52 | Dziuniaparty cz. 1
pamiętacie mnie jeszcze?
dziś 3 listopada, więc wszystkiego najlepszego, reggie.
●●●
REGULUS
Nie lubiłem szkolnej biblioteki. Jej standardowy zasób książek, ten przeznaczony i łatwo dostępny dla uczniów, był co prawda dość bogaty, ale cholernie mało przydatny. Były też interesujące pozycje i prawdziwe białe kruki, ale większość znajdowała się pod kluczem w Dziale Ksiąg Zakazanych. Można się było do nich dostać jedynie ze specjalną przepustką udzieloną przez któregoś z profesorów. Cała reszta asortymentu biblioteki Hogwartu były po prostu książkami dla dzieci. Do tego sporo uczniów lubiło się tam uczyć. A ja nie lubiłem innych uczniów. Z małym wyjątkiem.
Ten piękny wyjątek siedział właśnie naprzeciwko mnie. Kilka ciemnych kosmyków uciekło z niechlujnego koka i opadało jej na twarz, gdy pochylając się, skrobała z zapałem esej na Transmutację, od czasu do czasu zerkając do otworzonych naokoło niej książek. Raz spróbowałem założyć je palcami za uszy, ale wtedy Willow syknęła na mnie jak kocur ze wścieklizną, więc mi się odechciało. Nie chciałem mieć urąbanej ręki. Potrzebowałem jej do wielu rzeczy.
Mojej pomocy też odmówiła. Z braku lepszych opcji przez chwilę zaczytałem się w byle jakiej książce, ale szybko ją odłożyłem i zacząłem się jej przyglądać.
— Jeśli gapiąc się nie wpychasz mi wiedzy do głowy, to przestań. — burknęła w pewnym momencie. — To strasznie wkurza.
— Od patrzenia praca domowa nie zrobi się sama, jak myśli Avery, więc ty nie staniesz się mądra — uśmiechnąłem się, gdy brunetka strzeliła we mnie krótkim spojrzeniem z groźnym błyskiem. — Pozwól mi sobie pomóc — spróbowałem znowu.
— Nie.
— Zaoszczędzilibyśmy na tym mnóstwo czasu. Moglibyśmy lepiej go wykorzystać.
— Chcę to zrobić sama. — upierała się przy swoim. — W przyszłości nie będziesz za mnie łamać uroków.
Podziwiałem i uwielbiałem tą jej ambicję, ale nie akurat wtedy.
Przewróciłem oczami.
— No dobrze, ale czemu tutaj? — z grymasem rozejrzałem się dookoła. Co jakiś czas pomiędzy regałami przemykały różne kolory szat. — Mogłabyś się uczyć w Pokoju Życzeń.
— Nie bądź takim dzikiem. — zachichotała pod nosem, choć nawet nie uniosła na mnie wzroku. Uśmiechnąłem się. Ten słodki dźwięk przyspieszył bicie mojego serca. — Korona ci z głowy nie spadnie, gdy przez chwilę pobędziesz wśród ludzi.
Odpowiedziałem wymownym milczeniem.
— Poza tym nie możemy zostać tylko we dwoje.
— Ja nie widzę w tym żadnego problemu.
W jednej chwili Willie nieco się spięła. Trwało to raptem sekundę. Musiałem jej przyznać, że bardzo szybko to zamaskowała. Ale ja to dostrzegłem. Tą zmianę w jej oddechu i delikatne zaciśnięcie warg. Zbyt dobrze ją już poznałem.
Zmarszczyłem nieco brwi.
— Nie chcesz być ze mną sam na sam? — zapytałem podejrzliwie.
Willie drgnęła. Znów prawie niezauważalnie dla postronnego obserwatora.
— Jestem pewna, że wtedy bardziej byś mnie rozpraszał. — odparła, dalej na mnie nie patrząc.
Zrozumiałem, że mało co w ogóle na mnie patrzyła. Jakby nie chciała, abym spojrzał jej w oczy.
Ponownie nie odpowiedziałem. Nie dlatego, że miała rację. Z pewnością rozpraszałbym ją wieloma sposobami, aż w końcu skupiłbym jej uwagę na sobie. Wtedy jednak wiedziałem, że coś przede mną ukrywała. Szło jej to całkiem nieźle. Tyle że ja zdążyłem poznać nie tylko jej ciało, ale także umysł, który choć uważałem za niesamowity i genialny, czasami okazywał się być bardzo prosty. I nad wyraz babski.
Unikała kontaktu wzrokowego, bo czuła, że mógłbym odczytać jej tajemnicę jak z otwartej księgi.
Głębiej zmarszczyłem brwi. Zacząłem też wpatrywać się w nią z większą natarczywością, czego Willow już nie skomentowała. Na pewno to czuła, ale bała się dać większą gafę.
Kątem oka dostrzegłem, że ktoś stanął obok naszego stolika. Tym razem to ja napiąłem mięśnie i powoli opadłem plecami na oparcie, przenosząc wrogi wzrok na szkodnika. Na widok Remusa Lupina nieco odpuściłem, ale wciąż pozostawałem czujny.
Gryfon kiwnął mi na powitanie głową. Odparłem mu tym samym. Przeanalizowałem również jego twarz, która z kolei wyrażała nadzwyczajne zmęczenie.
— Witaj Willow — odezwał się, by oderwać ją od pracy. Willie z zaskoczeniem przywitała jego obecność, ale przyjęła ją z uśmiechem. — Zauważyłem, że nad czymś pracujesz i teraz jestem pewien, że to esej dla McGonagall. — zerknął na jej w połowie zapisany pergamin. Potem przyjrzał się książkom, z których czerpała informacje. — Też chcę do niego usiąść. Masz tu gdzieś może Teorię transmutacji transsubstancjalnej?
— Odłożyłam ją niedawno na półkę. — Willow wskazała piórem gdzieś za siebie, gdzie podążył wzrok Lupina. — Mogę ci pokazać gdzie jest.
Ciepły uśmiech Lupina rozciągnął wypukłe tajemnicze blizny, które szpeciły jego twarz. Nigdy nie znalazłem wolnej chwili, aby zastanowić się nad ich źródłem.
— Byłbym bardzo wdzięczny.
— E tam, w końcu siedzimy w tym gównie razem — machnęła ręką. Wstając, posłała mi na twarde i tyle krótkie spojrzenie, abym nie zdążył zawiązać kontaktu wzrokowego i wskazała palcem na zawalony przez nią stół. — Pilnuj.
Zszokowany uniosłem brwi. Willow już tego nie zauważyła, bo odwróciła się plecami i, pociągająco kręcąc biodrami, zniknęła wśród regałów z dreptającym za nią Remusem Lupinem. Zacisnąwszy mocno szczękę, wziąłem głęboki oddech, aby opanować wzbierającą się irytację.
Pilnuj? Jak do walonego kundla. Jeszcze brakowało komend siad i szczekaj.
Z jeszcze większą falą irytacji zadrwiłem w duszy, że dla niej mógłbym się nawet turlać. Byłem tym walonym kundlem.
— Teraz. Jest sam. Atakujemy.
— Ale ty mówisz.
— Aha, a ty go pukniesz, ta? Nie ma na to czasu, Frankie.
Pierw usłyszałem dość głośne szepty za plecami, bym po chwili mógł spojrzeć na ich właścicieli. Prychnąłem kpiąco, widząc wyszczerzonego aż do porzygu Brooksa i próbującego zgrywać chojraka Franka Longbottoma, któremu oczy uciekały do tego pierwszego.
Ilość niepotrzebnych ludzi w moim otoczeniu zdecydowanie przekroczyła swoją skalę.
— No siema, brachu! — Brooks usiadł na miejscu wcześniej zajmowanym przez Willow, zmuszając swojego koleżkę z Gryffindoru do stania przy nas jak widły w kupce gnoju. — Pamiętasz jak ci wczoraj uratowałem życie? Poświęciłem się dla ciebie!
Nie ukazując od razu żadnych emocji, przeszukałem na szybko wspomnienia z wczorajszego dnia, równie nijakie i niewyróżniające się jak każdego innego. Nie doszukałem się niczego ciekawego. Brooks z niecierpliwieniem bądź ekscytacją uderzał palcami w stół i wlepiał we mnie szerokie gały. Stojący dalej jak ciołek Longbottom skakał między nami zaciekawionym spojrzeniem.
Wreszcie z rezygnacją uniosłem pytająco brew.
Brooks z niedowierzeniem opadł na swoje oparcie.
— No weź nie udawaj — gdy dalej nic nie odpowiedziałem, chłopak wyrzucił ręce w górę. — No przecież uratowałem cię przed upadkiem! Przed OPCM!
Minęła krótka chwila, nim coś zajaśniało mi w głowie.
— To ty się wyjebałeś o schodek — przypomniałem sobie wreszcie.
— No. Dzięki mnie wiedziałeś, że tam jest. Uratowałem cię i twoją piękną buźkę — odparował dumnie.
Przez dłuższą chwilę po prostu przyglądałem mu się z dezaprobatą, nie dowierzając temu, że ten półgłówek jakimś cudem zawsze zaliczał rok z wynikiem powyżej oczekiwań. Z jednej strony było to kompromitujące, z drugiej fascynujące.
Longbottom w reakcji na słowa kumpla strzelił się w czoło.
— Japierdole, mogłem ja gadać — Gryfon wymamrotał pod nosem.
— Przejdźmy do interesów — Brooks złożył dłonie w piramidkę, przybierając minę sztywniaków z Ministerstwa. Z powagą nie było mu do twarzy. — Chcemy cię o coś zapytać i będziemy ukontentowani, gdy nam odpowiesz.
— Jacy będziemy?
— Frank, no kurwa. Nie wiem, wziąłem to ze słownika Remusa — odszepnął. — Coś z kontentem.
Wzniosłem oczy na sufit. Merlin był chujem, skoro skazał mnie na takie męki.
— Streszczaj się. Nie wiadomo jak długo Remus da radę odciągać Willow.
Gwałtownie odwróciłem głowę do Longbottoma, ponownie spinając mięśnie.
— To o nią chodzi? — zmarszczyłem wrogo brwi.
Longbottom wytrzeszczył z paniką gały i nieco ode mnie odskoczył. Bardzo dobrze. Co innego Brooks, który nie wyglądał na przestraszonego, a bardziej na załamanego.
— Wszystko musisz spitolić, Frankie. Mogłem wziąć do tej akcji Petera — wyrzucił sobie pod nosem. Później swoje jasne oczy kolorem przypominające kawę zabieloną dużą ilością mleka wlepił we mnie. — Dobra, nie będę dłużej leciał w kulki i nie śliń pyska, buldogu, z twoją dziołchą wszystko gitówa.
Nie zareagowałem, dalej patrząc na nich nieufnie. Choć miałem świadomość, że raczej nie stanowili zagrożenia, a na pewno nie dla mnie, tak wspomnienie Willow wywołało u mnie stan czuwania.
Moja nieprzyjemna mina podkreślała moją malejącą cierpliwość. Brooks z Longbottomem musieli to wyczuć, bo wymienili się porozumiewawczymi spojrzeniami.
— Czy Willow nie wspominała przy Tobie ostatnio o jakimś... pidżama party?
Zmarszczyłem brwi. Odczekałem sekundę. Dwie. Trzy.
W tym czasie Brooks mrugnął zaraz po tym, jak jego oczy zaczęły łzawić.
— Ała, kurwa, dobry jesteś.
— Co?
— No w niemruganiu...
— Nie to, fifloku — Longbottom go szturchnął.
— Pidżama... co?
— Inaczej babski wieczór. Baboland. Dziuniaparty. Takie posiedzenie Wizengamotu, w którym siedzą same dziołchy. Malują pazurki, piją winko, smarują się błotem po ryju i obrabiają wszystkim dupę.
— Szczególnie nasze — dorzucił Gryfon.
Patrzyłem na nich z zażenowaniem, nie wierząc, że zarzucali mnie takimi bzdurami.
— Ale to jeszcze nie jest najgorsze — Brooks uniósł alarmująco palec w górę.
Od niechcenia uniosłem w górę jedną brew, dając mu pole do popisu. Liczyłem, że gdy wypluje z siebie wszystkie słowa, zmęczy mu się język i się odczepi.
Willie jednak miała rację z tym, że jadaczka Archibalda Brooksa nigdy nie brała urlopu.
— Najgorsze jest to... — zniżył głos do szeptu. Chyba w jego mniemaniu to dodawało dramaturgii. — ...że nie chcą mnie zaprosić! — to już wywrzeszczał.
Oboje z Longbottomem skrzywiliśmy się w tym samym czasie.
— Shhhh! — zza któregoś regału dobiegł syk bibliotekarki.
— Jak mogły mnie nie zaprosić? — zakwilił Puchon. — Tylko dlatego że nie mam cycków? Może i nie mam, ale w środku ukrywam prawdziwą babeczkę. — dźgnął się w pierś. — Za dnia facetem, w nocy zaś kobietą. Bacet. Przecież obrabianie dupy innym to moje ulubione zajęcie! Dałbym się gównem obsmarować, byleby tam być. — fuknął i opadł plecami na oparcie krzesła, jak dzieciak garbiąc się i krzyżując ramiona przy torsie.
Przeniosłem wzrok na Franka Longbottoma, który patrzył na kolegę jak matka, która urodziła totalną porażkę. Tak na syna musiała patrzeć matka Malfoya.
— Będę rozmawiać z tobą, bo ty mniej wyglądasz na takiego, który ma spleśniały mózg — usłyszałem oburzone sapnięcie, ale nic sobie z tego nie zrobiłem. — Powiem to raz i wyraźnie, więc może choć połowa z tego, co powiem, do was dotrze. Nie interesują mnie rozmowy Willow z jej przyjaciółkami. To są ich sprawy. Gdyby było to coś ważnego, przyszłaby do mnie. Ale żebyście dali mi spokój, odpowiadając na wasze pytanie, to nie, nie mówiła mi o żadnym pidżama coś tam.
Podniosłem się z miejsca z zamiarem znalezienia Willie i ucieczki od tych głąbów, gdy jeden z nich, ten głupszy, również skoczył na nogi, żeby mnie zatrzymać.
— Serio nie jesteś choć ciutkę ciekawy tego, co o tobie Willow mówi przyjaciółkom? — Brooks spróbował mnie sprowokować. — Na przykład jak dobry jesteś w wasze łóżkowe fiku-miku?
Choć znów użył słowa ze swojego własnego słownika, pierwszy raz go zrozumiałem.
— Ja wiem, że jestem dobry.
— Dobra, ogierze, ale czy Wills tak myśli? — uśmiechnął się chytrze. — Powiem ci coś o babach. Tobie powie jedno, psiółkom co innego.
Prychnąłem głośno.
— I mam uwierzyć, że ty tak dobrze znasz kobiety? — zironizowałem.
— No ba, w końcu jestem bacet. Facet z chuja, baba z mózgu — popukał się w czoło.
— Może Archie jest debilem, ale w jednym ma rację — wtrącił się stojący z boku Longbottom. — Ty, jako chłopak Willow, zostaniesz obgadany przez każdą z góry do dołu.
Pokręciłem niedowierzająco głową. Z drugiej strony nie mogłem im odebrać tego, że zasiali we mnie ziarenko wątpliwości. Nie chodziło jednak o mnie. Nie interesowały mnie plotki, które moja dziewczyna wymieniała o mnie ze swoimi koleżankami. Dopóki informacje były dozwolone dla obcych uszu. Przez ostatnie pół roku nie wygadała nikomu o okolicznościach naszego spotkania ani mojego mrocznego sekretu. W tej kwestii w zupełności już jej ufałem.
Ale teraz worek sekretów, które Willow musiała ukrywać, niebezpiecznie się wypełnił. Nie byłem pewny czy już pogodziła się z jego ciężarem. A Czarny Pan nie znał słowa litość.
Władza, śmierć i Avada Kedavra znał doskonale.
Brooks dostrzegł moje zamyślenie, bo z triumfem pstryknął palcami.
— Aha! Widzę to! Myślisz!
— Zazdrościsz, że inni to potrafią? — dogryzł mu Longbottom.
— Ty krzywy patafianie...
— Co zamierzacie z tym zrobić? — wtrąciłem się, nim zaczęliby się przepychać. Jeszcze by mnie ubrudzili. Oboje spojrzeli na mnie skołowani. — Z tym spotkaniem dziewczyn?
Przebiegły uśmiech pojawił się na twarzy Brooksa, gdy uderzył pięścią w otwartą dłoń.
— Zrobić z buta wjeżdżam.
Przeniosłem wzrok na Longbottoma.
— Po prostu znaleźć sposób, aby się tam wbić — wyjaśnił i wzruszył ramionami. — Dziewczyny tak łatwo się nie dadzą. Jesteś chłopakiem Wills. Znasz jej słabe punkty, potrafisz ją urobić. Możesz nam pomóc.
— Podbijemy ten klasztor cycnotek!
— Stul dziób.
Kiwnąłem głową. Przez parę sekund trwaliśmy w ciszy, która Brooksa wyraźnie zaczęła uwierać.
— I co? Będziemy tak stać? Bo mam jeszcze umówione spotkanie.
— Niby jakie? — parsknął Gryfon.
— Nie wpychaj nochala tam, gdzie się nie zmieści. Muszę coś załatwić. Później mi podziękujecie, gdy dzięki mnie dostaniemy się na pidżama party.
Westchnąłem. Sam nie mogłem uwierzyć w to, że zamierzałem w to wejść.
— Dobrze — zgodziłem się. — Macie jakiś plan? Cokolwiek?
— Wszystko się obgada później z resztą. — Brooks machnął ręką. — Mamy zaklepane miejsce, Avery i Evan wiedzą gdzie.
Zaskoczony uniosłem brwi.
— Oni też w tym biorą udział?
Musiałem chyba zrobić przesiew w swoich znajomościach. Choć Avery nie powinien mnie dziwić.
— No wiadomo — rzucił Puchon, jakby to było oczywiste od początku. — Rosierowi wystarczyło tylko wspomnieć o Nancy, chłop ma bzika, a Avery czuje się tak samo pominięty i urażony jak ja. Tak urządzimy dziewczyny, że im wszystkie tipsy odpadną.
Nagle dotarły do mnie szczątki cichej rozmowy, a po dwóch następnych sekundach mogłem rozpoznać uczestniczące w niej głosy. Willie z Lupinem wracali. Do chłopaków dotarło to z opóźnieniem. Na dźwięk ich kroków, odwrócili się na piętach i stanęli po moich bokach w rządku, wyprostowani i naprężeni jak struny. Zerknąłem to na jednego, to na drugiego, to w górę, poszukując tam ratunku.
Gdy Willie wyłoniła się zza regału, była tak samo piękna jak kilka minut wcześniej. Wciąż nie mogłem tego pojąć, jakim cudem w tak zwykłym wydaniu, jakim były dresowe spodnie, bluza i rozwalony kok, ona i tak potrafiła powalić mnie na kolana i zmusić moje serce do galopu.
Mały uśmiech sam wskoczył mi na twarz. Nie kontrolowałem tego. Nie chciałem kontrolować.
Zwolniła nieco na widok nas trzech. Tak, że idący z tyłu Lupin prawie na nią wpadł, bo zapatrzył się na stosik książek w swoich dłoniach. Willie zmarszczyła podejrzliwie nos.
Gdybym zobaczył siebie obok Franka Longbottoma, czytającego książkę do góry nogami i Archiego Brooksa, który piłował paznokcie niewidzialnym pilnikiem też bym był podejrzliwy.
— Co wy tu robicie? Tak we trzech? W jednym miejscu?
— Gadamy sobie.
— Oceniamy jakość stołu — wyparował Brooks. Popukał kilka razy pięścią w blat i pokiwał z uznaniem głową. — Porządny stół. Polecam.
Tylko ja się nie zbłaźniłem i nic nie powiedziałem.
— Walnij czołem i jeśli się nie złamie to będzie porządny — mruknęła sceptycznie. — Kręcicie. Gadać w tej chwili. Regulus — zwróciła się do mnie. Czekolada w jej oczach zgęstniała i ściemniała. — Co się dzieje?
Posłałem jej dłuższe spojrzenie, które nic jej nie mówiło. Za wszelką cenę próbowała się doszukać w nim czegoś doszukać, nawet zmrużyła wyczekująco oczy, ale nic z tego. Potem zerknąłem na dwóch konspirantów. Longbottom chyba chciał mi wymrugać, żebym nic nie mówił, a Brooks kręcił na boki głową i złożył dłonie jak do modlitwy.
— Frank zapytał się mnie, gdzie kupiłem twoją bransoletkę. Podobno bardzo spodobała się jego dziewczynie.
Chłopcy odetchnęli ulgą, zanim Willie uśmiechnęła się promiennie i odwróciła w stronę Longbottoma. Mgiełka podejrzliwości musiała rozwiać się jej sprzed oczu, bo już jej w niej nie widziałem.
— Oh, szukasz prezentu na waszą rocznicę, prawda? To prawda, Alice bardzo się nią zachwycała. — dla efektu wyciągnęła przed siebie rękę, której nadgarstek oplatała błyskotka z księżycowym kamieniem. Tym razem miał kolor bladej żółci. Była radosna. — Mam nadzieję, że mu powiedziałeś?
— Oczywiście.
— No i super — jej uśmiech się poszerzył. — Remus, dawaj no tu te książki. Muszę skończyć esej.
Gdy Willow z Lupinem rozkładali podręczniki na blacie, Longbottom za jej plecami podrapał się po głowie z nietęgą miną.
— To my mamy zaraz rocznicę...? — szepnął do siebie cicho.
Brooks zarechotał. Tym samym przypomniał o swojej obecności.
— Chwilunia — Willie odwróciła się w jego stronę. — A ty niby co tu robisz?
Chłopak rozejrzał się na boki.
— Że kto?
— Że ty.
— Ja?
— Archie...
— A ty co tu robisz?
— Ja?
— No ty.
— Uczę się.
— Może ja też?
— Nieprawda.
— Jak nieprawda, jak prawda.
— Nie, wcale nie.
— A czemu nie?
— Bo olałeś dzisiaj lekcje, żeby szukać na błoniach śladów yeti.
Brooks otworzył buzię, szykując się do dalszego pierdolenia, ale nagle jakby się rozmyślił.
— Kiedyś go znajdę, zobaczysz. — zacisnął mocno dłoń w pięść. — No dobra, tak serio to zauważyłem Frankiego i postanowiłem że pozawracam mu dupę. — powiedziawszy to, objął krzywiącego się Gryfona ramieniem.
Willow pokiwała głową.
— W to już bardziej uwierzę.
Przysłuchiwałem się tej słownej przepychance z ciekawością. Choć była na pozór błaha i głupiutka, wyrzucanie z siebie słów przychodziło im z taką łatwością, czego ja nigdy nie opanowałem. Przy matce nauczyłem się ważyć słowa, zanim je wypowiedziałem, przez co z reguły byłem małomówny. Nawet w rozmowach z Evanem i Averym często łapałem się nad tym, że chętnie bym coś dodał, ale moje usta pozostawały zamknięte.
Podobnie musiał się czuć Remus Lupin, który od czasu powrotu z Willow nie odezwał się ani słowem.
Kilkanaście chwil ciszy, w których w piątkę staliśmy w kółeczku wpłynęło na Krukonkę. Szczególnie, że Brooks gapił się na nią snajperskim spojrzeniem z nutką oskarżenia.
— Co ty się tak na mnie gapisz? — najeżyła się. — Jeśli gałami nie wpychasz mi wiedzy do mózgu, to spadaj.
Na jego twarzy wykwitł zadziorny uśmiech.
— Ja nic nie wpycham. Ale Black pewnie woli wpychać w ciebie coś innego.
Stojący obok Longbottom parsknął. Ja się przed tym powstrzymałem, ale małego uśmiechu już nie dałem rady. Lupin z zażenowaniem pokręcił głową. Sam Brooks wyglądał na dumnego z siebie i bardzo zadowolonego, bo aż się wypiął do przodu, jakby na piersi miał odznakę.
O wiele mniej zadowolona była Willow, co pokazała, rzucając w niego książką. Dostał prosto w łeb. Tym razem to mnie wypełniła duma, że moja dziewczyna miała tak dobrego cela.
— Ała! — zawył. — To bolało!
— Miało boleć — fuknęła Willie, uroczo rozzłoszczona. — Przestań myśleć fiutem i rusz w końcu głową.
— A może to właśnie tam jest moja baza główna?
— Mała główka, mały móżdżek — kaszlnął w pięść Longbottom.
— O ty kurwiłapciu... Ty myślisz że co? Że zabłyśniesz takimi tekstami? To ja tu jestem gwiazdą. Idziemy się mierzyć!
Chyba nikt nie był zaskoczony takim obrotem spraw.
— Mój iloraz inteligencji przy was spada w dół. — wtrącił załamany Lupin. — Dziękuję Willow za pomoc. Wrócę do Pokoju Wspólnego. Może tam zaznam choć trochę spokoju — ostatnie zdanie rzucił ironicznie w stronę Longbottoma i Brooksa. Potem kiwnął mi głową i się oddalił z kilkoma książkami w ramionach.
Na pewno spotka spokój w miejscu opanowanym przez Syriusza i Pottera, pomyślałem.
— Nie, poczekaj! Stój! Remus! Będziesz sędzią! — wywrzeszczał Brooks, zanim pobiegł za Gryfonem.
Frank gibnął się na piętach i wskazał kciukiem w tym samym kierunku.
— To ja... ten... tego... też pójdę.
Odwrócił się i poszedł.
Spoglądałem za nimi, dopóki nie trzasnęły drzwi od biblioteki. Willie w tym czasie zdążyła zająć swoje poprzednie miejsce, założyć nogę na nogę i uśmiechnąć się niewinnie, gdy się do niej odwróciłem.
— Uroczy są, no nie?
Posłałem jej kwaśny uśmiech.
— Jak Bellatrix o poranku. no
●●●
Choć Pokój Wspólny Hufflepuffu praktycznie sąsiadował z tym Slytherinu, nigdy nie miałem okazji go odwiedzić. Widząc jednak kolorowe poduszki, puchowe dywany oraz zwisające zewsząd kwiaty w pstrokatych donicach, jakoś nie żałowałem, że doszło do tego tak późno.
Co innego Avery. Witał się w dziwaczne sposoby z każdym mijanym Puchonem, jakby sam był jednym z nich.
Uniosłem pytająco brew, na co on wzruszył ramionami.
— No co? Często przychodzę tutaj grywać w Durnia. Niby takie z nich misie-tulisie, ale to prawdziwe niedźwiedzie jarające się hazardem.
Uśmiechy Puchonów powodowane widokiem Avery'ego gasły, gdy ich oczy dosięgały mnie i Evana. Wtedy garbili nisko głowy i prędko uciekali nam z drogi.
Oczywiście, był taki jeden, który miał na tyle odwagi, aby zajść mnie od tyłu.
— I jak ci się podoba nasz design? — Archie Brooks zarzucił ramię na moje barki, co skomentowałem wymownym spojrzeniem. — Przypatrz się. Jeśli wszystko wam pyknie z Wills, to będziesz podobny widział w sypialni do usranej śmierci.
— Willow ma gust. — odparłem. Naprawdę tak uważałem lub nie chciałem do siebie dopuścić, że w przyszłości miałbym spać pod kocykiem w pszczółki.
Poza tym, wybrała mnie zamiast Syriusza. Zdecydowanie miała dobry gust.
Archie zarechotał, po czym poklepał mnie po plecach, jakby ze współczuciem.
— Oj brachu. Musisz wiedzieć, że ta fujara jest najbardziej niezdecydowaną fujarą ze wszystkich fujar, a ja pełnię rolę jej osobistego asystenta oraz doradcy — wyprostował się dumnie. Cały efekt psuł głupi wyszczerz na jego mordzie. — Ja już dopilnuję, abyś podcierał dupę różowym papierem o zapachu różanym. A teraz chodźcie! Reszta hałastry już jest.
Wystrzelił sprężystym krokiem do przodu i ruszył w stronę męskich dormitoriów. Zacisnąwszy z irytacją szczękę, życzyłem mu w myślach, aby się wypierdolił o dywan, ale moje życzenia nigdy się nie spełniały.
— Wyluzuj Reg — tym razem to Evan poklepał mnie w ramię. — Na pewno będziesz miał jakiś głos przy wybieraniu firanek w kwiatuszki. — dorzucił z sarkazmem.
— Wal się.
— Ej chłopaki, skołujmy sobie taki różowy papier.
Trzymajcie mnie.
Zostawiając to bez komentarza, dołączyliśmy do Brooksa, który już czekał pod drzwiami własnego dormitorium. To właśnie tam miała mieć miejsce cały spisek zawiązany przeciwko dziewczynom. Wciąż nie byłem w pełni do niego przekonany. W piersi czułem dziwne kłucie, jakbym nosił w sercu drzazgę. Jeszcze nic takiego nie zrobiłem, a ja już podświadomie czułem się źle, bo działałem przeciw Willow.
Naprawdę wytresowała mnie na swojego pieska.
— Witajcie w moim mojo dojo casa dormitorium!
Archie nacisnął na klamkę. Drzwi nie zdążyły się dobrze uchylić, a ja nie zrobiłem nawet kroku, gdy z sufitu na podłogę spadł nie kto inny jak mój brat i James Potter.
— Pada idiotami — mruknąłem z niesmakiem.
Siedzący na jednym z wolnych łóżek Longbottom zarechotał.
— Nieźle ziom! Nie sądziłem, że sypiesz żartami.
Znając moją Willow, gdyby była tam wtedy z nami głośno zapewne by się roześmiała na te słowa i wypunktowałaby po kolei, dlaczego ten nie miał racji.
— A ten kutas co tu niby robi? — wypluwa z siebie wściekle Syriusz, jeszcze zanim się dobrze nie podniesie. Natychmiast poprawił potargane włosy, przy tym nie spuszczając ze mnie podejrzliwego spojrzenia.
Odpowiedziałem mu kąśliwym uśmiechem.
— Drugi kutas też tu niepotrzebny — sarknął Potter na widok Evana. Dźwignął się z podłogi i stanął w wojowniczej pozie obok Syriusza. Okulary na jego nosie były nieco przekrzywione, ale zwlekał z ich poprawieniem.
— Przynajmniej wreszcie macie szansę jakieś zobaczyć. Bo pewnie brakuje wam ich widoku u siebie, no nie?
— Szmaciarz.
— A ja Evan. Powiedziałbym, że mi miło, ale nie lubię kłamać.
Obaj przygłupki spojrzeli z wyrzutem na Archiego, który wszedł tuż za nami.
— Co to ma być, Arch? Co oni tu robią?
— A wy co odwalaliście na moim suficie? — odpowiedział pytaniem. Mówiąc to patrzył w górę, jakby szukał potencjalnych szkód. Nagle rozszerzył oczy. — Chyba nie zaglądaliście za żyrandol?
Pokręcili wspólnie głowami. Archiemu z ulgą otarł nieistniejący pot z czoła.
— Co...
— Nie. Pytaj.
I nikt więcej nie zapytał. Choć wzrok każdego przynajmniej na sekundę wylądował na owym żyrandolu.
— No? — Archie oparł ręce na biodrach. — Po co zdeptaliście mi sufit?
— Eeeee... my no...
— ...masz koło łóżka taką gazetkę z obrazkami...
— ...o jakimś ludziu-pająku...
— ...no i my chcieliśmy sprawdzić...
— ...czy tak się w ogóle da...
— ...bo ostatnio mnie coś uchlało i wiesz...
Gadali na przemian jak zaprogramowani, machając do tego rękoma jak powaleni. Brooks wychylił się nieco, by zerknąć na czasopismo leżące na jego łóżku. Parsknął rechotem.
— Spoko chłopaki. Też kiedyś sprawdzałem czy nie mam mocy Spidermana.
— I co?
— I gówno. Dosłownie. Pół nocy spędziłem na klopie, żeby mieć pewność, że nie sram siecią z dupy.
— Czy możemy przejść do rzeczy? — przerwałem tą intrygującą rozmowę. — Wolałabym poświęcić na was jak najmniej swojego czasu.
— Jak dla mnie możesz zmykać już teraz — burczy Syriusz. — Wciąż nie wiem, jaki chuj cię tu przyniósł.
Archie podniósł rękę.
— To ja. Uznałem, że to spoko opcja, bo w końcu on i Wills się bujają razem.
Zmarszczyłem brwi, nie do końca rozumiejąc, co miał na myśli pod słowem bujają. Kusiło mnie nawet, aby poprosić o wytłumaczenie, ale wtedy zobaczyłem minę Syriusza i poczułem tak ogromną satysfakcję, która przyćmiła wszystko inne. Zacisnął bowiem szczękę tak mocno, że gdybym podstawił palec, to by mi go nią ujebał.
— Z której strony to spoko opcja? — wtrącił się Potter. Jemu nasza obecność również przeszkadzała. Z jednej strony solidaryzował się z moim bratem, a z drugiej pewnie nie mógł ścierpieć szczerzącego się Evana.
Puchon wzruszył ramionami.
— Ja bym chciał wiedzieć, gdyby do mojej dziuni planowali wbić napaleńcy.
Choć zazwyczaj nie rozumiałem większości z tego, co Archie Brooks produkował i wypuszczał ze swoich ust, powoli zaczynałem nabierać do niego szczątki sympatii.
Dlatego to później tak bolało.
Widząc, że tamci dwaj próbują dyskutować, spojrzałem na Evana, aby podzielić z nim swoje zirytowanie. To wtedy dostrzegłem brak Avery'ego u naszego boku, który od wejścia do pokoju siedział podejrzanie cicho. Odnalazłem go wśród Gryfonów. Razem z Longbottomem, Pettigrew i Lupinem grał w karty.
— Ale my ich tu nie chcemy.
Usłyszawszy to, wróciłem uwagą do brata. Niczym jak obrażone dziecko ściskał mocno dłonie w pięści i wygrażał nimi Puchonowi, który jednak z nudą przyglądał się swoim paznokciom.
— A ja nie chcę, abyś oglądał moją narzeczoną w wydaniu, który nie jest przeznaczony dla ciebie.
Specjalnie podkreśliłem jej status, bo wiedziałem, że to zrobi na nim większe wrażenie niż gdybym ograniczył się do wyłącznie słowa dziewczyna. Zresztą, już od jakiegoś czasu Willow pełni znacznie większą rolę w moim życiu i nie mógłbym tak po prostu zamknąć ją w tak pospolitym tego słowa znaczeniu. Po prostu była kimś więcej.
Z jednej strony mnie to przerażało, jednak z drugiej ta dziewczyna sprawiała mi radość tak wielką jak dziecku cukierek. Odebrano mi możliwość cieszenia się z głupot w dzieciństwie, więc teraz nie zamierzałem sobie niczego odmawiać.
Syriusz powolnym tempem odwrócił się do mnie, wwiercając we mnie swój groźny wzrok. Nieco przypominał mi on ten ojca. Kolory się różniły, ale u obydwojga widziałem równie wielką pogardę kierowaną w moją stronę.
— Może cię zasmucę, ale jeszcze zanim wlazłeś w jej życie buciorami, zdążyłem widzieć ją w wielu wydaniach. To zwykle ja ogarniałem ją po imprezach.
— Kiedy akurat ciebie nikt nie oganiał — dodał mimochodem Lupin. Wszyscy go jednak zignorowali.
— Nie chciałem, aby spała w kieckach, bo pewnie byłoby jej niewygodnie, więc pomagałem jej się przebrać.
Starałem się nie pokazywać po sobie, że myślami chwytam za jego gardło i rozszarpuje je na pół. Czułem szalejącą w ciele złość, która nie mogła znaleźć ujścia. Nie przejmowałem się, że mógłbym pokruszyć sobie zęby, gdybym jeszcze mocniej zacisnął szczękę. Wiedziałem jednak, że na tym mu właśnie zależało. Chciał mnie wkurwić.
I, kurwa jego jebana mać, udało mu się.
— Mądrze wspomniałeś, że to było jeszcze zanim poznała mnie. Teraz zamiast chodzić na twoje durne imprezy Willie woli spędzać wieczory ze mną.
W końcu to ze mną spędziła ostatnie godziny naszych urodzin. W tym celu wyrwała się z imprezy zorganizowanej na cześć Syriusza, ze szczytu wieży zbiegła do samych lochów i jeszcze wysiliła się na prezent dla mnie, choć wtedy między nami nie było jeszcze tego, co mieliśmy teraz.
— A pamiętasz, że mnie pocałowała?
Skurwiel. Wziąłem uspakajający wdech, który ani trochę nie ugasił moich morderczych popędów. Wystarczyło jednak, aby o tym wspomniał, by w mojej głowie odtworzył się ten ohydny obrazek. Choćbym nie wiem jak nie próbował pozbyć się go z głowy, owe wspomnienie przyssało się do mojej pamięci niczym pasożyt. To był jednocześnie pierwszy i najgorszy dzień nowego roku.
— Pamiętam. Pamiętam też, że była pijana.
— Gadają, że po pijaku robimy to, czego pragniemy na trzeźwo.
— To dziwne. Nic nie piłem, a mam ochotę przywalić ci w pysk i zaraz przestanę się powstrzymywać.
— Ejejejej — między nas wkroczył gospodarz tego spotkania. Archie popatrzył na każdego z nas, kręcąc głową w tą i z powrotem, byśmy obaj mogli zobaczyć jego poważną twarz. — O samicę pobijecie się później. Najpierw musimy wbić do ich gniazda.
— Meh, mogłeś dać im jeszcze chwilę.
— No, chcieliśmy zakłady obstawiać.
— Wiecie co, też nie zamierzam spędzić z wami całej nocy — Remus wstał z łóżka i od razu wygładził swój jasny sweter. — Albo decydujemy się zacząć, albo ja wracam do łóżka.
— To jaki jest plan?
Archie potarł o siebie dłonie z diabolicznym uśmiechem. Jednym machnięciem różdżki wyczarował długi zwój pergaminu, który walnął o podłogę i potoczył się między naszymi nogami. Do tego, również zaklęciem, ubrał na nos cudaczne, różowe okulary, które sobie poprawił, zanim odchrząknął i powiedział:
— Misja pod kryptonimem Dziuniaparty rozpoczęta. Oto nasze opcje, panowie. Choć może wymyślimy jeszcze jakiś okrzyk bojowy? Mam kilka pomysłów!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro