26 | Archie złamał rękę
a/n: wpadłam w jakiś dołek pisarski. powiedzcie mi tylko, czy ta historia was nie nudzi powoli XD i tak chce trochę przyspieszyć z akcją, ale wasze zdanie jest dla mnie bardzo ważne. miłego
●●●
REGULUS
Siódmy raz czytałem to samo zdanie.
Jebany.siódmy.raz.
Warknąłem sam do siebie i potrząsnąłem głową. Musiałem się ogarnąć. Ogarnij się. Pomrugałem wyschniętymi oczami, poprawiłem książkę na kolanie i wróciłem do tekstu o najrzadszych składnikach alchemicznych.
[...] kolejnym składnikiem, którego zdobycie zajmuje najlepszym specjalistom od kilku miesięcy do nawet roku, jest łza płaczącej wierzby. Można by pomyśleć, że skoro jej domeną jest płacz, pozyskanie łzy powinno być zadziwiająco proste. Nic bardziej mylnego. Każda pojedyncza wierzba płacze z innego powodu i aby pozyskać łzę, należy odgadnąć...
Wierzba. Taka pospolita. Z korzeniami, liśćmi i w ogóle. Drzewo. Po prostu wierzba.
Czyli Willow.
Z trzaskiem zamknąłem książkę, mocno zaciskając szczękę. Cholerna Willow.
Była wszędzie. Tam, gdzie nie powinna. W Pokoju Wspólnym Slytherinu, gdy ktoś miał włosy tak zbliżone do tych jej, a jednocześnie tak bardzo inne. W moich książkach, gdzie każdy wyraz zaczynający się na W był jej imieniem. W zwykłym zapachu herbaty z pomarańczą. Sam zielony kolor zbyt sugestywnie podsuwał mi wspomnienia jej w sukience.
Bardzo obcisłej sukience.
Ale przede wszystkim non stop była w mojej głowie. Rozgościła się tam jak jakaś królowa, bez mojej zgody, przez co ani na chwilę nie mogłem myśleć o niczym innym. O jej ciele w tej przeklętej sukience. O smaku jej skóry. O dźwiękach, jakie dzięki mnie z siebie wydobywała. Które tylko sprawiały, że pragnąłem ich słyszeć jeszcze więcej.
O tym, że gdyby nie te pierdolone drzwi, nie miałbym potem sporego problemu w spodniach, z którym musiałem sobie poradzić sam.
I wtedy też o niej myślałem.
To oznaczało, że wszystko zabrnęło zdecydowanie za daleko.
— Zęby sobie pokruszy.
— Myślisz, że jak podłożę mu pod brodę jabłko, pokroi mi je na ćwiartki?
Zanim Avery zdążył zrobić cokolwiek, trzepnąłem go porządnie w łapę książką. Jabłko spadło z gruchotem na ziemię i potoczyło się po podłodze. Sam Avery pisnął oraz podskoczył na fotelu, jakby mu kto pod dupę podłożył pochodnię.
I to byłby dobry pomysł.
Przyglądający się temu wszystkiego Evan parsknął śmiechem.
— Ała! Ty gnoju! — burknął blondyn, głaskając się po dłoni. — I że ciebie z pochwy na świat wypchnęli. Ty jesteś niebezpieczny dla społeczeństwa!
— Też byłbym zły, gdyby niedoszła żonka nakryła mnie z przyszłą żonką, która tak naprawdę jest na niby, w sytuacji, którą na pewno nie chciałbym skończyć samotnie w łazience z chusteczką — chrząknął Evan.
To było tak poplątane, że sam się w tym pogubiłem
Avery skrzywił mordę. Jakby właśnie najadł się piachu.
— Ja nie jestem jego ani niedoszłą, ani aktualną, ani na niby ani nie, Merlinie strzeż mnie od tego, przyszłą, więc niech trzyma łapy przy sobie — Avery obruszył się jeszcze bardziej. Jak paniusia, której zbok zajrzał pod sukienkę. — Bo stracisz u mnie szanse na dobre — dodał ze zmrużonymi oczami.
— Weź tak nie mów, bo się nam Reg popłacze. Już i tak jest przegrywem.
Przewróciłem na nich oczami, zaciskając mocniej zęby, aby nie marnować na tych dwóch zjebów słów ani swojej energii. Wypuściwszy głośno powietrze, oparłem kark o oparcie fotela i wpatrzyłem się w sufit. Było po północy tego samego dnia, gdy wszyscy trzej siedzieliśmy w Pokoju Wspólnym. Większość Ślizgonów już dawno spała i tylko garstka snuła się od kąta do kąta Pokoju. Z tego powodu postanowiliśmy ograniczyć światło sufitowych latarni do delikatnej poświaty, która była w chuj niepraktyczna. Jedynie wyglądała ładnie, ale światła było z tego tyle co mózgu u Avery'ego.
Panował mrok, a latarnie błyszczały na jego tle jak gwiazdy na niebie. Im dłużej się temu przyglądałem, tym wyraźniej widziałem w głowie pewne oczy. Na co dzień ciemnych i zalotnych. W odcieniu najbardziej gorzkiej czekolady, mimo że smakowała słodko. I tak samo jak latarnie wśród ciemności jarzyły się jak dwa płomyki, które wręcz kusiły, aby się do nich zbliżyć. Aby iść za nimi i nie słuchać się szepczącego mroku.
Wyjazd z mojej głowy.
Spróbowałem jakoś pozbyć się swoich myśli, spłukać je albo zdmuchnąć, ale za każdym razem wracało ich więcej. I to zawsze o tym samym.
— Nie jestem zły, bo nam przerwano — kłamałem. O to byłem wściekły i jeszcze dwie godziny temu byłem w stanie rzucić Cruciatusa na każdego, kto by się do mnie odezwał. — Jestem zły, bo... bo nie potrafię przestać o niej myśleć.
Mogłem im to powiedzieć. Już wiele razy przekonałem się, że Evan i Avery byli najlojalniejszymi półgłówkami, na jakich tylko mogłem trafić. I choć irytowali mnie pięć razy bardziej niż wszyscy inni, byli czymś więcej niż przyjaciółmi. Było braćmi. Takimi, którzy nie uciekali bez słowa i nie zostawiali mnie samego, gdy najbardziej ich potrzebowałem. I choć nigdy nie powiedziałbym im nic miłego, wiedziałem, że ci dwaj nigdy by mnie nie zawiedli. Nigdy.
Nigdy.
A ja bardzo potrzebowałem to powiedzieć. Komukolwiek.
Ciągnąca się cisza dudniła mi w uszach. Ociężale uniosłem głowę, pełną czarnych koronek i zielonych sukienek jak w pieprzonej garderobie, i popatrzyłem na przyjaciół.
Evan i Avery patrzyli na mnie z tak szerokimi wyszczerzami na ryjach, co sprawiło, że natychmiast wykopałem ich z listy przyjaciół.
— No co?
— Lubisz ją! — krzyknęli jednocześnie.
Aż wytrzeszczyłem oczy. Potem się zaśmiałem. I jeszcze raz. Coraz bardziej kpiąco. I znów, bo śmiało się całe moje ciało. Wewnątrz i na zewnątrz. Po prostu śmieszne.
— Nie lubię jej — zaakcentowałem z naciskiem. O takim dużym. — Słyszycie? Nie lubię. Może nie nie cierpię, ale na pewno nie lubię. Toleruję ją. I to z trudem. Ale nie lubię.
Willow Rookoood miała w sobie wszystkie cechy, które najbardziej mnie irytowały. Była pyskata. Ale to tak, że nie szło jej znieść. Zawsze ostatnie słowo musiało należeć do niej, nieważne jak bardzo było głupie. Była nieznośna, bo celowo robiła mi na złość. Widziałem to po jej uśmieszkach. I aż nad to uparta. Była jak pieprzony osioł, gdy ciągnęła kłótnię, choć wiedziała, że nie miała racji. Jeszcze ten jej śmiech. Nie umiałem go określić, ale po prostu mnie irytował. Był irytujący. Jak ona cała. O, była jeszcze dziecinna. Tak bardzo, że czasem myślałem, że się pozamieniała na mózgi z Potterem.
W tej samej chwili Avery i Evan odwrócili się do siebie i pochylili głowy, a oczka im świeciły jak cztery takie latarenki. Przez to wyglądali jak psióły umówione na codzienne ploty. Zirytowany przyglądałem się im z boku, czując coraz większe spięcie mięśni.
Żeby nie było, nie lubiłem jej.
— Brachu, on ją lubi — odpowiedział jeden.
— No wiem, brachu. Mówiłem ci. To ta chemia — odpowiedział drugi. — Dorósł nam.
— Idioci, wcale jej nie lubię!
— Ja też jej nie lubię.
Krew w żyłach mi się zmroziła na dźwięk tego głosu. Dopóki mogłem to przewróciłem oczami z niezadowoloną miną, aby potem przejść płynnie do obojętnej maski, gdy Bella rozsiadła się jak kotka na podłokietniku mojego fotela. Trzeba było zrzucić ją dupą na podłogę.
Chwilę później po drugiej stronie mojego fotela pojawiła się Cyzia w wieczornym wydaniu. Z luźnym warkoczem na ramieniu oraz swetrze po same uda. Tam w Pokoju Wspólnym, kiedy większa część świata jej nie widziała, czasem pozwalała sobie na chwile swobody. By pooddychać.
A ja poczułem się osaczony przez kobiety. Jedna z prawej, druga z lewej, trzecia w głowie.
— Ty wszystkich nie lubisz, Bello — zauważyła Cyzia.
— Nieprawda, kochana — nawet czułe słówka w jej ustach brzmiały jak największe przekleństwa. — Ciebie lubię. Naszego kuzyna lubię. Lubię te dwa pryncypałki. Nawet mój szwagier nie jest taki zły. Bardzo dużo ludzi lubię, Cyziu.
— A resztę?
— Reszty nie lubię.
Prychnąłem i opadłem plecami na fotel. Uśmieszki zniknęły z twarzy Evana i Avery'ego już wtedy, gdy usłyszeli głos Belli, ale wciąż raczyli mnie zadowolonymi spojrzeniami. Rwało mnie do tego, aby wyciągnąć różdżkę i zamienić ich w poduchy, a potem poprosić chłopaków z drużyny, aby usiedli na nich od razu po treningu. Mokrzy oraz śmierdzący.
— Kogo teraz nie lubimy? — zainteresowała się brunetka ze słodkim uśmieszkiem. Od którego ciary chodziły po plecach.
Wzrokiem przekazałem Evanowi i Avery'emu, że mają gęby zamknąć na kłódkę, na co niezauważalnie kiwnęli głowami. Avery bardziej zauważalnie niż Evan, ale to szczegół. Stopniowo rozluźniałem mięśnie, spokojny o rozwój sytuacji, którą miałem pod kontrolą.
Aż ktoś nie przyszedł i nie rozpierdolił wszystkiego jak kręgli. Kulą miała być moja głowa lub tego, który się napatoczył.
— Reg! Co się nie chwalisz, że prawie przeleciałeś Rookwood? — spytał Mulciber, pojawiający się przy nas jak chwast koło tulipanów. Za nim przylazł zaciekawiony Malfoy, czyli cholerny kret.
Mulciber. Tak mało gadał na co dzień. I kurwa musiał pierdolić najwięcej akurat w takich beznadziejnych momentach.
Zacisnąłem palce na skórze fotela, czując, że lada chwila przebiję się przez materiał. Złość coraz bardziej we mnie rosła. Czułem jak praży mi mózg, przez co nie myślałem logicznie. Logicznie, co nie znaczyło, że przestałem wcale. Że Willow wystraszyła się ognia i sobie poszła. Nie. Dalej tam siedziała. W moich myślach. Jak ta cholera.
Bella nagle wyprężyła się jak struna, tracąc zainteresowanie paznokciami. Jej zajadły wzrok wylądował na moim profilu. Nabijanie się z Rega za trzy, dwa, je...
— Prawie? — celowo to wyslabowała. — W takim razie mój błąd. Ona jest na szczycie listy moich ulubionych osób.
Ten, kto był na szczycie tej listy, wcale nie miał się czym szczycić.
Zapadłem się w fotel wystarczająco, aby mnie pochłonął. Ale nie zrobił tego. Zostałem tam z paskudnym błyskiem w oczach Belli, zaskoczeniem na twarzy Cyzi oraz z kpiącymi uśmieszkami chłopaków. Zbierało mi się na krzyk, ale jeszcze się hamowałem. Jeszcze.
— Mam ważniejsze rzeczy do roboty — odparłem sucho na pytanie Mulcibera.
— Pewnie, że masz. Więc może zamiast dymać zaczniesz działać. Czarny Pan nie daruje ci zawalenia zadania, bo chciałeś zamoczyć fiuta.
Spojrzałem wrogo na Malfoya, który jak gdyby nigdy nic stanął tuż obok Cyzi. Na samą jego obecność jej ramiona mocno się spięły. To rozdrażniło mnie jeszcze bardziej.
Lucjusz Malfoy nigdy nie zasługiwał na Narcyzę Black. Ani wtedy, ani później. Jednak ja nic z tym nie mogłem zrobić. Pomijając to, że sam bym za to oberwał. Już i tak podpadłem, wymieniając Morris na Rookwood. Ale to Cyzia mogła skończyć jeszcze gorzej, a choć była twarda, każdy miał swoje granice. Mogła się złamać. Poddać.
Ale Narcyza Black już wtedy się łamała. A gdy została z tym sama, gdy wszyscy ją zostawili, ona przestała walczyć całkowicie. Oddała się pod władanie tych, których świat kazał jej kochać.
Najchętniej to bym gnoja potraktował Cruciatusem. Jego ból sprawiałby mi o wiele większą przyjemność.
— Nie wtrącaj się — warknąłem. — Ciebie nawet nie zna. Nie byłeś na spotkaniu, bo nie jesteś na tyle ważny, aby dostać zaproszenie. Więc się, kurwa, nie wtrącaj.
Blondasowi mina zrzedła. Był jeszcze brzydszy.
Chłód mnie przeszył na samo wspomnienie tamtego dnia. Wtedy też było zimno. Być może to ze względu na miejsce. Piwnice głęboko pod starożytną rezydencją, pełne pajęczyn, kurzu oraz mroku. Tylko jedne drzwi, a za nimi długi stół. Wszyscy ubrani w czarne szaty. Kościste maski Śmierciożerców wżerały się w blat przed właścicielami. Inne maski, które były pozbawione emocji oraz ludzkich odruchów, uczestnicy mieli przymocowane do twarzy.
Starałem się, aby po mnie również nic nie było widać. Uczucia upchnąłem w najgłębszym zakamarku mnie. Ale kiedy Czarny Pan wsunął się do pomieszczenia, a z nim jeszcze gorsze zimno i większy mrok, ja ledwo wstałem z krzesła, tak giętkie miałem nogi. Ręce mi się trzęsły pod blatem. A głowę cały czas miałem spuszczoną. Żeby nie było widać moich oczu, które aż łzawiły ze strachu.
Bo się bałem. Tak bardzo się bałem.
A potem otrzymałem Mroczny Znak. Odważyłem się i spojrzałem w oczy Czarnego pana o barwie świeżej krwi. Nigdy ich już nie zapomniałem. Często mnie nawiedzały nie tylko w snach, ale także w losowych chwilach. Gdy tylko zamykałem oczy. Jakby mnie obserwowały. Jakby tusz, który zakrywałem rękawami, wsiąknął głębiej pod moją skórę i truł mój umysł, zsyłając halucynacje.
A może faktycznie Czarny Pan non stop miał na mnie oko.
Tak, w głębi siebie cholernie zazdrościłem Malfoyowi, że miał zaszczyt nie zostać zaproszonym na tamto spotkanie.
Nagle poczułem kobiece perfumy wokół siebie, duszącą mieszankę dymu i wiśni, gdy Bella objęła moją szyję ramieniem i pochyliła się. Zamarłem w bezruchu. Poczułem jej oddech koło swojego ucha, a potem cichy szept:
— Nie przejmuj się, kuzynie. Ona i tak odejdzie. Ucieknie.
Te słowa wybrzmiały w mojej głowie tak, jakby Bella planowała coś jej zrobić. Obrzuciłem ją nieufnym spojrzeniem. Krew aż zaszumiała mi w uszach.
— Co ty znów pieprzysz, jędzo — prychnął Evan.
— Używaj tego języka z szacunkiem albo wcale. Szczególnie do mnie. Bo ci go wyrwę, wsadzę do słoja i dam pod choinkę.
Avery na te słowa aż się złapał za gardło.
Bella nonszalancko oparła się o moje ramię łokciem, obserwując swoje paznokcie. Każdy w ciszy się jej przyglądał. A ona przedłużała to ile mogła, bo kochała ludzki wzrok na swojej skórze.
— Przyjrzałam jej się — rzuciła tak, jakby robiła nam łaskę, że się w ogóle odezwała. — Jest jak płochliwa i naiwna owieczka. Nie poradzi sobie wśród nas. Wyczuje, że nie da rady i zwieje z płaczem lub zostanie i... cóż, złamie się i pogrzebie przed końcem szkoły. Bądź co bądź, Willow Rookwood do nas nie pasuje. Zniknie zanim się obejrzysz — wzruszyła ramionami. — Wielka szkoda, kuzynie. Tak uroczo ze sobą wyglądacie. A dzieciaczki jakie byłby od was ładniutkie, ah!
Ale ja jej już nie słuchałem. Jej słowa wirowały mi w głowie jak w kotle, do którego właśnie dodano nieodpowiedni składnik. Buchało i szumiało mi w uszach. Krew się gotowała. A po środku tego wszystkiego stała Willow Rookwood, niczym latarnia na samotnej wyspie.
Choć nie potrafiłem sobie przypomnieć dni, w których jej nie było i wyobrazić sobie, że one mogą wrócić, tak jeszcze gorzej było myśleć o świecie, gdzie jej brakowało. Jej śmiechu, nie aż tak irytującego, żeby ucichł. Jej całej. Przeze mnie.
Nie chciałem nosić takiego ciężaru na sumieniu.
I pomimo tego, że Evan i Avery z naprzeciwka kręcili do mnie głowami, każąc mi przestać myśleć o tym, o czym myślałem, ja i tak myślałem.
Bo może lepiej by było, aby dała sobie ze mną spokój. Może łatwiej było zawiązać braterstwo krwi. Ja dołożyłbym wszelkich starań, aby zdziałać coś w sprawie jej brata, a ona trzymałaby gębę na kłódkę. Z nas dwojga jej zadanie było prostsze. A ludziom by się powiedziało, że po prostu nam nie wyszło. Oficjalnie nie weszliśmy w związek, więc taki obrót sytuacji nie byłby nawet wielkim zaskoczeniem. Pewne osoby na bank by się z tego ucieszyły.
Powinienem był ją przepędzić. Jak irytującą sowę. Moje życie bez niej stałoby się o wiele łatwiejsze, a jej – bezpieczniejsze.
Tylko nie wiedziałem, czy miałem na tyle kontroli, aby pozwolić jej odejść.
Bo może trochę ją lubiłem.
Nagle do naszego kółeczka dołączył także Severus ze swoją wiecznie niezadowoloną miną.
— Zacznij mi płacić za bycie twoją sową pocztową — burknął w moim kierunku. — Ktoś do ciebie. Na korytarzu.
Ociężale i niechętnie zwlokłem się z fotela, zmierzając w stronę wyjścia z Pokoju Wspólnego. Starałem się nie nakręcać na myśl, kto to mógł być. Przecież nie chciałem jej widzieć.
Zanim jeszcze wyszedłem, poczułem ohydny zapach karmelu.
●●●
WILLOW
— Co znaczy złamałem rękę?
— Tak dokładniej to znaczy, że złamałem rękę.
Liczyłam na takie żarty, w końcu jestem Archie Brooks i jestem debilem.
Wciąż oniemiała patrzyłam na Archiego, jakby miał parę czułków z małymi borsukami na ich końcach, księżyce zamiast oczu i bokobrody nad szczęką. Bokobrody byłby z tego najdziwniejsze. Wyobrażał sobie ktoś Archiego w bokobrodach? Ohyda.
I znów to robiłam. Starałam się zapełnić głowę głupotami, ażeby nie myśleć o sprawach ważnych. O tym, co się właśnie działo. A działo się to, że Archie Brooks miał temblak, ja z wrażenia potłukłam bombkę w palcach, a bliźniaki Prewett czarami wieszali profesora Flitwicka za kołnierz na choince.
— Co się dzieje?! Merlinie, co się dzieje?! Aaaa-aa, pomocy! Hagridzie!
— Cholipka, psorku! Trza było wieszać bombki, a nie siebie!
Był czwartek popołudniu. Razem z Nancy, Lily, Dorcas i Marleną pomagałyśmy w ozdabianiu Wielkiej Sali na święta. Ubieranie choinek, wieszanie łańcuchów i jemioł na ścianach, tworzenie sztucznego śniegu i nakrywanie dekorowanie stołów. Takie tam.
Lily i Marlena robiły to z radością. Jedna była lizusem, a druga ubóstwiała sprawy związane z organizacją. Nancy czuła się jak na torturach i jedną ozdobę wieszała pół godziny. Za to Dorcas bawiła się świetnie, gdy rzucała bombkami w ludzi, tym samym wkurzając Lily.
Byłam też tam ja. W tamtym momencie mogłam nawet sprzątać stajnię hipogryfa, byleby odciąć się od własnych myśli.
Mianowicie wczorajszego dnia obściskiwałam się z Regulusem Blackiem w swoim dormitorium.
Choć nie, wcale się nie obściskiwałam. Bez przesady.
No dobra, obściskiwałam się i chciałam więcej.
Chciałam więcej. W tamtej chwili byłam tak rozpalona, że czułam się jak wewnątrz ognia piekielnego. A byłam na tyle zachłanna, że chciałam włożyć rączki pod każdą część ubrania Regulusa, by przekonać się, czy nie wypieprzy mnie na słońce. Chciałam, aby paliło mnie wszędzie.
Czasem, gdy już nie miałam czym zająć myśli, przypominałam sobie o jego dotyku. Dalej mrowiła mnie skóra. Wspominałam jego głodne oczy, pociemniałe od pożądania. Oraz te usta, które całowały moją szyję. O nich to się nie dało zapomnieć. Na serio. Reggie zostawił coś po sobie na mojej szyi. Takie wielkie i czerwone. Więc nawet gdybym chciała, to kurwa zapomnieć nie mogłam. Cały ranek to maskowałam.
Ale Timon chyba zauważył. Jakoś dziwnie się na mnie patrzył.
Mrugnęłam. Cholera no, znów za dużo myślałam. A miałam nie myśleć.
W skrócie – tamtego czwartku bawiłam się w Huncwota niebędącego Remusem.
— Jak ty to właściwie zrobiłeś, co? — spytała Nancy; zadowolona, bo mogła się oderwać od wieszania łańcucha.
Archie machnął zdrową ręką. A po chwili...
— A więc to było tak. Miałem ONMS ze Ślizgonami, no nie. Piździ jak cholera, śniegu po kolana, same bałwany w zielonych szalikach, ale Malfoy nadział się na grabie, więc humor w sumie gituwa. I wiecie co? Kettleburn rozdał nam łopaty i kazał nam szukać robaków dla salamander. Czaicie to? W grudniu! Myślę sobie, no pierdolnięty! Jak go tylko zobaczyłem to już wiedziałem, że mu żmijoptaki czy inne wielonogi nieźle nasrały w bani. Ale no dobra. Kopię. I tak kopię, kopię, kopię... — tu nam pokazał jak świetnie kopał niewidzialną łopatą. — ...aż tu nagle z ziemi wyskakuje na mnie ogromniasta glizda i mnie gryzie w rękę! No mówię wam, wielka i tłusta była! Gruba jak ściekowa rura. Robiła wrażenie. Kettleburn chyba się aż posikał. Ze strachu czy szczęścia. Ciężko stwierdzić.
To była chyba najdłuższa wypowiedź w życiu Archibalda Brooksa. Chłopak sam to potwierdził, sapiąc jak po porodzie.
Wraz z Nancy wymieniłyśmy się porozumiewawczymi spojrzeniami. Nie wierzymy mu, no nie?, kpiły jej oczy. Moje odpowiadały: w co? w giga glizdę czy w Archiego używającego łopaty?
— Jesteś pewny, że nikt cię nie pieprznął łopatą?
— A może nawdychałeś się nawozu i wpadłeś do dziury?
— Jakiej dziury?
— No nie wiem, glizdy?
Obie parsknęłyśmy śmiechem. Oberwało nam się za to groźnym spojrzeniem wersja Archie, które wspólnie zignorowałyśmy. Nans wróciła do plątania się w łańcuchu, a ja dalej wieszałam bombki.
— Na Merlina, Archie! — nagle tuż obok nas wyrosła Lily z zatroskaną miną mamusi. — Wszystko w porządku?
— Pewnie. Twój chłopak po prostu jest spierdoliną życiową — odpowiedziała za Puchona Nancy. Jak gdyby nigdy nic.
Ruda Gryfonka natychmiast spłonęła czerwienią, co wyglądało zabawnie ze względu na jej ogniste włosy, czerwony sweter oraz czerwoną beanie na głowie. Kwiat jesieni wśród sopli zimy. Budził się we mnie poeta.
Z uśmiechem satysfakcji dostrzegłam, że nawet Archie spuścił zawstydzony głowę.
Dwa słodziaki.
— My... nie jesteśmy razem — chrząknęła, kryjąc zawód. Przewróciłam oczami. Dwa głupie i ślepe słodziaki. — Więc co się stało? — spytała znów chłopaka, chcąc zmienić temat.
W świecie, w którym czarodziej bardziej od innego czarodzieja nienawidził mugola, nie było miejsca na miłość brudnej krwi.
— To długa historia. Miałem ONMS ze Ślizgonami, no nie. I...
— Merlinie, zaraz ten łańcuch uszami przeciągnę, aby tego nie słuchać — szepnęła do mnie Nancy, zostawiając Archiego i jego historię w tle. — Zaszyjmy mu w nocy japę, błagam.
Uśmiechnęłam się na tą propozycję.
— Dobra. Ale pośladki też mu zszyjemy.
Nancy zaśmiała się. Tak pięknie, jak tylko ona to potrafiła. Jakby śmiały się dzwonki.
— Wiesz, brakuje mi ciebie ostatnio — wypaliła. Ze zdziwieniem uniosłam na nią brwi. Blondynka wzruszyła ramionami. — Mijamy się jakoś. Ty bujasz się z tym swoim kochasiem, a ja...
— ...chodzisz na treningi, myjesz naczynia, wzdychasz za Jamesem, robisz kanapki, ohydne swoją drogą, krzyczysz na Jamesa, krzyczysz na Evana...
— Starczy tego. Ja ci mówię że za tobą tęsknię, a ty dźgasz mnie w serce. To boli — westchnęła i przyłożyła sobie dłoń do piersi. Zaraz potem trzepnęła mnie w głowę. — A moje kanapki są zajebiste.
— Mhm, szczególnie te z musztardą i dżemem.
— Co z nimi? Peter lubi.
— Gdybyś mu powiedziała, że błoto z ziemi jest budyniem czekoladowym, on by wyczyścił całe błonia w trzy dni.
I znów się zaśmiała. Moje serce ścisnęło się na ten dźwięk. Wtedy zrozumiałam, że ja także za nią tęskniłam. Za dniami, które spędzałyśmy tylko we dwie i z butelką wina, bez testosteronu. Odkąd Ślizgoni pojawili się w naszym życiu zapomniałyśmy, że bez tej drugiej życie jednej nie było kompletne.
— Też za tobą tęsknię, Nans.
Przez chwilę oczy Nancy zaszkliły się. Błękitny ocean zalśnił. Szybko jednak zamrugała i ponownie obojętnie wzruszyła ramionami. I to mnie tak bardzo rozczuliło. To było do niej takie podobne.
— W Sylwestra matka wybywa z domu i nie będzie jej przez kilka dni. Jakaś konferencja prasowa o imieniu Todd. Imię jak dla bachora, który był wpadką, ale przemilczmy. Chcę zrobić imprezę z resztą — owinęła łańcuch wokół gałązki choinki. — Oczywiście, nie zapraszam cię, bo to oczywiste że tam będziesz. Właściwie to jesteś drugim organizatorem. Dlatego lepiej, żebyś przyjechała jakieś dwa dni przed. Nie wiedziałaś? Już wiesz. Chcę w końcu poznać pikantne szczegóły waszego poznania z Blackiem — poruszyła brwiami znacząco.
To była moja kolej na spalenie raka. Poczułam się, jakby chuchnął na mnie smok.
— Dzięki — sarknęłam i zawiesiłam bombkę. Zieloną. — Choć może być problem z tymi dwoma dniami przed. Jadę na święta do Regulusa, a mama mnie zabije, jeśli nie spędzę z nią...
— Gdzie kurwa jedziesz?
Zamarłam. Bombka wysmyknęła mi się z palców i roztrzaskała się u mych stóp. Była czerwona.
Tak samo jak krawat Syriusza Blacka, który stał tuż za mną.
Nie tylko bombka roztrzaskała się wtedy na podłodze.
Syriusz patrzył na mnie rozszerzonymi oczami, w których było pełno niedowierzenia. Buzia mu się otwierała i zamykała. To samo można było powiedzieć o każdym, kto znajdował się ode mnie w odległości pięciu kroków. Wszyscy byli zaskoczeni. James się opluł. Lily z wrażenia oparła się o Archiem, któremu szczęka szorowała podłogę. Dorcas znieruchomiała z bombką w dłoni, którą celowała w skulonego i przygotowanego na to Petera. A Remus zbladł jak przed pełnią.
Cholera, a może trzeba było im powiedzieć?
Stres wgryzł się płynnie w moje serce jak w puszysty serniczek. Z przerażeniem w oczach spojrzałam na Nancy, szukając pomocy. Chciałam stamtąd zniknąć. Miałam wrażenie, że cała Wielka Sala ucichła, jakby nam się przysłuchiwała. Nawet Flitwick przestał wrzeszczeć. Ba, cały świat oglądał nas jak swój mini teatrzyk.
Moja przyjaciółka sama chyba potrzebowała pomocy. Wyglądała, jakby miała zemdleć.
Z ciężko bijącym sercem wróciłam spojrzeniem do Syriusza, któremu coś się kruszyło w oczach. Był zły. Pięści miał mocno zaciśnięte, białe i drgające.
— Chyba się przesłyszałem — zaśmiał się Syriusz z wymuszonym uśmiechem. — Więc zapytam. Masz jakieś plany na święta? Nie wiem, jakieś samobójstwo?
— Syriusz, uspokój się. Pogadajmy...
— Uspokój się?! — prychnął z kpiną. — Właśnie się dowiaduje PRZYPADKIEM, co trzeba podkreślić, że pakujesz się w gówno pełne psychopatów, a ty mi się każesz uspokoić? Dajesz się dobrowolnie porwać czy co?
Słuchałam tego ze ściśniętym sercem, walcząc ze łzami piekącymi w oczy. Słowa Syriusza uderzały we mnie i niszczyły od środka, tak samo jak jego marny widok. Bo choć wtedy głównie przemawiała przez niego złość, widziałam jak bardzo bały się jego oczy.
W końcu Remus odzyskał choć część kolorków. Wystąpił o krok.
— Syriusz, to nie jest rozmowa na tu i teraz — powiedział dosadnie, żeby brunet zrozumiał. Ten jednak dalej całą uwagę poświęcał mi. Z tego względu Lupin położył przyjacielowi dłoń na ramieniu. — Syriusz. Porozmawiajcie na spokojnie gdzieś indziej. Gdzieś, gdzie nie będzie gapiów.
Syriusz nie był do tego zdolny, ale ja tak. Ostrożnie rozejrzałam się dookoła. Wszyscy na nas patrzyli. Wszyscy. Nawet zbroje we wnękach. Specjalnie przestali robić to, co aktualnie robili, aby skupić się w pełni na nas. Ich wzrok wtedy wypalał w nas dziury, a usta już niedługo miały roznosić radosną nowinę całej szkole, jakby właśnie narodził się Merlin w stajence pod gwiazdą.
Czemu od początku tego roku musiałam być tematem numer jeden w każdym tygodniu? Kiedy moje życie się tak pokomplikowało? Nawet nie. Po prostu zjebało?
Jeśli nie masz na kogo zrzucić winy, zrzuć ją na Regulusa Blacka. Jego i tak gówno to obchodzi. Właściwie jego nic nie obchodziło. I dotarło do mnie, że nawet gdybym mu się wyżaliła z tego, jak bardzo źle mi jest od kiedy on pojawił się w moim życiu, ten dupek i tak zwaliłby całą winę na mnie.
Wystarczyło siedzieć na dupie i nie wchodzić do zajętej łazienki. Tak by powiedział. Nawet w mojej głowie te słowa wypowiedział jego głos, który mój głupi mózg zbyt dobrze zapamiętał.
Niczego bardziej nie żałowałam jak wejścia do tamtej pieprzonej łazienki.
Regulus Black nie był źródłem moich problemów.
To on cały był moim największym problemem.
I nienawidziłam siebie za to, że nie potrafiłam odnaleźć w sobie siły, aby wypędzić go z mojego życia. Wolałam się męczyć ze światem niż odejść i zostawić go samego.
Gdybym go wtedy zostawiła, to tak jakbym pozwoliła na jego śmierć.
Chyba zbyt lubiłam dramaty. I bycie problematyczną, aby mieć na co narzekać.
Widziałam po Syriuszu, że nie chciał odpuścić. Był uparty i troskliwy, gotów był wręcz umrzeć za przyjaciół, a jedna z jego przyjaciółek-idotek zamierzała zjeść indyka z jego matką. Matką, która go wygnała z domu za to, że nosił czerwień na klacie i dobroć w sercu.
Co gorsza, może oni wcale nie jedli indyka. Może preferowali ludzkie mięso, a kośćmi wydłubywali brudy z zębów? O Merlinie, co jak kazaliby mi to zjeść? Co jeśli to mnie by zjedli?
Wracając do Syriusza – spięte ramiona nieco mu opadły, a wzrok, którym odcinał mi dostęp do tlenu, wreszcie opadł na podłogę. Zaczerpnęłam wdechu pełną gębą.
— Dlaczego ty już mi nic nie mówisz? Dlaczego kłamiesz?
Te smętne słowa złamały mnie na pół.
Tak bardzo chciałabym ci wszystko powiedzieć, Syriuszu. Ale nie mogłam.
Chwilę później Black odwrócił się i wyszedł ciężkim krokiem z Wielkiej Sali. Wrota trzasnęły. Na podłodze u mych stóp po raz kolejny coś się roztrzaskało. Tym razem nie była to bombka ani szczęka, ale moje serce. Zbyt niezdecydowane, czy za nim pobiec czy też zostać i dać mu spokój.
Przez pięć lat nauki w Hogwarcie nigdy się nie pokłóciliśmy. Wystarczyła połowa roku klasy szóstej, abyśmy żyli samymi kłótniami.
Wciąż nieco blady Remus uśmiechnął się do mnie niemrawo.
— Potrzebuje czasu.
Już raz to słyszałam. Początek września, wagon pociągu Hogwart Express. Dzień później Syriusz nazwał mnie Śmierciożercą.
Tym razem, gdyby to się powtórzyło, czułam, że nie mogłabym się wściekać. Ani być oburzona. Bo czy zadawanie się ze Śmierciożercami różniło się czymś od samego członkostwa? Wiedziałam co robili. Prorok trąbił o nich codziennie. Śmierciożercy byli zarazą, która potrafiła tylko krzywdzić.
Ale... nie Regulus. Nie zasługiwał, aby patrzeć na niego tak samo. Z tą samą odrazą.
Albo po prostu chciałam w to wierzyć.
Przez kilka sekund cisza grała wśród nas nieme kolędy. W jej trakcie w moim wnętrzu rozwijały się wyrzuty sumienia.
— Chcieliśmy wiedzieć, czy pomożecie nam w żarcie. Zamierzaliśmy wstawić tutaj huncwocką choinkę. Ukryć ją wśród tych prawdziwych. Ta nasza w bombkach miałaby różne świństwa, takie jak kolszcze szpiczaka czy gówno trolla i... no, sami wiecie... — przerwał milczenie James. Potem spojrzał na mnie smutno. — Wybacz Wills, ale muszę...
Uśmiechnęłam się. Jeszcze smutniej niż jego oczy.
— Pewnie, idź za nim.
Tak zrobił. Na moment spojrzał jeszcze na Nancy, jakby chciał zapamiętać jej blond pukle, zadarty nos i morskie oczy, po czym wybiegł w ślad za przyjacielem. Nie wiedzieć czemu, ruszyła za nim także Marlena. W tej samej chwili moja przyjaciółka objęła mnie ramieniem i przyciągnęła do swojego ciepła, żebym doszczętnie się nie rozpadła.
— Ale zawsze mogło być gorzej, co nie? — wypalił Peter.
Kątem oka widziałam, jak Archie zapadł się w sobie. Jego bajeranckie loczki znacznie oklapły.
— A właśnie, Wills... — zaczął niepewnie. Tak, jakbym była porcelaną, a on tłuczkiem. — Pomfrey powiedziała, że kość zrośnie się w przeciągu trzech dni, ale przez dwa tygodnie mam ją oszczędzać i nosić temblak, więc... — pauza. Chciałabym, aby na tym skończył. Niestety, musiał dodać: — Więc nie będę mógł ci akompaniować na gitarze podczas występu za tydzień. Będziesz musiała znaleźć kogoś innego lub zaśpiewać acapella.
O ile wcześniej stres tylko się wgryzł, tak wtedy połknął całe moje serce. Wraz z żołądkiem. I jedną nerką.
W muzyce Archie był dla mnie kimś w rodzaju złotej harfy. Pomagał mi utrzymać wewnętrzną harmonię, gdy stres przed publiką próbował zjeść mnie żywcem. Nienawidziłam występów solowych, bo wtedy czułam się jak podana na talerzu publiczności. A publiczność była jak ta bestia, która tylko czekała na mój mały błąd, aby móc mnie rozszarpać.
Do występu został tydzień, a ja nie miałam melodii, harfy ani cholernej harmonii.
Czy mogło być jeszcze gorzej?
Wtem palce Nancy zacisnęły się mocniej na moim ramieniu.
— Pamiętasz może, jak Narcyza na domówce u Ślizgonów mówiła o tym, że zna kogoś, kto kiedyś grał na fortepianie?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro