41 | Amortencja
a/n: każdy komentarz typu "kiedy next" opóźnia następny rozdział o tydzień.
jeśli będziecie grzeczni, w następnym tygodniu ponownie zobaczycie archiego komentatora quidditcha
●●●
Nie cierpiałam Eliksirów. Byłam dosłownym Trollem z tego przedmiotu, prędzej uwarzyłabym zupę niż jakąś miksturę, a pobłażliwy wzrok profesora Slughorna na każdych zajęciach przyprawiał mnie o mdłości równie mocno, co sama myśl o Eliksirach.
Pojawiało się pytanie – dlaczego kontynuowałam ten przedmiot?
Odpowiedzią byli moi zjebani przyjaciele.
Nancy ciągle marudziła, że nie będzie miała z kim siedzieć, Syriusz i James gadali, że z nikim innym nie będą mieli takiej frajdy, ale to Archie okazał się najgorszy. Rzucił mi wyzwanie. Miał czelność powiedzieć przy wszystkich, że byłam cieniasem i nie było chuja, abym kontynuowała Eliksiry.
Chuja może nie miałam, ale psychę już tak.
I niby wygrałam, ale tak jakby nie wygrałam.
Takim oto sposobem dalej męczyłam się na Eliksirach, na których szło mi coraz lepiej tylko dzięki Regulusowi. Wiele naszych wspólnych wieczorów poświęcił na czytaniu receptur, rozróżnianiu składników oraz wbiciu mi czegoś mądrego do łba. A ja go słuchałam, bo uwielbiałam jego głos.
W podziękowaniu wbiłam mu nóż w plecy. Łatwiej było go pocałować! Ale nie! Idiotka musiała przykleić się do złego brata!
Co nie zmieniało faktu, że z nim coraz mniej bałam się Eliksirów.
Aż do drugiego semestru. To wtedy nastąpiła zamiana grup i zamiast z Gryfonami, lekcje Eliksirów miałam dzielić ze Ślizognami.
Raptem dwa tygodnie wcześniej byłabym wniebowzięta. Możliwość gapienia się na Regulusa była wielkim urozmaiceniem tych zajęć. Moje serce by mi nie darowało, gdybym poświęciła więcej uwagi kociołkowi niż jemu. A gdybym pracowała z nim w parze? Słodki Merlinie. Spełnienie snów.
Ale wszystko się zmieniło. Wcześniej nie wstydziłam się na niego patrzeć, bo czułam, że skrycie to lubił i sam co jakiś czas zerkał w moją stronę. Odkąd go zraniłam, już tego nie robił. Teraz spoglądanie na Regulusa z wiedzą, że on sam brzydzi się moim widokiem, sprawiało mi ból. Sprawiało, że brzydziłam się także sama sobą.
Ciężko było przetłumaczyć sercu, że nie mogło spoglądać na kogoś, kto przyprawiał je o szybsze bicie i ranił jak niewybaczalne zaklęcie jednocześnie.
Nie chciałam tam iść. Nie chciałam go widzieć i mu się pokazywać. Wymyśliłam wymówkę, że dostałam okresu i źle się poczułam, ale Nancy ją wyśmiała. Mając dla mnie zero litości, siłą zaciągnęła mnie do klasy. Akurat na widoku wszystkich tuż przed biurkiem Slughorna stał wielki kocioł, więc ta zagroziła, że mnie w nim utopi, jeśli będę dalej stękać.
Kiedy ja wcale nie stękałam. Ale zamilkłam. Tak dla bezpieczeństwa.
Nancy posadziła nas w pierwszej ławce, jakbyśmy były Regulusem Blackiem i Severusem Snapem. Domyśliłam się jednak, że zrobiła to specjalnie. Gdzie nie usiadłby Reggie, patrząc przed siebie, nie mogłam go zobaczyć.
I taki był plan. Nie rozglądać się. Łatwizna.
Profesor Slughorn zdążył zamknąć drzwi, przywitać się i przejść połowę trasy do swojego biurka, gdy drzwi ponownie się otworzyły.
— Przepraszamy za spóźnienie, profesorze.
Automatycznie chciałam się odwrócić, ale Nancy przytrzymała moją głowę miejscu. Ale co ja mogłam na to poradzić, że ten głos działał na mnie jak syreni śpiew.
— Panowie Rosier i Avery nawet mnie nie dziwią, ale pan, panie Black? Czyżby znudziły się panu moje lekcje? — roześmiał się Slughorn. Jakby ta opcja była niemożliwa.
Już chciałam podnieść rękę i oznajmić, że mnie znudziły i czy mogłabym wyjść, ale pizdnęłam się o ławkę i ból odwrócił moją uwagę.
— Skądże, profesorze. Z
Znów ten głos. Moja ulubiona melodia. Mógłby mnie usypiać, budzić i się ze mną ożenić.
Znaczy co.
— Avery się wyje... wyjebutnął znaczy się — poprawił się Evan, rozśmieszając całą salę. — Pomagaliśmy mu stanąć na nogi. Wie profesor, jacy z nas dobrzy koledzy są.
— I to zajęło tyle czasu?
— Nie chciał wstać.
— Wygodnie mi było. Polecam podłogę.
— To... też mnie jakoś nie dziwi — stwierdził Slughorn. — Siadajcie. Reszta niech da mi jeszcze chwilkę. Przygotuję się i przejdziemy do lekcji. Będziecie zachwyceni dzisiejszym tematem!
Zawsze tak mówił. I nigdy nie byłam zachwycona.
Nie rozglądaj się. Powtarzałam to sobie w kółko, nerwowo dygając nogą. Choć nie było go w zasięgu mojego wzroku, całą sobą czułam jego obecność. Otoczyła mnie z każdej strony, ale zamiast utulić mnie jak kocyk, dusiła niczym trujące opary. Moje ciało nie potrafiło na niego nie oddziaływać, kiedy był w tym samym pomieszczeniu.
Niby blisko, a wciąż tak daleko.
Wtem na naszą ławkę padł cień. Należał do Avery'ego, który oskarżająco spojrzał na Nancy. W klasie nadal panował przedlekcyjny harmider, więc mało kto zwracał na nas uwagę.
— Mogę coś dla ciebie zrobić? — spytała przesłodzonym głosem.
— Właściwie to tak. Podnoś dupcię i szoruj na inne miejsce.
— Słucham?
— Jakiś problem, panie Avery? — Slughorn, będąc najbliżej, zainteresował się nami.
— Oczywiście, że tak! — wyrzucił ręce w górę. Potem wskazał na Nancy palcem, na który ta spojrzała, jakby chciała mu go odgryźć. — Siedzi na miejscu, na którym ja chcę siedzieć. Niech ją pan wyeksmituje.
— To JEGO niech pan wyeksmituje — warknęła wkurzona blondynka. — Do Skrzydła Szpitalnego, bo chyba za mocno rąbnął się w głowę. Albo chociaż za drzwi.
— Ale...
— Jak by się profesor czuł, gdybym usiadł na pana miejscu za biurkiem, co?
Avery oparł dłonie o biodra. Wyglądał trochę jak moja mama, gdy prawiła mi kazanie, kiedy coś nabroiłam. Brakowało mu tylko fartuszka.
Pozostali skumali, że coś się działo i zamilkli, jakby byli w zmowie. Będąc niby dziewczyną, a potem niby narzeczoną Regulusa Blacka zdążyłam przywyknąć do ciekawskich spojrzeń oblepiających moje ciało, ale wtedy, gdy powoli stawałam się dla niego nikim i to nie na niby, poczułam drapiący dyskomfort.
Czułam na sobie wzrok dosłownie wszystkich, tylko nie jego.
Slughorn widocznie się zakłopotał.
— No...
— Niefajnie, co nie? Ja też się czuję niefajnie.
— Tak właściwie...
— Słyszałaś pana profesora? — zwrócił się znów do Nancy. — Złaź.
— Nic takiego nie powiedział! Odczep się, albo zaraz znów pocałujesz podłogę. Tym razem z moją pomocą!
Zewsząd dobiegały śmiechy i chichy. Sama ledwo dusiłam w sobie śmiech, kiedy tak przyglądałam się z bliska wściekłej Nancy i upartemu Avery'emu. Znając moją przyjaciółkę, zbliżała się już do granicy, po której przekroczeniu była w stanie rzucić się na Ślizgona.
Slughorn jednak stanął jej na przeszkodzie.
— Tak właściwie... — chrząknął głośniej, aby uciszyć towarzystwo. — ...i tak miałem zamiar dobrać was w pary mieszane. Panno Bones, proszę się przesiąść do pana Rosiera. Jest wolny.
— I teraz i prywatnie, panie profesorze — mruknął Evan. Na bank właśnie uśmiechał się łobuzersko i pewnie jeszcze mrugnął zalotnie okiem. — Dla Nancy zawsze będę wolny.
Zmieniłam zdanie. Nancy chyba też. Rzuci się na Evana.
Nawet na mnie nie spojrzała, gdy zbierała swoje rzeczy. Nancy nie lubiła przegrywać. Ani na boisku, ani w życiu. Nie było w nim miejsca na porażki, dlatego jeśli już taka się zdarzała, przeżywała ją cały dzień i wkurzała się na cały świat.
Lata temu ojciec w złości nazwał ją największą jego porażką. Nancy przysięgła sobie, że będzie od niego lepsza i zawsze będzie wygrywać.
Za to Avery wręcz pękał z poczucia wygranej. Nie wnikałam w jego pobudki, bo przyzwyczaiłam się do tego, że jego mózg działał na innych obrotach niż u innych.
— Obślizgły gad — warknęła na odchodne tak, aby tylko chłopak to słyszał.
— Sracz — odparł, siadając obok mnie.
Nancy przystanęła, jakby rozważała powrót i wpierdolkę, ale ostatecznie zrezygnowała. Nie usiadła jednak z Evanem, tylko obok Narcyzy. Zapewne nie zamierzała i jemu dawać powodu do satysfakcji.
Podążałam za nią wzrokiem przez cały ten czas, dlatego nie uniknęłam konfrontacji z Narcyzą. Jej oczy zawsze były paletą emocji, bo różni ludzie różnie ją traktowali, ale ja od początku widziałam w nich ciepło. Uśmiechały się, gdy usta nie miały na to sił. Wtedy jednak dostrzegłam w nich zawód. Jakbym jej coś zrobiła.
Prędko odwróciłam głowę. Regulus musiał podzielić się z nią zdarzeniami z Sylwestra i Cyzia miała prawo być mną zawiedziona. To nieważne, że moje serce skurczyło się ze smutku.
Zasłużyłam na to.
Spojrzenie Narcyzy prześladowało mnie jeszcze przez chwilę, przez co z opóźnieniem dotarły do mnie słowa Slughorna, który cały czas czekał, aż Krukoni zmieszają się ze Ślizgonami.
— Wszyscy mają parę? Wyśmienicie! — klasnął w dłonie. — Na dzisiejszej lekcji zajmiemy się ostatnim eliksirem, którego nie zdążyliśmy przerobić w poprzednim semestrze. Jestem przekonany, że spodoba się szczególnie paniom, ale panów też z pewnością zaintryguje. Ktoś wie jaki eliksir znajduje się w kociołku? Panie Snape?
— To Amortencja. Najsilniejszy miłosny eliksir na świecie.
Po sali przemknął pomruk zaciekawienia. Każdy był zaintrygowany miksturą, której kropla potrafiła oszukać serce i rozkochać je w całkiem obcej osobie. W przeciwieństwie do mnie. Zamiast słodyczy na końcu języka poczułam gorycz. Doskonale znałam ten eliksir.
To jego Clara użyła do rozkochania w sobie Regulusa w dzień świątecznego przyjęcia Klubu Ślimaka. Buteleczka w kształcie serca nadal leżała na dnie mojej szuflady, przypominając mi o dniu, w którym pierwszy raz poczułam ból łamanego serca. Od dwóch tygodni odczuwałam podobny praktycznie codziennie, ale pierwszego razu nigdy się nie zapomina.
Była także przypomnieniem tego, co zrobiłam później na stacji King's Cross.
Po zaklęciu Obliviate Clara nigdy nie powiedziała na mnie złego słowa ani nie wykazała zainteresowania Regulusem. Wręcz kibicowała naszej parze. I jako pierwsza dostrzegła, że po przerwie świątecznej coś się między nami zmieniło. Kazała mi przysiąc, że bez znaczenia co to było, mamy to przetrwać.
Przysięgłam. Clara nie wiedziała, że byłam już tak wyszkolonym kłamcą, że niczego wychodzącego z moich ust nie można było brać na poważnie.
— Doskonale, doskonale! — pochwalił Snape'a nauczyciel. — A kolega za panem co taki zamyślony? Na pewno rozmyśla o charakterystycznych cechach, dzięki którym łatwo rozpoznać Amortnecję! Panie Black, proszę się tym podzielić z resztą klasy!
Nie patrz, nie patrz, NIE PATRZ.
Cholernie trudne było nie patrzeć na Regulusa Blacka.
Regulus odchrząknął. Nie widziałam go, ale czułam, że faktycznie był zagłębiony w myślach, które nie krążyły wokół dzisiejszego tematu zajęć.
— Jednymi ze szczególnych cech Amortencji jest jej kolor różowo połyskującej perły oraz wzbijające się w spiralach opary — wyrecytował. Dzielnie na niego nie zerkałam, więc mogłam wmawiać sobie, że wcale nie był taki mądry i czytał to z podręcznika. — Unikalny jest także jej zapach. Dla każdego inny, wręcz wyjątkowy. Wszystko dlatego, że zapach zależy jest od najgłębszych pragnień oraz pożądań danej osoby.
Prychnęłam. Pieprzony mądrala.
— W rzeczy samej! — zachwycił się Slughorn, po czym przywołał go dłonią. — Proszę, niech pan podejdzie i powącha.
— Ja... — zawahał się. — Oczywiście, profesorze.
Usłyszałam szuranie krzesła. Natychmiast wbiłam oczy w blat, nagle interesując się swoją dłonią oraz jej paskudnymi skórkami.
— Kto jeszcze ma ochotę poznać pragnienia swojego serca? Śmiało!
Rzecz jasna nie zamierzałam się zgłosić. Dlatego Avery zrobił to za mnie. Nawet nie zdążyłam zareagować, gdy duża łapa złapała mój nadgarstek, porywając w górę moją dłoń razem z ohydnymi skórkami.
Spojrzałam na niego oczami jak galeony.
— Willow się zgłasza!
Co?
— Co?
— Panienka Rookwood! Wyśmienicie! Zapraszam!
Avery nawet zrobił mi miejsce, abym przeszła obok niego. Ja wciąż patrzyłam na niego w osłupieniu, powoli przepracowując w głowie całą sytuację. Gdy już całość do mnie dotarła, wściekły smok zbudził się w moim wnętrzu i zionął w kierunku Ślizgona.
— Nienawidzę cię — szepnęłam. — Dojadę cię razem z Nancy.
Blondyn prychnął.
— Ale się boje napadu dwóch wróbelków. A teraz sfruwaj.
Przechodząc obok niego, podeptałam mu po palcach.
Na ochotnika zgłosiły się jeszcze dwie Krukonki oraz jedna Ślizgonka. Specjalnie stanęłam na końcu kolejki, aby Reggie nie odczuwał zbytnio mojej obecności. On stał przy samym kociołku jako pierwszy wywołany przez Slughotna ochotnik.
Już nie mogłam na niego nie patrzeć.
Wyglądał niesamowicie jak zwykle. Cudem udało mi się nie westchnąć na widok jego idealnych rysów twarzy, aksamitnie czarnych włosów oraz intensywnie zielonych oczu. Być może był nieco bledszy niż zwykle, a wory pod oczami wydawały się jakieś cięższe, ale to wciąż nie ujęło mu urody. Choć zmartwiłam się, widząc jawne oznaki jego zmęczenia.
Już dawniej chodził wykończony. Nawet odpoczynek ode mnie mu nie pomógł.
Tak bardzo chciałam go przytulić.
Z szybko bijącym sercem, którego uderzenia brzmiały coś na kształt Reggie, Reggie, Reggie, przypatrywałam się jego najmniejszemu ruchowi. Regulus pochylił się nad kociołkiem i wachlującym ruchem dłoni skierował woń pod swój nos.
Oczy miał przymknięte, ale nie musiałam ich widzieć, aby odczytać targające nim emocje. Przez ostatnie miesiące zdążyłam nauczyć się jego mowy ciała. Delikatne zaciśnięcie szczęki, ruch żyły na szyi czy gwałtowniejsze uniesienie się ramion. Był spięty i zdenerwowany.
— Pochwal się, mój drogi. Co czujesz?
Brunet skrzywił się. Widocznie nie chciał podzielić się zapachem, którym Amortencja pachniała wyłącznie dla niego.
— Cóż... czuję kurz oraz aromat starych ksiąg, pastę do mioteł, dymny swąd kociołka oraz... kawę.
Nic nie mogłam poradzić na pełne zawodu westchnięcie serca. Rozkaszlało się od dymu zgaszonej nadziei.
Czy naprawdę byłam głupia i naiwna, bo liczyłam, że choć jedno będzie kojarzyło się ze mną?
— Wspaniale! Szczególnie ten kociołek, ah, po prostu wspaniale! Niczym kandyzowane ananasy na moje serce!
Regulus posłał mu pupilkowaty uśmiech, po czym wrócił do swojej ławki, przy której grzecznie siedziała Pandora. Uśmiechnęła się do mnie promiennie i, słowo daję, że puściła mi oczko.
Powinnam poczuć się podrywana?
Następnie dziewczyny przede mną po kolei pochylały się nad kociołkiem i rozpoznawały elementy, z których składał się zapach ich Amortencji. Typowo: męska woda kolońska, książki, ciasto dyniowe, jedna lubiła zapach koszonej trawy i powietrza po deszczu, druga woń atramentu, a ostatnia swąd końskiej grzywy i melona. W tym czasie ja przeskakiwałam nerwowo z nogi na nogę, kminiąc w głowie nad swoimi ukochanymi rzeczami. Chciałam stworzyć idealny zapach zanim dotarłby do mnie ten z Amortencji. W głębi serca wiedziałam co poczuję, ale urzeczywistnienie tego sprawiłoby, że nie mogłabym dalej się oszukiwać.
W końcu przystanęłam przed kociołkiem, patrząc na niego z taką odrazą, jakby miał mnie ugryźć, gdy tylko się pochylę.
— Nie krępuj się, moja droga.
Sam se wsadź łeb do gara.
Jeszcze na szczęście nie powaliło mnie na tyle, aby palnąć to na głos.
Chętnie czy też nie, delikatnie nachyliłam się nad kociołkiem. Ciepłe opary buchnęły w moją twarz niczym chmury w słońce. Dopiero po tym doznaniu odważyłam się zaciągnąć. Zapach, który pierw załaskotał mnie w nos, a potem spłynął gorącym wodospadem po reszcie mojego ciała, rozgrzewając mnie niczym gorąca czekolada, był... coś więcej niż niesamowity.
Na początku wyczułam fiołki, rosnące wokół mojej huśtawki na polanie oraz starą farbę. Potem szarlotka z cynamonem mojej mamy ścisnęła mój żołądek. Woń książek, no oczywiście, a na koniec jeszcze nutka...
...poprawka, cała gama. Zapach cedru oraz starego pergaminu prawie wyrwał z moich ust westchnięcie. Całkowita dominacja i deklasacja wobec innych zapachów.
Moje serce tak się nim sztachnęło, że przedawkowało.
Jeśli tak pachniała miłość, byłam zakochana na całego.
— Powiedz nam, co czujesz?
Dopiero wtedy przypomniałam sobie, że cała klasa gapiła się na mnie i czekała, aż zdradzę im to, czego pożądałam najbardziej. Rozejrzałam się pobieżnie, znów napotykając ciężkie spojrzenie Cyzi. Wyglądała na taką, która najbardziej wyczekuje tego, co powiem. Aż wychyliła się z ławki.
Magiczny zapach Amortencji powoli tracił na sile, ale jego drobna część zapisała się w moim wspomnieniu jeszcze na długo.
Wcisnęłam profesorowi sztuczny uśmiech.
— Fiołki, starą farbę, szarlotkę oraz książki.
I tyle. Reszta powinna pozostać cichym pragnieniem serca.
●●●
REGULUS
Z Pandorą Nightingale pracowało się naprawdę przyjemnie. Wszystko robiła starannie, wykonywała moje zadania bez sprzeciwu i nie odezwała się przy tym ani razu. Bardzo to u niej ceniłem. Słyszałem co nie co o interesujących eksperymentach, które zachodziły za drzwiami damskiego dormitorium spod jej rąk. Owe zainteresowanie musiało nauczyć ją dbałości, cierpliwości oraz pracy bez pośpiechu, czym mile mnie zaskoczyła.
Do czasu.
— Mogę zadać ci pytanie?
Zbyt szybko ją pochwaliłem.
— Jeśli musisz.
— Muszę — przerwała na moment rozdrabnianie pancerzyków chitynowych w moździerzu, aby móc na mnie spojrzeć. — Co wyczułeś w Amortencji?
Jej pytanie na tyle mnie sparaliżowało, że przestałem mieszać wywar. Ocknąłem się jednak szybko i wróciłem do ruchów chochlą, jednocześnie posyłając jej krzywe spojrzenie.
— Co robiłaś, gdy opowiadałem o tym całej klasie?
— Słuchałam jak podle kłamiesz.
Nie wytrzymawszy, odłożyłem chochlę na bok i upewniwszy się jeszcze, że mikstura ma odpowiednią temperaturę, obróciłem się do niej całkowicie. Gdzieś z tyłu głowy zawył mi alarm, ale zignorowałem go.
Zwykła Krukonka nie mogła przecież mnie zdemaskować. Nie byłem aż tak przewidywalny.
— Skąd oskarżenie, że kłamałem? — uniosłem kpiąco brew.
Prawda była taka, że trochę skłamałem. Nie całościowo. Tak naprawdę tylko delikatnie nagiąłem fakty, może zamieniłem jeden element na inny, ale nikt nie musiał o tym wiedzieć.
Nikt nie mógł o tym wiedzieć.
Pandora uśmiechnęła się pobłażliwie niczym matka, nakrywszy swoje dziecko na kłamstwie. Dorzuciła do kociołka kolejny składnik, zamieszała całością i dopiero potem znów na mnie spojrzała. W jej srebrzystych oczach przypominających pochmurne niebo z dodatkiem księżycowego pyłu zamajaczyło rozbawienie.
— Kiedy mówiłeś, zadrżało ci jabłko Adama — wyjaśniła, jakby to było oczywiste. — Mięśnie twarzy też ci się spięły. O twojej posturze nie wspomnę.
— Co z nią nie tak?
— Zachwiałeś się do tyłu, kiedy woń z kociołka do ciebie dotarła — wzruszyła ramionami. — Zapewne poczułeś coś, czego się nie spodziewałeś i się tego wystraszyłeś.
Zacisnąłem mocniej szczękę, czując nagłe napięcie mięśni. Jak to się, do cholery, stało, że zwykła Krukonka mnie zdemaskowała?
— I ty w życiu nie piłeś kawy!
Łeb Evana wyrósł pomiędzy mną a blondyną, gdy ten zjeb położył się na swojej ławce. Zirytowany położyłem mu dłoń na twarzy i popchnąłem na swoje miejsce. Mądrala się znalazł.
— Nie wtrącaj się — burknąłem oschle. — To, co wyczułem w Amortnecji to moja sprawa i wam wszystkim gówno do tego — dodałem dobitnie, nie zamierzając się powtarzać. W odpowiedzi dziewczyna ponownie wzruszyła ramionami. — Przestań ciągle analizować moją relację z Willow. Nie jesteśmy jednym z twoich eksperymentów.
Wróciłem uwagą do receptury eliksiru, nie potrafiąc się jednak na niej skupić. Rozdrażnienie skutecznie rozpraszało moje myśli, które nawet nie dotyczyły zadanego nam zadania. W rzeczywistości fruwały tuż nad kociołkiem Slughorna niczym owe charakterystyczne spirale, zaniepokojone ich wonią.
Przeczuwałem, że moim zapachem będzie ona. Nie przewidziałem jednak tego, że będzie jej w nim tak dużo. Za dużo. Choć w pierwszych chwilach zapach Amortencji wzniósł mnie pod obłoki, smakując jak spełnienie marzeń oraz ziszczenie snów, szybko spadłem na ziemię. Jedynie bolesny upadek powstrzymał mnie przed zerknięciem w bok, gdzie stało prawdziwe szczęście w ludzkiej postaci i krukońskich barwach.
Była tak blisko. Moje serce, gdyby tylko mogło, uciekłoby z mojej piersi i wpadłoby jej w ramiona.
Tchnięty nagłą potrzebą, zerknąłem ukradkiem na pierwszy rząd. Avery razem z Willow pochylali się nad kociołkiem. Ich skrzywione miny nie wskazywały na to, że wszystko szło zgodnie z planem.
Zapatrzyłem się na połysk wplątany w jej ciemne włosy oraz zasłuchałem w dźwięczny śmiech, którym parsknęła niedługo potem, gdy w twarz Avery'ego buchnęła czarna para. Moje serce zapukało spod czarnej i zgniłej skorupy, a kącik ust niekontrolowanie poszedł w górę.
Mógłbym tak patrzeć na nią i słuchać jej już zawsze.
Wyczuwszy na sobie palący wzrok, wróciłem duszą do ciała. Pandora spoglądała na mnie z uśmiechem zwycięzcy, sugerując, że to ja byłem przegrywem.
Prychnąłem i wróciłem do dalszej pracy.
— Nie musisz mówić, co wyczułeś, jeśli nie chcesz — stwierdziła bez krzty zdenerwowania. — Możesz nawet dalej się oszukiwać, że ten zapach nie był prawdziwy. Że nie pachniał jak spokój, dom czy miłość. Nie próbuj jednak oszukać mnie.
Ponownie sprawiła, że całkiem skamieniałem. Być może nawet taki był jej zamiar, bo gdy ja roztrząsałem każde jej słowo, ona zajęła się dalszym ważeniem wywaru, radząc sobie w pojedynkę lepiej niż większość par.
W moim życiu nie było miejsca na spokój, dom ani miłość, więc nie znałem zapachu żadnego z nich. Czy to było możliwe, aby jedna osoba pachniała jak to wszystko i jeszcze więcej? Ciężko mi było w to uwierzyć.
Willow Rookwood od samego początku była chwilą wytchnienia od moich problemów. Pierw była irytująca, później jednak coraz bardziej zyskiwała moją sympatię, aż w końcu jej głos zaczął uciszać moje demony, uśmiech wyciągał mnie z dna, a oczy błyszczały jaśniej od mojego mroku. Odnajdywałem przy niej spokój.
Willow Rookwood była osobą, która była tuż obok nawet wtedy, gdy byłem dla niej skończonym gnojem. Bo myślałem, że tego nie chciałem. Jej obok siebie. Ale ona znosiła to wszystko, bo wiedziała lepiej. Potrzebowałem jej. Jej oraz uścisków za sprawą drobnych ramion, w których było mi lepiej niż w domu. Ona pachniała domem.
Willow Rookwood była także jedyną, która zdołała przebić się przez skorupę wokół mojego serca, samodzielnie wybudowaną i sprawić, że poczułem coś więcej. Dotychczas chowałem emocje w najgłębszych czeluściach siebie, bo były moimi słabościami. Ona wypuściła je wszystkie na wolność, traktując je z taką delikatnością, że każde co do jednego dla niej przepadło. Ciężko powiedzieć, bo nigdy wcześniej jej nie poznałem, ale gdzieś wśród nich mogła chować się miłość.
Bo tak naprawdę Willow Rookwod była prawdziwym i największym pragnieniem mojego serca. I to było jej największym przekleństwem.
W tej właśnie chwili przypomniałem sobie zapach tak cudowny, że wszystkie ziemskie kwiaty przy nim bledły. Pod jego wpływem usta same mi się otworzyły.
— Naprawdę czułem księgi i specyfik od mioteł — wyznałem, czując na sobie czujny wzrok Krukonki. Przełknąłem ślinę. — Oraz fiołki. Coś kwaśnego, jakiś cytrus. I... czekoladę. Taką z kubka.
Nawet nie musiałem na nią patrzeć, aby wiedzieć, że się uśmiechała.
— Willow często pije czekoladę — przewróciłem oczami. Jakbym tego nie wiedział. — A fiołki to jej ulubione kwiaty. Chyba jesteście moim ulubionym eksperymentem.
— My wcale nie...
— Czas minął! Równe trzy godziny — przerwał mi Slughorn. — Zobaczmy komu się udało uwarzyć perfekcyjną Amortencję!
— Nas może pan sprawdzić na końcu — rzucił Avery. Patrzył na kociołkiem z takim fochem, z jakim czasem patrzył na Evana, gdy ten zjadł mu żelki. — Właściwie naszego może pan wcale nie sprawdzać. Chyba stworzyliśmy żywego gluta. I chyba ma rozum!
— Mhm, większy niż ty — burknęła Willie.
Nie mogłem powstrzymać dumnego uśmiechu.
Amortencję moją i Pandory profesor ocenił na bezbłędną. Niczego więcej nie potrzebowałem. Szybko zebrałem swoje rzeczy, kiwnąłem Nigtingale na pożegnanie, unikając jednak jej wzroku. Raczej nie była zarozumiała, ale nie zamierzałem kolejny raz oglądać zwycięstwa w jej oczach.
Opuściłem salę jako pierwszy i stworzyłem niezły korek, gdy gwałtownie stanąłem w drzwiach. Truptający za mną Evan oczywiście na mnie wpadł. Być może ojebałbym go za to, gdybym nie był skupiony na młodszym Ślizgonie opierającym się o ścianę.
Na mój widok na twarzy Croucha wyrósł chytry uśmiech.
Nie miałem do niego za grosz zaufania. Pomimo posady, jaką jego ojciec obejmował w Ministerstwie Magii, syn wyszedł mu wielce nieudany. Jego fascynacja Czarnym Panem podchodziła pod obsesję i była porównywalna do tej Belli. Moją kuzynkę jednak otaczali mądrzejsi od niej ludzie, którzy na każdym kroku hamowali jej zapędy i przestrzegali, że jeszcze nie czas na przechwały oraz rzucanie się na każdego mugolaka z Avadą. Barty był sam. I sam nauczył się nad sobą panować. Był mistrzem w ukrywaniu tego, jakim chujem był tak naprawdę. Nie wiedziałem, kto zaszczepił w nim ziarenko zła, które wyrosło na potworne chwasty. Nie miał nikogo, kto zapobiegałby wszystkim głupotom, do których był zdolny, a które różniły się od żarcików Huncwotów.
Barty Crouch był obleśnym manipulatorem i jednym z najlojalniejszych zwolenników Czarnego Pana. Gdyby ten kazałby mu zjeść swój palec, zjadłby dwa, aby się przypodobać.
— Zgubiłeś się, Crouch? — uniosłem brew.
Evan i Avery przepchnęli mnie na bok, aby zrobić przejście reszcie. Nawet tego nie skomentowałem. Byłem zbyt pochłonięty śledzeniem każdego najmniejszego ruchu szatyna.
Spiąłem się jeszcze bardziej, gdy Barty odepchnął się od ściany i postawił pierwszy krok. Miałem dziwne przeczucie, że nie spodoba mi się powód, dla którego tam przyszedł.
— Nie. Doskonale wiem, gdzie jestem — odparł. — Ale nie martw się. Nie przyszedłem do ciebie. Ani do żadnego z twoich przydupasów.
Starałem się ukryć zaskoczenie.
Nie do mnie... więc do kogo?
— Uważaj na słowa — warknął Evan.
— Ja chcę być prawym pośladkiem!
Usłyszałem zamach oraz miaukliwe ała. To świetnie, że Evan go szurnął, ale obiecałem sobie mu poprawić.
Nagle mina Barty'ego z zuchwałej i prowokującej zmieniła się w szeroki uśmiech oraz błyszczące oczy, czym uraczył wychodzącą z klasy Willie.
Alarm. Ogłaszam alarm.
Poskakałem wzrokiem między nią a nim. Znikąd zawładnął mną gniew. Miałem ochotę zasłonić ją własnym ciałem, byleby ten kmiot na nią nie patrzył. Choć może prościej było wydłubać mu oczy?
Willie spojrzała na tego durnia z zaskoczeniem. Nieco mi ulżyło, bo nie przywitała go swoim uśmiechem. Dobrze. Był zbyt piękny, aby marnować go na takiego śmiecia. Dodatkowo towarzysząca jej Nancy była chyba równie niezadowolona z pojawienia się Croucha, bo już na starcie zmierzyła go podejrzliwym wzrokiem. W sumie mnie też się nim oberwało. W gratisie dostałem jeszcze zapowiedź tortur, które odbijały się w jej oczach.
— Barty? Co ty tu robisz?
Moja złość się rozrosła. Nie podobało mi się to, że się znali. Barty był niebezpieczny i należał do grupy facetów, od których Willie zdecydowanie powinna trzymać się z daleka. Oboje do niej należeliśmy. Być może jedyną wadą Willow Rookwood było, że przyciągała do siebie dupków takich jak my.
Barty wyszczerzył zęby w uśmiechu. Miałem ochotę mu je wybić.
— Stęskniłem się za tobą.
Skurwiel.
— Widzieliśmy się wczoraj.
Po co?
— Bez ciebie to i nawet sekunda byłaby za długa.
Podwójny skurwiel. Miałem lepsze teksty.
Przez otoczkę czystego wkurwienia, jaka mnie otoczyła i przyćmiła, dotarło do mnie jej spojrzenie. Przyglądała mi się. Jakby czekała na jakąkolwiek reakcję z mojej strony. Jakby na nią właśnie liczyła.
Lecz ja nie spojrzałem na nią. Co prawda serce walczyło zacieklej niż zazwyczaj, ale w moim przypadku rozum zawsze z nim wygrywał. Jedna Krukonka nie mogła tego zmienić.
A może mogła?
Poczułem na sobie kilka rozczarowanych spojrzeń. Nie musiałem zgadywać do kogo należały. Evan, Avery i na bank Cyzia, która musiała opuścić klasę i się na nas natknąć. Ich o wiele łatwiej mi się ignorowało.
— Hm, to... miłe — powiedziała zbyt przyjaźnie. — Ale teraz nie mam zbyt wiele czasu. Zaraz mam próbę chóru i mam dokładnie... pięć minut... — jej głos był spokojny, dopóki nie dotarły do niej jej własne słowa. — Na Merlina, mam pięć minut! Pa!
— Chętnie cię odprowadzę — wyrwał się z miejsca Crouch.
Chciałem podłożyć mu nogę. I rzucić na niego Cruciatus.
— Sama nie trafi?
Jeżeli ktoś płacił Nancy Bones za ochronę Willow Rookwood, należała jej się premia. Jeśli nikt nie płacił, ja byłem skłonny zacząć.
Blondynka zatrzepotała rzęsami na minę tego gnojka, który na moment stracił rezon. Przyłożyłem dłoń do ust, aby ukryć uśmiech. Evan zza moich pleców chyba się posrał z dumy.
Barty szybko jednak ukrył swoją irytację pod kolejnym fałszywym uśmiechem.
— Nie to miałem na myśli, oferując przyjacielską przysługę.
— Przysługę by miała, gdybyś ją tam teleportnął, a nie hamował jak kula u nogi. Więc jeśli nie umiesz jeszcze tej sztuczki, to zrób mi przysługę i zmiataj stąd.
— Ikona — kaszlnął Avery.
Wisiłem jej flaszkę. Zdecydowanie.
Cholery Crouch miał coś jeszcze do powiedzenia, bo już otwierał paszczę, ale przerwała mu osoba, która od kilku dni nie dawała mi odpocząć
— Nie wiem, co ma oznaczać ten teatrzyk, ale kontynuujcie go beze mnie. Flitwick mnie udusi, jeśli się spóźnię.
Niedługo później dotarły do mnie odgłosy jej kroków. Im cichsze były, tym głośniej biło moje serce. Krzyczało, abym za nią pobiegł.
— Dopóki się nie schyli, to uduszenie jej nie grozi — Avery poklepał mnie po ramieniu. Chyba myślał, że to Flitwickiem się najbardziej martwię.
Barty przerolował językiem po wewnętrznej stronie policzka. Wiedziałem, że Nancy go zdenerwowała, krzyżując jego plany, ale nie zamierzał tego pokazywać. Szczególnie, że jasnowłosa Krukonka patrzyła na niego zwycięsko. Był o wiele lepszym aktorem ode mnie. Jedynie uśmiechnął się kąśliwie, zanim ruszył w kierunku przeciwnym do Willie. Tylko trochę mi ulżyło. Bałem się, że znajdzie do niej inną drogę.
Kiedy już Bones nasyciła się swoją wygraną, jej kpiące spojrzenie padło na mnie. Morska toń aż się pieniła z irytacji.
— Nie uważasz tego za nieco żałosne, że musiałam odzywać się za ciebie?
Nie odpowiedziałem. Oboje doskonale znaliśmy odpowiedź.
Tyle że był pewien haczyk. Gdyby Nancy Bones wiedziała, kim byłem naprawdę oraz jak wiele mroku mnie otaczało, nigdy nie pozwoliłaby Willie się do mnie zbliżyć.
Zdążyła odejść, gdy nagle ktoś szarpnął mnie za ramię. Ktoś na tyle słaby, że nawet mnie nie odrzuciło, na tyle niski, że musiałem spuścić głowę oraz na tyle zdeterminowany jak Narcyza Black, patrząca na mnie wtedy z rozczarowaniem.
— I co? — fuknęła. — Nie pójdziesz za nią?
Spojrzałem w stronę, na którą wskazała palcem. Być może zapach fiołków wciąż wisiał nad korytarzem, którym przechodziła. Nadal go czułem. Albo to była tylko złudna woń Amortencji wydobywającej się z klasy od Eliksirów. Tak czy owak, był zachwycający.
Gdybym był bardziej samolubny niż już byłem, poszedłbym za nią, tym samym rujnując jej życie do tego samego poziomu, na którym znajdowało się moje od lat.
Nie chciałem zniszczyć mojej Willie. Zbyt mocno mi na niej zależało.
Co nie zmieniało faktu, że trochę samolubny byłem i nie mogłem pozwolić, aby ktoś taki jak Barty pierdolony Crouch zjebany Junior się koło niej kręcił. To tak jakby trafiła z deszczu pod rynnę.
Z tego powodu ruszyłem korytarzem, którym on podążył. Kroki za mną utwierdziły mnie w przekonaniu, że Evan z Averym podążyli za mną.
— Za nią! — krzyknęła z tyłu Cyzia. — Nie za nim! Uh, jesteście fatalni!
To był szczyt wyzwisk, na jakie było ją stać.
Croucha dopadłem trzy korytarze dalej. Trudno powiedzieć, czy się tego nie spodziewał czy dobrowolnie pozwolił mi przyszpilić go do ściany za kołnierz pogniecionej koszuli. Jego pewny siebie uśmieszek przemawiał za tym drugim i tylko bardziej mnie wkurzył. Nie zniknął z jego parszywej gęby nawet wtedy, gdy przycisnąłem mu koniec różdżki do gardła.
Evan i Avery dopilnowali, aby niepotrzebni gapie zniknęli z otoczenia, po czym każdy stanął po innym końcu korytarza na czatach. Wiedzieli co robić bez wprowadzenia ich w moje zamiary.
— Co tam, Reggie?
— Zamknij się, o ile nie chcesz mieć więcej dziur niż już masz — warknąłem, mocniej przyciskając mu różdżkę do skóry, która zaczerwieniła się pod jej naciskiem. — Czego chcesz od Willow?
Barty zarechotał.
— Zaprzyjaźnić się, ot co.
Pod wpływem zbierającej się magii czubek różdżki rozświetlił się czerwonym światłem. Crouch zacharczał. Jadowity uśmiech wiernie się go trzymał.
— Musisz lepiej zadawać pytania, Black — znów się zaśmiał na bruzdę pomiędzy moimi brwiami. — Tu nie chodzi o to, czego ja chcę od Willow Rookwood. Tylko Kto.
Nie od razu zrozumiałem sens jego słów. Docierały do mnie powoli, jakbym już podświadomie wiedział, że chciałem ich do siebie przyjąć.
Jednak z sekundy na sekundę chora radość w oczach Croucha rosła, a ja coraz lepiej rozumiałem. Choć to był jedyny taki raz, kiedy nie chciałbym rozumieć nic.
Nagle dopadły mnie duszności. Chyba nawet na chwilę mnie zamroczyło. Ciemne plamy zasłoniły mi parszywą mordę Barty'ego, a jakaś ciemna masa wypełniła płuca.
Barty nie wykorzystał mojego momentu słabości, choć mój uścisk na jego kołnierzu znacznie się poluźnił. Cierpliwie czekał aż wrócę do siebie, by móc dokopać mi jeszcze bardziej.
— Czemu nie możecie zostawić jej w spokoju?
Mój głos brzmiał żałośnie. Nawet nie próbowałem tego ukryć.
— Chcemy sprawdzić jej lojalność, oczywiście. Czarny Pan musi mieć pewność, że można jej ufać — prychnął, jakby to było oczywiste.
— Sprawdzam ją od początku roku i mogę za nią poręczyć.
Moje słowa wzbudziły jego śmiech. Podobne okropne dźwięki krążyły tylko po Zakazanym Lesie.
— Przestań pieprzyć. Twoje poręczenie jest gówno warte — wypluł to niczym obelgę, patrząc na mnie z pogardą. — Straciłeś wiarygodność, odkąd zacząłeś robić do niej maślane oczy. Ohydne. Jak mogłeś sam siebie zrobić w chuja? I to przez jakąś laskę? Żałosny jesteś. Głupi, naiwny i słaby — ochota na wyczarowanie mu w gardle kamieni rosła. — Wiesz, że kiedyś nawet mi imponowałeś?
— Jakoś nie będę płakał, że przestałeś być moim fanem.
— Ale ja wiem, kto płacze za tobą — uśmiechnął się jak szaleniec. — Nie martw się. Dobrze się nią zaopiekuję. Mając mnie, na pewno o tobie zapomni. Jest moim zadaniem, więc mam obowiązek zbadać temat... dogłębnie.
Nim zdążyłem my przyłożyć w tej głupi ryj, Crouch się mi wyślizgnął. Nie miałem sił to gonić ani ochoty, aby dłużej to oglądać. Ten odchodząc, odwrócił się jeszcze do mnie po raz ostatni.
— Jedyne, co wciąż mi w tobie imponuje, to cholernie dobry gust. Willow Rookwood jest jak kusząco pachnące wino, które z wielką przyjemnością skosztuję.
Zniknął, odprowadzany przez wściekłe spojrzenia Evana i Avery'ego. Oparłszy czoło o zimną ścianę, próbowałem pozbierać myśli do kupy, które wpadły w panikę.
— Ażeby jego budyń zawsze był rzadką sraką — plujnął Avery.
— Reg, ona mu się nie da — pocieszał Evan. — Jest mądrzejsza niż on i my razem wzięci. Ten ćwok prędzej się nią zatruje, niż cokolwiek skosztuje.
Wiedziałem o tym doskonale. Willie była niesamowicie inteligentna i byłem pewny, że sama miała podejrzenia co do Barty'ego.
Ale byłem tak bardzo wściekły.
Zmęczony.
Bezradny.
Słaby.
Oraz jakiś w uczuciu do Willow Rookwood.
Zawsze starałem się mieć w głowie porządek, bym do reszty nie zwariował. Wszystko miało swoje miejsce, na każdą myśl przychodził czas, nie kolekcjonowałem wspomnień, bo ich nie potrzebowałem, serce słuchało się rozumu.
Od jakiegoś czasu byłem jednym, wielkim bałaganem. Nic nie było tam, gdzie być powinno, myśli było wiele albo wcale, wspomnienia, które śmiały się jej głosem i miały kolor czekoladowych oczy nie mieściły się w pamięci, a rozum stracił panowanie nad czymkolwiek.
Nie dawałem sobie już rady.
Zanim dobrze to przemyślałem, zacząłem walić pięścią o ścianę. Moja ręka mechanicznie odsuwała się i wracała do chropowatej powierzchni, produkując coraz więcej bólu. Najpierw w ręce, potem w łokciu, ramieniu, barku, a na samym końcu w piersi. Chciałem choć na chwilę zapomnieć o tym, jak bardzo popaprany byłem. Ból w tamtym momencie smakował lepiej niż długi sen bez koszmarów.
Gdyby Evan i Avery mnie nie odciągnęli, może przebiłbym się na drugą stronę.
— Ja pierdole, stary. W ten weekend masz mecz. Mogłeś sobie rękę złamać!
— Zabierz go stąd. Ja posprzątam krew.
Krew? Nie zwróciłem na nią uwagi. Skupiłem się na liczeniu ciężkich oddechów, od których piekły mnie płuca.
Czemu to zawsze ja miałem najciężej?
Robiłem wszystko, aby była bezpieczna. Trzymałem się od niej z daleka, by odsunąć ją od największego niebezpieczeństwa, jakim byłem ja. Moje serce usychało z tęsknoty, Willie chodziła smutna, co tylko pogarszało mój stan, ale to było najlepsze rozwiązanie.
Najważniejsze było to, aby Willie była bezpieczna. Żeby jej życie nadal było pełne światła, które nie powinno gasnąć w moim mroku. Przez jakiś czas skutecznie go przeganiała, ale wiedziałem, że w końcu i tak by ją zdominował.
Mrok zawsze wygrywał. To dlatego świat nie miał szans w starciu z Czarnym Panem.
Chciałem chronić przed nim Willie, ale on znalazł do niej inną drogę w postaci Barty'ego Croucha.
Nie potrafiłem sobie odpowiedzieć na pytanie czy w takim przypadku bezpieczniejsza była beze mnie czy ze mną.
Musiałem coś zrobić. Cokolwiek, co zniechęciłoby Willow do Croucha. Nawet jeśli wymagało to naszej konfrontacji. Pierwszej od czasu jej pocałunku z moim bratem.
Załamany walnąłem czołem o ścianę. Nie ma to jak przypomnieć sobie o tym na sam koniec dnia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro