Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 6

Tim

- Nie Denny, nie można tego zjadać – powiedziałem do swojego brata wyciągając mu z buzi mój krzyżyk, który dostałem od babci piętnaście lat temu. Nic wielkiego, malutki krzyżyk na cienkim łańcuszku, ale dla mnie był niesamowicie cenny i  nigdy go nie zdejmowałem. Denny zrobił niezadowoloną minę i zaczął się wyginać na wszystkie strony, więc przytrzymałem go mocniej, bo właśnie otwierałem drzwi wejściowe z klucza i nie chciałem, aby ten mały łobuz mi wypadł. Dzisiaj rano moja mama bardzo źle się czuła, więc dziewczynki pojechały z Sue do jej przyjaciółki, ale oczywiście Denny był za mały, aby jechać z nimi. Zostawiłem go na chwilę u pewnej starszej pani która czasami nam pomagała, ale chyba brała go jakaś infekcja, być może nawet ta sama która złapała mamę, przez co był bardzo marudny i biedna staruszka zupełnie sobie z nim nie radziła. Musiałem więc wyjść wcześniej z rancza i zabrać małego. Zamierzałem zobaczyć jak czuje się mama, i czy jest w stanie z nim zostać abym mógł wrócić do pracy.

Kiedy pomyślałem o tym że Lili i Betty wracają dzisiaj z dwudniowej wycieczki po Moab, czego dowiedziałem się od Wendy, zrobiło mi się gorąco. Boże ta dziewczyna była spełnieniem wszystkich moich marzeń. Była nieludzko piękna, zabawna i tak... pełna życia. Była seksowna i bezpośrednia, a jej ciało... Nigdy nie wiedziałem takiego ciała. Kiedy przyszła do mnie dwa dni temu gdy naprawiałem ogrodzenie czułem jakbym miał za chwila paść na zawał. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie byłem aż tak zawstydzony i zestresowany jak wtedy kiedy podeszła do mnie  w bikini w którym wyglądała tak doskonale, że nie mogłem przestać patrzeć, które podkreślało jej pełne piersi i wręcz nienaturalnie wąską talię. A to co mówiła w połączeniu z tym jak wyglądała sprawiło że do końca dnia chodziłem z cholernym wzwodem bo nie potrafiłem się po tym pozbierać. Oczywiście sobie żartowała, tak przynajmniej myślałem, ale nie wiedziałem innego powodu dla którego tak piękna dziewczyna miałby mówić do mnie takie rzeczy. Nudziła się i chciała z kimś porozmawiać i po prostu się napatoczyłem. Jak to ja. Jednak bardzo chciałem ją zobaczyć, choćby jeszcze trochę na nią popatrzeć zanim wyjedzie. Jak na taką dziewczynę była dla mnie zaskakująco miła. Chciałbym spędzić z nią jeszcze chwilkę przed jej wyjazdem, albo nawet porozmawiać jeszcze ten jeden raz.

Uśmiechnąłem się głupkowato do wspomnienie tego jak kąpaliśmy się w jeziorze.  Całym moim życiu nie widziałem nic choć po części tak pięknego jak jej krystaliczne oczy w najjaśniejszym odcieniu szmaragdu i pełne różowe usta...

- Ti-ti – krzyknął Denny i pociągnął mnie za włosy.

- Ti-mi - powiedziałem powoli. Zaczynałem się martwić, mój brat miał niebawem kończyć dwa latka, a wciąż bardzo słabo mówił. Z tego co pamiętałem Briee poszło to jakoś sprawniej....

- Ta-ta! – o Boże tylko nie to.

- Nie kochanie, nie jestem tata – powiedziałem całując go w główkę. Biedny mały... nic dziwnego że chciał mnie tak nazywać, bez względu na to jak bardzo ja nie chciałem, aby to robił. To ja się nim opiekowałem przez cały czas odkąd się urodził, więcej niż mama i ktokolwiek inny, a wszyscy jego koledzy i koleżanki ze żłobka mieli tatę. Co za makra. Czeka mnie kilka smutnych, poważnych rozmów, które będę musiał z nim przeprowadzić. Znowu.

Dotknąłem ustami jego czoła i wydawało mi się że ma stan podgorączkowy, więc westchnąłem z rezygnacją. Denny bardzo często łapał wszystkie możliwe infekcje i musiałem porozmawiać z lekarzem o tym jak mógłbym zwiększyć jego odporność...

- Mamo! – zawołałem, ale odpowiedział mi tylko cisza.

- Mamo!! – powtórzył po mnie Denny. Znowu nic.

- Pewnie śpi, pójdę po nią, a ty posiedzisz tu chwilkę, okej? – powiedziałem sadzając Dennego na kanapie i włączyłem mu bajkę, która akurat leciała na jednym z kanałów dla dzieci.

Wręczyłem mu miseczkę z chrupkami kukurydzianymi, aby dodatkowo go czymś zająć bo nie wiedziałem w jakim stanie będzie mama, więc kiedy zaczął oglądać z zainteresowaniem, mamlając w skupieniu chrupka, ruszyłem na górę, aby obudzić mamę.

To co działo się później pamiętam jak przez mgłę. Kiedy wszedłem do mamy i ją zobaczyłem właściwe od razu wiedziałem – wiedziałem, że już nigdy się nie obudzi. Byłem przerażony i przerażająco spokojny jednocześnie. Na dole siedział mój brat i musiałem być dla niego silny, więc po tym kiedy zwymiotowałem w łazience całą zawartość żołądka i wytarłem twarz z łez, drżącymi rękami wykręciłem numer na pogotowie. Ledwo pamiętam rozmowę z mężczyzną, pytał mnie czy wyczuwałem puls. Nie, nie wyczuwałem. Pytał o inne rzeczy na które w większość odpowiadałem „Nie wiem" mimo, że być może wiedziałem. Powiedziałem, że w domu jest mój mały brat i że nie może tego zobaczyć, więc kiedy przyjechali i załatwiłem z nimi wszystkie formalności zanim poszli na górę, zabrałem Dennego do ogrodu i usiadłem z nim na bujanej ławce, na której często go usypiałem. Wtulił się we mnie, gdy okryłem go cienkim kocykiem, a kiedy usnął siedziałem z nim nieruchomo dopóki nie odjechali.

Nie wiem co sobie wtedy myślałem. Chyba po prostu pogrzebałem w tamtej chwili też samego siebie, moje plany i marzenia. Nie było już mnie. Był tylko chłopak który musi jakoś to ogarnąć. Jakoś nas utrzymać, jakoś sobie poradzić, jakoś wychować te dzieci, jakoś...  Ale gdyby ktoś mnie zapytał, naprawdę nie miałem pojęcia jak.

***

Kiedy zadzwoniłem do Sue, moja siostra domyśliła się już właściwie po samym tonie mojego głosu, że stało się coś złego. Coś bardzo, bardzo złego. Powiedziałem jej dopiero, kiedy się spotkaliśmy i o dziwo zachowywała się jakby znosiła to lepiej ode mnie. Wydawała się wściekła i dobrze ją rozumiałem, ale ja nie miałem siły na wściekłość. Zaprowadziliśmy dziewczynki od razu do naszej ciotki, do której przywiozłem też Dennego. Mało nam pomagała, ale kiedy dowiedziała się co się stało nie robiła żadnych problemów i została na kilka godzin z dzieciakami, abym mógł załatwić wszystkie sprawy.

Kiedy wracałem ze szpitala był już wieczór, i postanowiłem podjechać na farmę, musiałem przekazać, że nie będzie mnie przez kilka dni w pracy. Była szansa, że złapię jeszcze dzisiaj któregoś z chłopaków abym mógł przekazać im moje obowiązki, by nie musieć przyjeżdżać już jutro.

Gdy podjechałem na ranczo zauważyłem, że nikogo z pracowników już nie ma. Zerknąłem na zegarek, było po dwudziestej, więc właściwie nic dziwnego... Złapałem się za głowę, która bolała mnie tak bardzo jakby miała za chwilę wybuchnąć i podszedłem do drzwi wejściowych. Z uchylonego okna słyszałem muzykę i dziewczęce chichoty, więc byłem pewien że kiedy wejdę do środka zobaczę ją. Słyszałem jej wesoły śmiech i anielski głos i zagryzłem wargę, aby się nie rozkleić. Mimo to i tak łzy napłynęły mi do oczu... Była taka pełna życia, radosna i... wolna.  Zupełne przeciwieństwo mnie. Zapukałem ale z oczywistych przyczyn mi nie otworzyły – po prostu muzyka była zbyt głośno. Już miałem odchodzić, kiedy odruchowo złapałem za klamkę, a drzwi się otworzyły. Cholera, dlaczego ich nie zamknęły? Było już późno, a jeśli były same w domu to powinny dbać o swoje bezpieczeństwo i zamykać dom...

Wszedłem niepewnie do środka, a wtedy moje oczy same powędrowały w jej kierunku. Tańczyła w kuchni, chyba przy okazji coś gotując, miała na sobie bardzo krótką i bardzo seksowną sukienkę w miętowym kolorze, niemal identycznym jak odcień jej oczu. Sukienka ściskała jej niemożliwie wąską talie, lekko rozkloszowywała się na biodrach i przy każdym ruchu jej bioder podskakiwała do góry. Z telefonu leciała głośna muzyka, a ona trzymała w ręku tłuczek do którego śpiewała jak do mikrofonu, natomiast drugą ręką sunęła po swoim ciele, śpiewając piosenkę której nie znałem, ale robiła to tak niesamowicie że mógłbym słuchać jej i patrzeć na nią w nieskończoność. Kiedy jedna piosenka dobiegła końca zaczęła śpiewać następną, którą rozpoznałem - „Hoplessly devodet to you" z musicalu Greas. Stałem jak zaczarowany patrząc na nią z uwielbieniem, ale kiedy jej krystaliczne oczy natrafiły na moje, cały się spiąłem i poczułem się zawstydzony i skrępowany. Było mi wstyd, że nakryła mnie na tak ostentacyjnym gapieniu się na nią, ale po chwili uzmysłowiłem sobie po co tu przyszedłem i wszystko to, co wydarzyło się tego dnia uderzyło we mnie z całą siłą...

- Przepraszam... - tylko tyle udało mi z siebie wydusić, kiedy jej przepiękny uśmiech zaczynał przeistaczać się  w coś na kształt niepokoju. Wyłączyła muzykę z telefonu i zaczęła na mnie patrzeć z przejętą, poważną miną. Okej, chyba faktycznie było po mnie widać to, jak bardzo jest źle... - Drzwi były otwarte, a nie słyszałyście dzwonka, więc wszedłem... - spuściłem wzrok, bo poczułem jakbym miał za chwilę zwymiotować. Za chwile ona się dowie. Dowie się jak wygląda moje życie, jaki ciężar spoczywa na moich barkach i z jakiej rodziny pochodzę. „Ojciec zginął, matka się zaćpała, narobili dzieciaków i teraz one muszą się wzajemnie wychowywać, co za rodzina, co za tragedia, co za masakra..."

Wiedziałem co będą mówić ludzie, wiedziałem jak to brzmiało. I chcąc nie chcąc czułem nie tylko żal i potworny ból po stracie rodziców i samego siebie, oraz swojej przyszłości, ale też wstyd.

- Dobrze, że wszedłeś, może zjesz z nami? – usłyszałem głos Betty i pokręciłem głową. Nie było sensu tego przedłużać. Musiałem to z siebie wyrzucić, wyjść stąd i spróbować zapomnieć, że kiedykolwiek poznałem tak niesamowitą dziewczynę jak Lili, nie zadręczać się tym że nigdy nie będzie moja. Że co najwyżej będzie zerkać ze współczuciem w moim kierunku, komentując po cichu jakie przesrane mam życie. Musiałem zająć się ważniejszymi sprawami takimi jak moje rodzeństwo i praca. Musiałem też pogodzić się z tym co się stało, opłakać rodziców i wziąć się w garść. Tylko tyle mi zostało.

- Nie... Ja... Betty nie będę mógł jutro przyjść do pracy, ja... - nie mogłem tego z siebie wyrzucić...

- Timmy, co się stało?

- Moja mama nie żyje – powiedziałem po prostu, nic nie mogąc poradzić na to, że mój głos się załamał.  Betty zrobiła przerażoną minę i westchnęła z trwogą, a ja jakoś nie mogłem zmusić się do spojrzenia na Lili, więc po prostu powiedziałem że nie dam rady na razie przyjść do pracy i jutro przekaże moje obowiązki komuś innemu.

- Jak to się stało? – spytała Betty, a ja zamarłem. Najbardziej bałem się właśnie tego oczywistego pytania. Jakaś wielka cześć mnie nie chciała, aby ludzie oceniali moją matkę, aby szeptali po kątach: Zabiła się, zabiła się i zostawiła piątkę dzieci, co to za matka... Nie mogłem tego znieść tym bardziej, że wierzyłem że to był wypadek. Tak, moja mama przedawkowała, ale wciąż była moją matką, a obwinianie jej w niczym mi nie pomoże. Zdawałem sobie doskonale sprawę z konsekwencji jej czynów, i skoro ja jej nie potępiałem to nikt nie miał do tego prawa, bo nikt nie wiedział co działo się w jej głowie. Być może większość kobiet stanęła by na wysokości zadania i przezwyciężyła depresję, ale mojej mamie się to nie udało i bez względu na to jaki byłem wściekły i bezsilny, nie przestałem jej przez to kochać.

- Przedawkowała leki nasenne... Nie zrobiła tego celowo... Na pewno nie. Nie zostawiłaby nas... Dennego, ani Briee, ani Maddie, ani Sue – powiedziałem czując jak robi mi się niedobrze. Nie miałem siły nikomu tego tłumaczyć, ani przekonywać że właśnie tak było. Po chwili poczułem jak Betty mnie przytula - Nie zostawiłaby mnie samego z dziećmi, to był wypadek... - dodałem bezradnie.

- To na pewno był wypadek, Timmy... Mama bardzo was kochała... - powiedziała Betty obejmując mnie jeszcze mocniej. – Jak sobie radzisz?

Jak sobie radzę? Nie miałem już siły stać i rozmawiać, więc powiedziałem jej mniej więcej jak wyglądała moja sytuacja, jak znalazłem mamę i  że najbardziej teraz potrzebuję pomocy w opiece nad dzieciakami, bo muszę je do cholery jakoś utrzymać. Nie mogłem pozwolić sobie na siedzenie z maluchami w domu, Denny i Briee prędko się nie usamodzielnią, a znalezienie opiekunki na tym odludziu będzie graniczyło z cudem. Chyba się wyłączyłem, może nawet zacząłem gadać do siebie, analizując co powinienem zrobić... Muszę porozmawiać z dziećmi, zorganizować pogrzeb i opiekunkę do Dennego i Bree, w sumie Maddie też wciąż potrzebuje opieki ma dopiero dziewięć lat...

- Ja mogę się opiekować dzieciakami, i chętnie ci we wszystkim pomożemy razem z Betty – usłyszałem jej głos i zamarłem. Podeszła do mnie i patrzyła intensywnie w moje oczy, a ja poczułem jak zalewa mnie fala gorąca, zresztą jak zawsze kiedy była blisko.

- Nie mógłbym zawracać wam głowy... – powiedziałem nie mogąc uwierzyć własnym uszom

- Słuchaj, nie wyobrażam sobie, że mogłybyśmy zachować się inaczej. Ja naprawdę kocham dzieci, spytaj Betty. W wolnej chwili jestem wolontariuszem i spędzam czas z dzieciakami z domów dziecka i hospicjów. Rozmawiam z nimi, sprawiam że zapominając chociaż przez chwilę o strasznych rzeczach, które je spotykają. To moje powołanie, i cholera to przeznaczenie że tutaj jestem, uwierz mi...

Popatrzyłem na nią z niedowierzaniem i z bezgranicznym uwielbieniem analizując to co do mnie mówiła. Betty potwierdziła jej słowa i powiedziała że również chętnie mi pomoże, ale ja nie mogłem oderwać wzroku od tych krystalicznych oczu.

- Dziękuję – powiedziałem tylko. Wtedy mnie przytuliła a jej drobne, kobiece ciało docisnęło się do mojego. Poczułem jej pełne piersi i automatycznie zacisnąłem dłonie na jej wąskiej talii. Wszystko we mnie pobudziło się do życia od tego delikatnego dotyku i mogłem myśleć tylko o tym że chciałbym trzymać ją tak na zawsze. Schowałem twarz w jej długich, jedwabistych włosach czując zapach truskawek i wanilii, zaciągnąłem się głęboko, a dreszcze przebiegły po całym moim ciele.

- Wszystko będzie dobrze. Wiem że teraz myślisz że to tylko puste słowa, ale uwierz mi. Będzie dobrze - ścisnęła moją rękę, a mnie wypełniła wdzięczność za to co dla mnie robiła i bez względu na to czy faktycznie chciała mi pomóc, czy tylko próbowała mnie pocieszyć i tak byłem jej nieskończenie wdzięczny.

Wyszedłem z domu opuszczając ranczo i udałem się do ciotki po dzieciaki, przygotowując się na kolejną najtrudniejszą rozmowę w moim życiu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro