieszkali Kapłani oraz ich dalsi krewni.
Z tego, co Aslan wiedział, Gordon Castel był jedynym kupcem w Märchen, którego majątek mógł konkurować z bogactwami Kapłanów.
Ta myśl strasznie go rozbawiła. Chociaż brzmiało to niedorzeczne, zarówno Rusalie i Castelowie byli na swój sposób wyjątkowi w porównaniu do reszty ludzi z ich warstw społecznych - Hannes Rusalie był jedynym przemytnikiem, który powinien był zostać Kapłanem; Gordon Castel był jedynym kupcem, którego zdanie Senat przez wiele lat brał pod uwagę.
Kilka minut później w salonie zjawił się Ezram Boehre, widocznie wściekły.
-Co ci strzeliło do tego pustego łba, aby przychodzić do mnie w środku dnia?! Jak ty wyglądasz?! Już bardziej nie da się oznajmić światu, że uprawiasz przemytnictwo, bezczelny kundlu! - darł się starzec, odkąd tylko jego wzrok padł na niezapowiedzianym gościu.
Aslan nie odpowiedział, podając tylko kupcowi worek z zębami. Mężczyzna nie wziął go od niego.
-Trzydzieści dziewięć pierwotnych zębów i jeden spóźniony – oznajmił beznamiętnie. - Proszę je odliczyć.
-Odliczę je, ty głąbie, ale powinieneś był przynieść mi je po zmroku! - wściekał się kupiec.
-Proszę przestać mnie obrażać - burknął Aslan, potrząsając wymownie workiem. - Następnym razem mogę być mniej dyskretny, idąc do pana.
Ezram Boehre zapowietrzył się, słysząc jego słowa. Obejrzał się na boki, jakby w obawie, że jego nieliczna służba mogłaby podsłuchać, jak tem szczeniak się do niego zwraca.
-Mniej... dyskretny? - powtórzył mężczyzna, opluwając się śliną. - Masz jakiekolwiek pojęcie, co to słowo znaczy? Mniej dyskretny mógłbyś być jedynie, krzycząc do każdego napotkanego człowieka, skąd wracasz!
-Stać chyba pana, aby zapłacić służbie i sąsiadom za milczenie – zauważył lekceważąco Aslan.
-Ile razy można płacić za to samo?! - zirytował się mężczyzna.
-Tyle razy, ile jedna skarga może pana zniszczyć – odparł krótko Aslan i wysypał zęby na stolik kawowy, ponieważ pan Boehre wciąż nie wziął od niego worka. Mężczyzna miał wielką ochotę okrzyczeć chłopaka za brudzenie mu mebli, ale na widok liczby i stanu zębów, zaświeciły mu się oczy. Jak za zaklęciem, zapomniał nagle o swojej złości i przy kolejnych słowach zniżył głos.
-Czy ktoś cię widział? - spytał, już spokojnie, podchodząc do stolika i biorąc jeden z zębów do ręki. Nie były co prawda idealnie czyste, ale Aslan oskubał je z każdej tkanki, jakiej był w stanie. Przemytnik wzruszył ramionami na to pytanie i podsunął kupcowi biały materiał pod nos, na co mężczyzna zmarszczył brwi zdezorientowany.
-Zębów było czterdzieści jeden, ale jeden zużyłem, aby zrobić worek – wyjaśnił Aslan.
-Jak to, zrobić worek? - syknął kupiec. Dzieciak strasznie działał mu na nerwy.
Przemytnik odchrząknął.
-Naostrzyłem ząb nożem i oskórowałem potwora, dokładniej jego brzuch, tam, gdzie jego skóra jest najbardziej miękka i rozciągliwa. Kto by pomyślał, że naostrzony ząb mortum robi czystsze cięcia niż nóż? Najpierw próbowałem oskórować go nożem, zacząłem od skóry na plecach, ale nóż tylko szarpał krawędzie. Cóż, stępił się trochę, kiedy wbiłem go potworowi w łeb – tłumaczył spokojnie Aslan, a pan Boehre otwierał tylko szerzej oczy. Obrzucił uważnym spojrzeniem całą sylwetkę chłopaka i cofnął się o krok, niepewien, czy przemytnik właśnie mu nie groził.
-I? - burknął.
-Proszę dotknąć. Skóra mortum jest naprawdę intrygująca w dotyku - polecił chłopak, podając mu to dziwactwo.
Kupiec wahał się, ale wziął w końcu od niego ten makabryczny materiał i pogładził od strony, która nie stykała się wcześniej z wnętrzem ciała potwora.
-Teraz na to wpadłeś? - zaciekawił się, jeżdżąc grubymi paluchami po powierzchni i międląc brzegi skóry.
-Nie miałem w czym zabrać zębów, ale to otworzyło między nami nowe możliwości. Ile dałby pan za metr skóry potwora? - zapytał Aslan, tak swobodnie, że mężczyźnie aż zjeżyły się włosy na karku. - Nie starczy żadnemu z nas życia, abym dostarczył panu sto tysięcy zębów, ale skoro kości mortum mają takie powodzenie w sztuce, czemu ich skóra nie mogłaby też zostać wykorzystana w rzeźbach i obrazach? Nie sądzi pan, że mogłaby odegrać rolę egzotycznego płótna? Nie widziałem jeszcze by ktoś tworzył ze skóry mortum. Może pan opatentuje tę metodę, a ja nie będę musiał zostawiać całych trucheł na zmarnowanie?
Ezram Boehre długo wpatrywał się w skrawek skóry z brzucha potwora. Aslan widział, że pomysł ten zakotwiczył się w jego głowie, walcząc z radością, jaką przynosiło mężczyźnie pastwienie się nad nim za pomocą długu pełnego zębów.
-Jak duże kawałki jesteś w stanie zerwać z potwora? Potrafisz skórować zwierzęta? - spytał w końcu mężczyzna.
-Kiedy udawałem się pod warstwę z ojcem, często polowaliśmy w lasach na powierzchni – przyznał Aslan. - Potrafię oskórować królika i oskubać bażanta, a i dzisiaj nie poszło mi najgorzej z bestią.
Ezram Boehre ponownie zamilkł, gładząc białą skórę. Aslan wiedział, że kupiec nie przepuści takiej okazji. Człowiek, który nudził się na tyle, że zapełniał dom rzeźbami z zębów, nie odpuści sobie skóry, którą nosiła sama Śmierć.
-Skóra mortum nie ma żadnej wartości rynkowej – zawyrokował jednak pan Boehre. - Nie mogę ci jej odliczać zamiast zębów, ale mogę ci za nią płacić. Sto marek za metr kwadratowy niezniszczonej skóry.
Aslan ledwo powstrzymał się od parsknięcia.
-Na co mi pieniądze? Mieszkam w domu Gordona Castela – przypomniał oschle.
-Gdyby to miało jakiekolwiek znaczenie, twoja noga nie stanęłaby nigdy na progu mojego domu – zauważył pogardliwie Boehre. - Odliczę ci ten jeden ząb, który zużyłeś na skórę, ale nie chcę żadnej alternatywy w zamian zębów. Nie zapłaciłem twojemu ojcu za skórę.
Aslan bardzo chciał zbluzgać kupca, jednak niewiele mógł zrobić z jego decyzją.
-Do widzenia – mruknął, odwracając się, ale pan Boehre krzyknął za nim, nie starając się nawet ukryć przerażenia w głosie.
-Zaczekaj w przedpokoju zanim się ściemni! Nie wychodź, póki ludzie na ulicy mogą cię dokładnie zobaczyć!
***
Kiedy trzy lata temu Yohann Moretz ponownie został wybrany na Konsula, Senat poszedł mu na rękę z wieloma ustawami, które polityk od dawna starał się przepchnąć. Ustawy te zawierały między innymi dekret o wieszaniu zbiegłych przemytników oraz zaostrzenie istniejących już kar – rzeczy, za które kiedyś trafiano jedynie do aresztu, teraz prowadziły na stryczek.
Przez kilka miesięcy po wdrożeniu nowych ustaw w życie w całym kraju wybuchały zamieszki spowodowane sprzeciwem prostego ludu, a także tej części złotookich, których nowe zarządzenia nie chroniły. Wszystkie duże miasta stały się ośrodkami chaosu, nie wspominając już o samej stolicy, gdzie najmocniej odczuwano konsekwencje decyzji podejmowanych przez Senat.
To właśnie przez te wydarzenia Isaak stał się tym, czym pogardzał jego ojciec i starszy brat.
Trzy lata temu, kiedy wracał do domu z drugiego końca miasta, banda wściekłych mieszczan napadła na pojazd, którym jechał. To był sam początek nieudolnej rewolucji, jaką bezmyślnie wszczęli niezadowoleni ludzie, więc rodzice nie bali się jeszcze wtedy puścić syna samego poza bramy rezydencji.
Jak później dowiedział się Isaak, napastnicy połamali nogi koniu, który ciągnął wóz, przez co trzeba było go dobić, a woźnicę pobili na śmierć. Wszystko w biały dzień. Chłopiec był pewien, że słyszał również strzały oddane z broni palnej, ale ponieważ jej produkcja i dystrybucja były ściśle kontrolowane, mało ludzi potrafiło się nią posługiwać i jeśli celowali wtedy do niego, wszystkie strzały zwyczajnie chybiły.
Napastnicy popełnili jednak pewien błąd w swoim osądzie – liczyli, że przez miasto przejeżdżał akurat jakiś wielki pan, więc, nie spodziewając się znaleźć w powozie młodego chłopca, skupili się na koniu, woźnicy i powozie, co nie stało się tak wielkim manifestem, jakby chcieli.
W całym tym zamieszaniu kilku chłopców, niewiele starszych zresztą od Isaaka, wyciągnęło go ze zgliszczy wozu i zabrało ze sobą w nieznaną mu stronę. Nie ratowali go, a porywali, jak szybko mu wyjaśnili.
Ze wszystkich ludzi i ze wszystkich miejsc, na jakie mógł trafić, jego porywaczami okazali się być początkujący aktorzy z miejskiego teatru – właśnie tam zabrali Isaaka i tam go przetrzymywali, licząc, że jego ojciec zapłaci im tyle pieniędzy, że na zawsze zmienią one ich życie.
Nie doszło jednak do żadnej wymiany jeńca za pieniądze. Ephraim Krueger nigdy nie dowiedział się, co działo się z jego drugim synem, kiedy straże prowadziły śledztwo w sprawie napaści na pojazd oraz zaginięcie panicza.
To Dieter, wściekły na wszystkich swoich przyjaciół syn piekarza, przekonał pozostałych chłopców, że targowanie się z Kapłanem było samobójstwem. To Dieter przynosił mu jedzenie i wodę przez te dni, kiedy go przetrzymywali, i to Dieter odprowadził go potem nocą pod bramę rezydencji, zwracając mu wolność.
Młody piekarz liczył zapewne, że paniczyk zapomni o wyrządzonej mu krzywdzie, że nie wyzna ojcu, kto i gdzie go zabrał, że nie ściągnie naiwnym aktorom na głowę straży.
Ku przerażeniu Dietera, Isaak wrócił. Jednak nie w celu zemsty, a w poszukiwaniu swojego miejsca. Nie potrafił przestać myśleć o przedziwnym świecie, w którym co noc ludzie w jego wieku zakładali kostiumy i udawali, że są kimś innym.
Isaak lubił mawiać sobie, że to teatr wysłał wtedy po niego porywaczy, że czekał na niego, nie wiedząc, jak dotrzeć do syna Kapłana. Od tamtego dnia, kiedy w wyniku napaści na powóz, został porwany przez bezczelnych chłopców z teatru, minęły już trzy lata, a on ciągle wracał do tej świątyni rozpusty, niczym narkoman, który raz poczuwszy ekstazę, nie potrafił już bez niej żyć.
Wszyscy ludzie, z którymi grywał przez te lata – dzieci, dorośli oraz młodzież – oni wszyscy kochali teatr. Isaak też kochał teatr, dlatego nie potrafił opanować drżenia rąk, kiedy złapał za klamkę, aby wpuścić swojego młodszego brata do świata, który odkrył przypadkiem, będąc niewiele młodszym od niego.
Wymknięcie z domu okazało się banalnie proste, a on przez kilka godzin głowił się i knuł. Najpierw wymyślił, że przedostaną się po balkonach z pokoju Elii do jego sypialni, jednak drzwi z obu pokoi prowadziły na ten sam korytarz, a przecież Isaak miał klucz do jego drzwi. Namówił nawet ogrodnika, aby ten wyciągnął najdłuższą drabinę i podstawił pod oknem chłopaka, ale ostatnie szczeble kończyły się w połowie potrzebnej długości, co też nie bardzo im pomagało.
Ostatecznie wyszli po prostu na korytarz, upewniwszy się, że wszyscy domownicy udali się na kolację do jadalni, i opuścili dom tylnym wyjściem dla służby. Isaak zaniósł mu nieco wcześniej kolację, licząc, że dzięki temu nikt nie będzie wchodził do pokoju Elii w celu dostarczenia mu jedzenia.
Nikt nie zatrzymywał ich, kiedy przemierzali korytarze, nikt nie krzyczał za nimi, kiedy wyszli za bramę. W końcu tylko rodzina wiedziała, co Elia zrobił, i dlaczego został zamknięty w pokoju.
-Czy... czy to jest teatr? - wyjąkał Elia, obrzucając zdziwionym spojrzeniem budynek, którego główne drzwi minęli, kierując się na tyły.
-No, jest – potwierdził zdawkowo Isaak, będąc coraz mniej pewnym słuszności pokazania bratu swojej tajemnicy.
Elia na szczęście nie drążył i pozwolił paniczowi zebrać myśli w ciszy. Isaak złapał za klamkę. To była ostatnia szansa, aby zmienić zdanie i ochronić przed Elią swój świat, jednak chłopak otworzył drzwi, wpuszczając brata do środka.
Jak bardzo wściekły będzie na niego Dieter?
Isaak sięgnął po paczuszkę zapałek, która leżała na półce obok lampy oliwnej i zapalił ją, zanim zatrzasnęły się za nimi drzwi, topiąc ich w ciemności. Chłopak ruszył korytarzem, czując, jak słuszność tego pomysłu opuszcza go z każdą sekundą.
Szybko owiała ich mieszanka tak dobrze znanych mu zapachów – stare drewno, kurz, palony olej, świeży klej oraz perfumy. Ciekawiło go czy Elia był w stanie rozróżnić wszystkie te zapachy i czy domyślał się, skąd który się wziął.
Nie zapytał jednak, ponieważ tak naprawdę go to nie obchodziło. Te zapachy nie powinny budzić w Elii żadnych emocji, jak u niego – tęsknoty, poczucia celu i wolności.
Isaak nie obrócił się do brata, dopóki nie dotarli pod drzwi, które prowadziły na salę, gdzie rozciągały się długie rzędy foteli obitych czerwonym materiałem, a przed nimi wysoka scena o trzeszczących deskach.
-Dieter nie wie, że cię przyprowadziłem – uprzedził Isaak. - Nie odzywaj się, dopóki go nie uproszę, aby nauczył cię strzelać, a przede wszystkim, żeby nie wyszedł od razu, jak cię zobaczy.
Elia skinął głową, natychmiast odwracając twarz od Isaaka i rozglądając się po korytarzu, który przemierzyli. Isaak poczuł pewną złość, widząc emocje malujące się na twarzy brata – podziw, fascynację, a nawet zalążek uwielbienia.
Nie chciał, aby Elia pytał go później o to miejsce, aby zapragnął wrócić tu po więcej. To był jego świat. Świat, w którym nie był Isaakiem Kruegerem, tylko diabłem, duchem, śmiercią, bogiem, aniołem; w skrócie, po prostu aktorem.
Czyli człowiekiem wolnym.
Isaak otworzył drzwi i weszli na salę. Dopiero po chwili namierzył wzrokiem Dietera, który siedział w pierwszym rzędzie, czytając jakiś scenariusz. Obok niego, na drugim fotelu, błyszczała butelka wina oraz leżał zawinięty w ścierkę chleb.
Mężczyzna uniósł wzrok znad kartek, jak tylko usłyszał skrzypienie drzwi, i uśmiech szybko zastąpił mu niezadowolony grymas. Isaak nie śmiał postąpić kolejnego kroku, mierząc się tylko zakłopotanym wzrokiem ze swoim kompanem.
-Kiedy mówiłem ci, że będziemy sami, nie była to insynuacja, żebyś przyprowadzał ze sobą innych ludzi i to zmieniał – odezwał się w końcu Dieter.
-To Elia, mój brat – przedstawił Isaak, wskazując na chłopca, chociaż nie było to koniecznie. Na całej sali znajdowała się tylko ich dwójka.
-To, kim ten dzieciak jest, nie zmienia mojej wypowiedzi - odparł uszczypliwie mężczyzna.
Isaak zaklął w duchu, rzucając mu błagalne spojrzenie.
-To jednorazowe - zapewnił, chociaż nie zabrzmiał zbyt pewnie.
-Mam nadzieję. Po co go przyprowadziłeś? - fuknął, ale Isaak widział po jego minie, że Dieter zdołał już wszystko sam odgadnąć. Chłopak sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął pudełko z pistoletem, które kupili w południe.
-Ten idiota nie potrafi strzelać – wyjaśnił Isaak.
-Nie spodziewałem się, żeby było inaczej, ale co ja mam do tego? - spytał sucho Dieter.
-Naucz go strzelać, Diet – poprosił.
-Jesteś dzisiaj naprawdę bezczelny, Isaak – odparł mężczyzna, zakładając nogę na nogę.
-To jednorazowe – powtórzył, jakby to było jakiekolwiek wytłumaczenie. Dieter obrzucił ich nieprzychylnym spojrzeniem.
-Już drugi raz jesteś dzisiaj bezczelny – wypomniał.
-Elia musi nauczyć się strzelać na jutro. Nie wiedziałem, kto inny mógłby go nauczyć – tłumaczył się dalej panicz, załamując ręce.
Dieter westchnął głośno i wstał z fotela. Podszedł nieśpiesznie do Isaaka i wepchnął mu w ręce scenariusz. Panicz bez problemu dostrzegł w twarzy piekarza złość, a nawet zgrabnie ukrywany zawód.
-Elia, prawda? - Dieter zwrócił się do młodszego z chłopców i wyciągnął w jego stronę rękę. - Miło mi poznać, Dieter.
Elia chyba nie do końca uwierzył jego słowom, ale uścisnął mu rękę.
-Saaki, przejrzyj z łaski swojej ten badziew i powiedz mi, co dałoby się jeszcze sensownie przerobić. Zaznaczyłem póki co rzeczy, które nie mają sensu. Pójdę na zaplecze poszukać jednej z naszych tarcz – postanowił Dieter, odwracając się, aby odejść, licząc zapewne, że żaden z nich nie będzie już nic do niego mówił, ale Isaak zawsze musiał dzielić się ze światem wszystkim, co przeszło mu przez myśl.
-Przecież tutaj wszystko jest pokreślone – zauważył Isaak. Elia spojrzał mu pod ramieniem, aby zobaczyć, że cały tekst rzeczywiście był zabazgrany.
-Powiedziałem, że zaznaczyłem rzeczy, które nie mają sensu. - Dieter wzruszył ramionami.
-To ten scenariusz, nad którym pracuje Carlotta?
-Ona i kilku innych analfabetów – prychnął mężczyzna, chowając ręce do kieszeni spodni, wyczuwając, że Isaak nie da mu tak po prostu pójść na zaplecze w spokoju.
-Jesteś okropny – szepnął Isaak.
-Ale przynajmniej nie bezczelny. Pan Krumm na poważnie rozważa wystawienie tego gówna – dodał, uderzając palcem w zabazgrane kartki.
-Kim jest pan Krumm? - wtrącił Elia, próbując rozczytać cokolwiek z pomazanego tekstu. Isaak spojrzał na niego ze złością, przecież zabronił mu się odzywać, dopóki nie udobrucha Dietera.
-Dyrektorem teatru – wyjaśnił Dieter krótko, nawet nie patrząc w jego stronę. - Też możesz to przejrzeć i powiedzieć mi, co myślisz. Dwóch idiotów to nie jeden, prawda? - rzucił wesoło.
Obaj bracia spojrzeli na niego urażeni, a Dieter tylko uśmiechnął się krzywo, zanim zostawił ich, udając się w końcu po tą tarczę.
-Kto to jest? - spytał Elia, kiedy mężczyzna zniknął za drzwiami. Nie mógł być wiele starszy od Isaaka, ale na pewno był już dorosły.
Zwracał się do nich obu, jak dorosły zwracałby się do irytujących dzieci. Poza tym, wszyscy zwykli ludzie wydawali się zawsze Elii dużo starsi niż w rzeczywistości byli. Ludzka skóra szybciej marszczyła się niż ta złotootkich, była podatna na wszelakiego rodzaju przebarwienia, niezwykle wrażliwa na światło słońca.
-Mój... przyjaciel? – odparł Isaak, podając mu scenariusz. Elia zmarszczył brwi, słysząc dziwny ton, jakim brat mu odpowiedział. Nie był pewien, czy Dieter jest jego przyjacielem, czy może głupio było mu przyznać, że przyjaźni się z prostakiem z miasta?
-Nie spodziewałem się, że masz takich przyjaciół – przyznał Elia.
-Wiedziałeś, że co wieczór chodzę do miasta. Myślałeś, że co tu robię? - prychnął Isaak.
Chłopak zmieszał się.
Wszyscy mówili to samo, że Isaak sypiał z prostymi dziewczynami, że notorycznie zdradzał swoją narzeczoną, ale słyszeć to od innych ludzi, a powtórzyć własnemu bratu w twarz...
Ciekawe, czy naprawdę sypiał z dziewczynami z teatru, czy ta Carlotta, która próbowała napisać scenariusz, chociaż nie potrafiła czytać, była jego kochanką.
-Nie wiem – bąknął Elia, zachowując wszystkie myśli dla siebie.
-Więc teraz już wiesz.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro