Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

15 | Mamo! Huncwoci znowu żartują!

SYRIUSZ

Wreszcie się ogoliłem.

Tylko z gęby, bo sierść pod pachą czy na sześciopaku, który oczywiście miałem, była oznaką mojego męstwa. Nie, żebym był od razu futrzastą wielką stopą. Po pierwsze – to Peter miał giry tak wielkie, że mógłby nosić kajaki zamiast butów. Po drugie – byłem zarośnięty tam, gdzie powinienem być. I nad każdym włoskiem miałem kontrolę. Dowodem były moje włosy na głowie.

Luniek jednak powiedział, że te na mordzie to już za dużo. Rogacz i Glizdek go poparli, jebani zdrajcy, więc nie miałem zbyt wiele do gadania. Choć!... choć na początku nie chciałem ich słuchać. Z nas czterech nosiłem się najlepiej i wiedziałem, co podoba się ludziom. Widział mi się styl na seksownego drwala.

Ale potem wysunęli ciężkie działo w postaci Wills, która nie lubiła zarostu.

Zajmowałem łazienkę przez godzinę, aby zgolić każdy włosek z buzi.

— Zadowoleni? — rzuciłem po opuszczeniu łazienki.

Remus i Peter unieśli głowy. Od rana ryli nosami w książkach, bo Glizdogon miał do zaliczenia test, chyba z Transmutacji. Bawiło mnie, że typ w pół roku opanował jedną z najtrudniejszych umiejętności magicznych, którą później wykorzystywał w przemienianie się w tłustego szczura, a nie potrafił transmutować świnki morskiej w skarbonkę. Tym sposobem sprawdzała się moja teoria, że Glizduś miał szczurzy móżdżek nawet w ludzkiej postaci. Nie mnie jednak było go osądzać.

Kto by wtedy pomyślał, że będzie bardziej cwany niż myśleliśmy.

Chłopaki pokiwali głowami w tym samym momencie.

— Wreszcie nie wyglądasz jak menel spod Świńskiego Łba — Peter pokazał mi kciuka do góry.

— Rzeczywiście się postarałeś — pochwalił Remus.

Machnąłem na to ręką. Kładąc się jednak na łóżku, ucieszyłem się, że widać było moje starania. Chciałem się postarać. Te myśli pojawiły się w mojej głowie w tej samej chwili, w której mój wzrok padł na wiszącą nad łóżkiem ramkę w kształcie drzewka.

Na swoje urodziny dostałem mnóstwo wystrzałowych prezentów. Na przykład imprezę zorganizowaną przez chłopaków, o której Hogwart gadał przez kolejne kilka dni. Nigdy nie jadłem lepszego tortu, upieczonego przez Marlenę, który zmieniał smak z każdym następnym gryzem. Raz czekolada, potem maliny, masło orzechowe, lody ciasteczkowe, snickers i ognista, czyli najlepszy smak. Mugolskie piwo od Lily to też był świetny pomysł. Choć wyżłobaliśmy je w dzień. I tak dalej. Gacie w kości od Franka były odjechane i cieplusie. Ciężko w takich czasach o dobre gatki.

Ale to właśnie prezent od Wills podobał mi się najbardziej.

Lubiłem patrzyć na nasze zdjęcia. Częściej gapiłem się na nią niż na siebie, bo ona zawsze przyciągała wzrok, nieważne w jakiej postaci. Prawdziwa, kartonowa, pikselowa – za każdym razem jej widok sprawiał, że miałem ochotę tu i teraz zacząć merdać ogonem i ślinić się po pępek.

Gdyby ktoś zapytałby się mnie o moment, w którym zachorowałem na willomanię, odpowiedziałbym prosto: guzik, nie wiem. Po prostu w pewnym momencie zacząłem porównywać do niej każdą kobietę, z którą aktualnie przebywałam, bo nagle wydała mi się niewystarczająca. Potem całkiem straciłem zainteresowanie innymi. Najpierw pomyślałem, że umieram bądź nadchodzi koniec świata, ale gdy obok pojawiła się Wills... świat jakby ożył nieskończoną ilością barw, paletą całej tęczy, a przecież nic wtedy nie brałem. Poważnie! Po prostu... cholera, no to do niej zamachało moje serce, które dotąd było jakieś superhiperturboekstra ruchliwe.

Od tamtej pory zacząłem czekać, aż jej serce mojemu odmacha.

Ramka wciąż miała kilka pustych miejsc, które można by było uzupełnić zdjęciami. Wydąłem usta w dzióbek i poszperałem trochę w głowie.

— Lunio, ogarnąłem w końcu te zdjęcia z imprezy? — spytałem na głos.

— Syriusz, nie robię za twój terminarz. Nie znam twoich wszystkich planów.

— Czyli nie wiesz?

— Leżą w szufladzie.

Wiedziałem! Luniek od zawsze miał do mnie słabość.

I faktycznie. Na dnie szuflady, gdzieś pod skarpetką, skórką banana i paczką prezerwatyw leżały zdjęcia w kopercie, które od razu wyciągnąłem. Chciałem nimi uzupełnić puste luki w ramce.

Pierwsze pokazywało Lunia z pióropuszem i Rogacza w różowej koronie, którzy próbowali wyciągnąć za nogi Glizdogona z czary stojącej przy wejściu. Przypiąłem je do gałęzi.

Na drugim Archie, Nancy, Lily i Dorcas śpiewali mugolskie karaoke, podczas gdy James brzdąkał na niewidzialnej gitarze. To też przypiąłem.

Trzecie zdjęcie ociekało miłością. (Co było lepsze, niż jakby miała ociekać rzygowinami, czego nie można było powiedzieć o moich ubraniach z tamtego wieczoru). Byliśmy na nim tylko ja i Wills, James oraz Lily, a także Frank z Alice, którzy oficjalnie zeszli się na mojej imprezie. Byłem dumnym ojcem chrzestnym tego związku.

Każdy wiedział, że już od września piątego roku zaczęło między nimi iskrzyć. Dobrze znałem te nieśmiałe uśmieszki i ukradkowe spojrzenia. Ale oni bawili się w kotka i myszkę przez wiele miesięcy, nie przyznając się do niczego, przez co goście z obrazów musieli umykać, gdy ta dwójka przypadkiem znalazła się w opustoszałym korytarzu. Aż w końcu! Kto by pomyślał, że Syriusz Black będzie spikał ludziki lepiej od bobasa w pieluszce wyposażonego w łuk i strzałę.

Ja bym pomyślał, lamusy.

Frank Longbottom oraz Alice Fortescue mieli być najlepszą parą na naszym roku, dopóki Rogacz i Evans lub ja i... westchnąłem.

Coś mnie ścisnęło w piersi. I sam już nie wiedziałem, czy to było dobre, czy też nie.

Zrzucając uczucia na kupę spraw, którymi miałem zająć się później, przyłożyłem zdjęcie do pustej ramki. W tej samej chwili kolorowe chmurki, cosie i chuj wiedział co jeszcze pojawiły się znikąd dookoła, zupełnie jakby to one były prawdziwą otoczką zdjęcia, które włożyłem jedynie do połowy. Nie spodziewałem się tego. Tak bardzo, że aż odskoczyłem. A że stałem na łóżku, nad którym wisiało drzewo, to też glebnąłem na ziemię.

Luniek spojrzał na mnie z irytacją, już pewnie chcąc mnie opierdolić, jednak on sam zmarszczył brwi na zmiany w mojej ramce.

— Co zrobiłeś? — spytał podejrzliwe.

— Ja?! Nic!

— To... kwiatki? Ale ładne!

— I nie do jedzenia, Peter.

Wtem drzwi huknęły. Do środka wparował James, który od razu zajarzył, na co wszyscy patrzymy. Jego zapuszczone brwi wystrzeliły w górę spod okularów.

— Już zepsułeś? — parsknął z kpiną.

— To nie ja! — broniłem się, co prawda z podłogi. — To samo się tak... no... widzisz, co nie?!

W odpowiedzi Rogacz wzruszył ramionami i walnął się na swoje łóżko.

Wreszcie to samo zrobił Glizdogon, który wrócił do szukania obrazków w książce od Transmutacji, jednakże Remus jeszcze chwilę obserwował moje drzewko, z którego ja nie spuszczałem wzroku. Jakby zaraz miało zniknąć.

— Może tak się dzieje, jak zapełnisz wszystkie miejsca — rzucił jak rasowa mądrala.

— Gratulujemy, Pchlarzu z wolnego wybiegu — zabuczał James z rękami złożonymi w tubę. — Za osiągnięcie najwyższego poziomu, wygrywasz psiego chrupka.

Prędko poderwałem się na nogi, po drodze pokazując mu środkowego palca. Łoś zarechotał, po czym wrócił do podrzucania złotego znicza raz po raz w powietrze. Był on jego trofeum z meczu, po którym były kapitan drużyny, Norbert Wood, wyznaczył go na swojego zastępcę. Nie mógł zwinąć kafla, który był jego działką, więc miał chociaż tyle.

To ja najdłużej przyglądałem się drzewku-ramce. Trybiki pod moją kopułą dymiły, że aż śmierdziało, a mimo to do niczego nie doszedłem. Nic nie rozumiałem.

Czemu kwiatki pojawiły się tylko przy tym zdjęciu?

Zirytowany, że nie znałem odpowiedzi, wsunąłem zdjęcie do końca. Rzeczywiście ­­­– to były kwiatki i listki, a nie chmurki i cosie, jak wcześniej pomyślałem. Tuliły się do mnie, Wills, Jamesa, Lily, Franka oraz Alice, którzy, odniosłem takie wrażenie, uśmiechali się jeszcze szerzej.

Wtedy to olałem. To była kolejna sprawa, którą rzuciłem na stertę na później.

Z biegiem dni i miesięcy zacząłem żałować, że nie rozgryzłem tego od razu. Być może mógłbym temu zapobiec. Rozpadnięciu się świata, który wtedy dopiero lekko się kruszył.

— Czemu wszystkie kobiety uciekają na mój widok? — spytał od czapy James.

Z powrotem rozwaliłem się na łóżku. Tym razem w takiej pozycji, abym móc oglądać nagrymaszoną minę swojego przyjaciela i czerpać z tego radość.

— Widziałeś się w lustrze? Też bym spierdalał — powiedziałem.

W jednej chwili złota piłka była podrzucana w powietrze, a w drugiej – leciała w moją stronę, celując prosto w głowę. Odbiła się od mojego czoła z takim głośnym puk. Kurwa mać, no zabolało. Moje myśli rozbiły się na wszystkie strony jak bile na stole bilardowym, które zaatakował kijek.

Rzuciłem wściekłym spojrzeniem w szczerzącego się Rogacza, masując się po głowie. Peter zarechotał. Na twarzy Remus pojawił się mały uśmiech, który chciał zakryć za książką.

— Tak jak kaflem na boisku rzucam w mordę głupiemu psisku — zaświergotał James.

— W mordę to zaraz wsadzę ci tę piłeczkę, abyś próbował ją wysrać przez godzinę.

— To się nawet nie rymuje.

— Nie, ale może poetycko zapłaczesz, Łosiu.

Tym razem Luniek dołączył w rechotaniu do Petera. James jeszcze bardziej się nagrymasił. Czy to przez moje słowa czy też przezwisko, którego nie znosił – ważne, że mu dopiekłem. Wyszczerzyłem ząbki szeroko.

— Dziwisz się Lily, że nie chce cię oglądać­? — zagadnął Remus z wzrokiem w książce, nawiązując do wcześniejszych słów bruneta.

Jamie westchnął i wrócił do podrzucania znicza, którego z dobrego serca mu odrzuciłem. Choć czoło wciąż mi pulsowało od uderzenia. Może tak samo czuły się jednorożce, kiedy rósł im róg? Dotknąłem dłonią czoła, ale nie wyczułem żadnej górki. Żadnego rogu.

— Nie chodzi mi o Evans.

Po jego słowach wymieniliśmy się z Remusem zaniepokojonymi spojrzeniami. Zakręciłem palcem koło głowy, dając mu do zrozumienia, że zadawaliśmy się ze świrem.

Peter udawał, że gapi się w tekst podręcznika, gdy tak naprawdę też zerkał na Rogacza.

— McGonagall przez was osiwiała, więc...

— Kurwa, mówię o Bones! Debile — dodał.

Pomrugałem wolno oczami, bo potrzebowałem to przetrawić. Jeszcze chwila... mój mózg rozpoczął aktualizację...

Choć w paczce było nas trzech, a ja kochałem Remusa oraz Petera jak psi ogon, to właśnie James był mi najbliższy. On był, kiedy najbardziej tego potrzebowałem. Nie oceniał mnie jak cała reszta. Przygarniał mnie do siebie, gdy już nie wytrzymywałem z własną rodziną.

Znał mnie jak nikt inny. Ja znałem jego jak nikt inny.

I to było takie dziwne, gdy mój przyjaciel gadał o innej dziewczynie. Zawsze była tylko Evans. Wtargnęła mu do serca na tyle głęboko, że z Peterem zaczęliśmy wykłócać się o kolor serwetek na ślubie. (Pomarańczowe z motywem mioteł). Ale wszystko się zmieniło na moich urodzinach. Nancy i James będąc pod wpływem cmoknęli się raz czy dwa, wtedy nie myśląc o tym, co będzie potem.

I proszę, właśnie nadeszło potem: Nancy całkowicie zlewała Jamesa, którego aż skręcało od tej niezręczności między nimi.

Czułem się parszywie, że mogłem jedynie się temu przyglądać i klepać go po ramieniu.

Nie chciałem jednak się wtrącać. Ostatnio robiłem to zbyt często. Przez to nadwyrężyłem zaufanie Willow.

Znów mocniej zadudniło mi w piersi. Szczęśliwie żaden tego nie usłyszał, bo w tym samym momencie odezwał się Remus:

— Daj jej czas — Luniek posłał Jamesowi pocieszający uśmiech. — Ona też musi to przełknąć.

— Laskom zajmuje to znacznie dłużej — dodał Peter.

Uniosłem brwi. Nie przypominałem sobie, aby Peter był w tej kwestii specem. Zwykle sikał pod siebie przy minimalnym flircie.

Potter dalej podrzucał znicza, hop i hop w górę, jakby wcale nie czuł naszych nachalnych spojrzeń. Mnie aż oczy zapiekły, bo zapomniałem mrugać.

I znów naszły mnie te myśli, kiedy właściwie powinienem mrugnąć. Czy już? Kurwa.

— Już chyba to przełknęła. Gadałem z nią dzisiaj.

Wszyscy – ja, Remus oraz Peter – skupiliśmy się na nim całkowicie.

— I co? — ponagliłem go.

James jeszcze bardziej się skrzywił i ścisnął w pięści znicza.

— W skrócie kazała mi o tym zapomnieć i wrócić do tego, co było.

W tym właśnie momencie klasnąłem uradowany w dłonie. To brzmiało dobrze. Wymazać z pamięci ten drobny błąd, który zdarza się przecież każdemu, by dalej być przyjaciółmi. Każdy popełniał błędy. Ja notorycznie. Remus od święta. Byłem przekonany, że Drops również miał na koncie listę błędów dłuższą od swojej brody.

A jednak James nie wyglądał na zadowolonego. Wręcz przeciwnie – dalej był kupą gówna, którą był od kilku dni, bo ta sprawa nie dawała mu spać ani jeść. Uśmiech uciekł z moich ust.

— Tyle że nie wiem, czy ja właściwie chcę zapomnieć — dodał. Złoto mieniło się w jego palcach, gdy obracał piłkę, zamiast lśnić w orzechowych oczach.

Gdybym akurat był w swojej drugiej postaci, najpewniej bym podkulił ogon i zaskomlał. Sam fakt, że James gubił się w tym, co myślał i czuł, rozrywał mnie od środka. Przypominał mi wtedy samego siebie, gdy czułem się tak samo między ścianami rodzinnej posiadłości. Nie domu. Blackowie nigdy nie byli dla mnie prawdziwym domem. Nie. Oni mnie tłamsili.

Nie chciałem, aby mój przyjaciel przeżywał to samo.

— Powiedziałeś jej o tym? — spytał troskliwie Luniek.

— Chciałem — burknął. — Ale przypałętały się jakieś szczyle. Zaczęli pieprzyć o meczu, jebanych Ślizgonach, którzy wygrali oraz o Regulusie i Wills, na co Nancy przeklęła i uciekła — sfrustrowany James wyrzucił ręce w górę.

Każdy mój narząd i mięsień przestał pracować. Bez mrugania. Chyba też bez oddechu. Po prostu zastygłem w miejscu.

— Nie dała mi nawet skoń...

— Wills i kto?

Nie obchodziło mnie, że ja też nie dałem mu skończyć.

James spojrzał na mnie. Na moją ostrą szczękę oraz zaciśnięte na kołdrze pięści. Jakąś sekundę później rozszerzył oczy. Dotarło do niego to, co przed chwilą nieumyślnie powiedział.

Willow i Regulus.

R e g u l u s    i   W i l l o w.

Nie mogłem znieść samej myśli o nich dwóch. Razem. Choćby w jednym zdaniu.

Okularnik natychmiast poderwał plecy z materaca i usiadł na brzegu łóżka. Czesał palcami kłaki na głowie, robiąc w nich jeszcze większy burdel, po czym pomachał na mnie ręką.

— Łapa, tylko się nie wkurzaj.

— Coś za późno.

— Peter.

Na dosadny głos Lunatyka Glizdogon aż położył po sobie uszy.

Miał jednak rację. Złość zbyt daleko wypełzła z cienia, abym nagle miał jej powiedzieć sio, idź sobie. Powoli mąciła moje zmysły, przejmowała nad nimi kontrolę. Nad całym mną. Zęby w gębie wręcz szurały o siebie, a obraz przed oczami ciemniał z każdą chwilą.

A potem było jeszcze gorzej.

— Na zakończenie meczu Regulus oddał Wills złotego znicza, który dał im wygraną.

Trudno by mi było opisać stan, w jaki wpędziły mnie te słowa. Zirytowanie? Smutek? Niesamowite wręcz wkurwienie? Chyba to wszystko i jeszcze więcej. Czułem się jak... sam nie wiedziałem.

Nigdy wcześniej nie czułem tak mocnych uczuć do jakiejkolwiek kobiety, więc ich nie znałem. Dopiero się ich uczyłem. Wiedziałem jedynie, że były do dupy.

Nie rozumiałem Regulusa, który bez pierdolonego powodu zaczął kręcić się wokół Wills. Nie rozumiałem Willow, która od razu go nie pogoniła gdzie trolle leżakują. Nie rozumiałem swojego własnego serca.

Nic już, kurwa, nie rozumiałem.

To tak strasznie bolało. T a m. Głęboko w piersi.

Czy gdybym zrozumiał, bolałoby mniej, czy jeszcze mocniej?

Chłopaki milczeli, kiedy ja roztrząsałem to w głowie. Gapiłem się w jeden i ten sam punkt; na ramkę imitującą drzewko, które niczym owoce dźwigało nasze zdjęcia. Patrząc na uśmiechniętą Willow, moje serce lamentowało, za to rozum próbował odwieść je od durnego pomysłu, na który wpadło pod wpływem emocji.

Zbyt mocno nadszarpnąłem jej zaufanie. Powinienem był jej zaufać, kiedy mówiła, że wszystko było okej.

Choć dla mnie nic nie było okej.

A za tym pomysłem wcale nie musiałem stać ja...

Wreszcie Remus odważył się odezwać:

— Syriusz...

— Dawno nie zrobiliśmy żartu z naszym starym kolegą Irytkiem.

Chwilę to zajęło. W końcu jednak James odpowiedział szaleńczym uśmiechem na mój uśmiech, do czego później dołączył Peter. Luniek przywalił sobie książką w czoło, ale nie skomentował. Być może też chciał być jednorożcem.

A ja już tworzyłem w głowie plan.

···

D

la przeciętnego leszcza, aka ucznia Hogwartu, znalezienie szkolnego poltergeista było trudne jak trudne było dla Smarkeusa umycie kłaków. Nie można było znaleźć Irytka; to Irytek znajdował ciebie. Uwielbiał być w centrum zamieszania, który sam wywoływał, ale tylko wtedy, kiedy sam tego chciał. Inaczej szybciej można było odnaleźć Komnatę Tajemnic, a nie tego latającego błazna.

Ale my byliśmy Huncwotami. Jego rywalami, a także... braćmi po fachu.

Oraz stworzycielami mapy z lokalizacją wszystkich mieszkańców szkoły

Znaleźliśmy cwaniaka w klasie od Historii Magii. Rozkręcał krzesło profesora Binnsa, przy tym cały czas chichocząc.

— Kłaniamy się nisko, Irysiu — James walnął w biurko, po czym teatralnie się ukłonił. — Popraw muszkę, bo przychodzimy w interesach.

Poltergeist wyjrzał na nas zza drugiej strony biurka, ale tylko do połowy twarzy – długim nosem wciągał kurz z blatu. Zmrużył wąsko oczy, między którymi dyndał ten śmieszny dzyndzel z jego błazeńskiej czapeczki.

— Syriuszek-Pępuszek, Jamesik-Pampersik. Bez Remuska-Lamuska i Peterka-Kuperka, hmm... — wyliczał, powoli wznosząc się w powietrze. — Nie lubię interesów. Są mało zabawne. Ja lubię śmiech.

— Mało kto się śmieje z twoich żartów.

— Ale ja się śmieję i to wystarczy! Hihihi.

Nie bez powodu nazywałem Irytka błaznem. Ubierał się w te swoje jaskrawe kubraczki, pasiaste gacie i zakręcone na końcach butki, grubą i ledwo widoczną szyję oplatała muszka, a na głowie dzwoniła mu czapeczka z dzwonkiem. Ktoś kiedyś musiał chyba przedzwonić mu młotkiem, taką miał płaską i szeroką głowę. Czarne oczka lśniły jak u szczurka, a wyszczerzony uśmiech sięgał dalej niż jego twarz.

Wtedy wymieniłem się z Rogaczem porozumiewawczymi spojrzeniami.

Rozumieliśmy się bez słów.

James był moją bratnią duszą.

Do samego końca.

Później zastąpiła go pustka.

A na samym końcu to ja byłem pustką.

— A miałbyś ochotę, no nie wiem... — specjalnie przeciągnąłem zdanie, aby wzbudzić jego zainteresowanie. — ...pośmiać się z grupki Ślizgonów?

Nie minęła chwila, a Irytek klapnął sobie na biurku, które aż podskoczyło. W swój pokraczny sposób, ma się rozumieć. Zrobił szpagat, potem pochylił się i oparł łokcie o blat, a na dłoniach ułożył walcowatą głowę.

— Mów, Syriuszku-Pączuszku.

Głos rozsądku ostatni raz próbował odwieść mnie od decyzji, która już zapadła. A tak poza tym, ja nigdy nie słuchałem się rozsądku. Kim on w ogóle był? Ten obcy głosik w głowie, który niby wiedział lepiej ode mnie?

Kiedy to wszystko się skończyło, do końca swoich dni słyszałem już tylko głos Willow. Jakby los karał mnie za to, że wcześniej go zignorowałam.

Opowiadając o naszym planie, pozwalałem Irytkowi wcinać swoje komentarze i zgadzałem się na jego uwagi, które jego zdaniem były lepsze.

Bo aby Irytek na to poszedł, on musiał uwierzyć, że ten pomysł należał do niego. Tym samym podejrzenia odsuwały się od Huncwotów. Ode mnie.

Choć bardzo chciałbym się pod tym podpisać.

···

— Myślicie, że przyjdą?

— Jedyne co przyjdzie, to kłopoty.

— Na ten moment przyszliśmy tylko my i włochata maruda. Siedź cicho, Remus.

O dziwo, Luniek faktycznie się zamknął. Przewrócił oczami i przybrał minę nadętej kozy, ale nie poszedł sobie, choć wygrażał tym odkąd tylko przyszliśmy na błonia.

— Skąd wiesz, że przyjdą? — dopytywał Glizdek.

— Bo napisaliśmy mu list w imieniu Wills.

Gdyby się dowiedziała, odgryzłaby nam łby. Nie, nie urwała. Odgryzła.

Plan był prosty. Regulus sam lub wraz ze świtą, którą wzięliśmy pod uwagę, mieli się pojawić koło wierzby mieszkającej na brzegu jeziora. Specjalnie wybraliśmy takie miejsce, które mogłaby wybrać Willow. Ona uwielbiała naturę. Sama była jej wytworem; piękna jak kwiat, o głosie słowika oraz włosach, w których plątał się blask slonca. To miejsce znajdowało się nieco dalej od podsłuchującego Hogwartu, ale nie za blisko Zakazanego Lasu, a do tego...

Willow to wierzba. Bez obaw, sam się dopiero co wtedy dowiedziałem.

Niedługo potem, ale jednak nie za szybko, żeby nie wyniuchali zasadzki, miał się pojawić Irytek z kociołkiem specjalnej mikstury ala Huncwoci. Robiliśmy go z Rogaczem całe przedpołudnie, wrzucając do środka co popadnie. Swędzący proszek? Oj tak. Spleśniały ser? Smacznego! Sowie gówna? Wystarczyła paczka ciastek, aby Peter latał po Sowiarni ze szpachelką.

Wytyczne były takie, że szlamem mają oberwać ci, którzy zwykle obracali się wokół Regulusa Blacka.

Ale miałem nadzieję, że najmocniej oberwie właśnie mój brat.

Specjalnie schowaliśmy się za pobliskimi krzakami, abyśmy mogli to obejrzeć.

Oby oberwał mocno.

Pomijając już, kurwa, to, że byłem cholernie zazdrosny. Kipiałem od niej jak garnek zostawiony na ogniu, tak jak ten, którego nie dopilnowałem u Jamesa podczas wakacji. Ale ją byłem w stanie jeszcze znieść. Choć mnie to rozpierdalało.

Dużo kląłem, gdy byłem wkurwiony. Ups.

Chodziło też o to... znałem swojego brata. Ja go aż zbyt dobrze znałem. Był tym idealnym synkiem, z którego starzy mogli być dumni. Bo ulepili go na swoje podobieństwo. Był podstępny, oschły oraz sprytny. Manipulował, jeśli coś mu się nie podobało. Popierał zło, fascynował go mord, dążył do potęgi. Kiedy ja na ścianach wieszałem plakaty motocykli i rockowych zespołów, on na bank na swoich ścianach miał wycinki z gazet o Voldemorcie, aby móc co wieczór zmawiać do niego paciorek i bić pokłony.

Regulus dawno poszedł na dno. Nie zamierzałem pozwolić, aby pociągnął za sobą moją Willow.

Z ogłupienia wyrwało mnie pstryknięcie w ucho. Syknąłem i spojrzałem z oburzeniem na Remusa, który kręcił na mnie głową.

— Że co napisałeś? — warknął.

O cholera, było źle. Warczący Lupin. A do pełni było jeszcze daleko.

— Eeee... Rogacz napisał.

— Bo ty byś tylko kleksa zrobił, miernoto! — włączył się ożywiony James. — I nie zwalaj całej winy na mnie! Dyktowałeś mi!

— Srał cię pies, psie!

— Kopnij się w zad, łosiu!

— Idą, już idą!

Chwilę nam zajęło skumanie, o co tym razem chodziło Glizdkowi. Dopiero gdy ten wskazał nam palcem to, na co mieliśmy patrzeć, uśmieszki same wkradły się na nasze ryjce.

Regulus oraz jego koledzy, tłumok Rosier i głuptak Avery, właśnie dotarli na miejsce, o które od początku nam chodziło. Tamci dwaj klapnęli na nadbrzeżnych kamieniach skąpanych w słońcu. Regulus natomiast oparł się plecami o pień wierzby, jakby chciał ukryć się w jej cieniu.

Pff, ale to była pozerska poza.

— Merlinie... — Luniek pomasował się po czole, bo pewnie znów go rozbolała. Miewał migreny. Często właśnie przez nas. — Nie! Nie zamierzam brać w tym udziału — oświadczył po raz któryś, choć wtedy chyba faktycznie nie ściemniał. Już się odwrócił. — Nie mogę z wami, potrzebuję melisy, wy...

— Luniaczku, znów dramatyzujesz — machnął na niego okularnik.

— Właśnie — zgodziłem się. — Przecież żarty na Ślizgonach są naszą specjalnością.

— To nie jest żart tylko zemsta! — odparował Remus.

— Nie widzę różnicy. A ty, Rogaczu?

— To jest jakaś różnica, Łapciu?

— To się źle skończy — zawróżył jak jebana wróżka. Cisnął ostrym spojrzeniem we mnie. — Ona nie jest głupia. Domyśli się, że to my za tym stoimy. I znów będę musiał za ciebie przepraszać!

Przewróciłem oczami. Przecież wszystko miałem pod kontrolą.

No ten, miałem.

— Ej, chłopaki — wtrącił się zmieszany Peter. — Wysłaliście tą notkę też do Wills i Nans?

— Peter, głuptasku — westchnąłem jak do dziecka, którym był. — Nie. Nie chcemy przecież, żeby spotkało je kuku. To jest przeznaczone dla kogoś innego.

Peter, zamiast obrazić się lub zacząć się na mnie pluć, wsadził paluchy do buzi od stresu. Tym razem to James przewrócił oczami, bo nasz puszysty przyjaciel często drżał jak golas na mrozie, tyle że on po prostu się bał. Byle czego oraz z byle głupich powodów.

Zawsze się już miał bać. Nawet tego, dla którego zdradził przyjaciół.

Wreszcie Glizdogon spojrzał na nas wystraszonym wzrokiem.

— To czemu Willow i Nancy tu idą?

Świat nagle zamilkł. Powieka przestała mrugać, serce nie chciało bić, a wrona już nie krakała. Nawet nie odważyłem się tam spojrzeć. Jeśli o to chodziło, nie byłem odważnym Gryfonem.

Było tak cicho, że szelest liści oraz chichot Irytka słychać było nawet u pingwinów, które mieszkały na samej górze globusa.

O w mordę jeża.

···

WILLOW

Czułam wściekłość.

Czułam szczęście.

Czułam odrazę.

Czułam głód.

Czułam wszystko i nic.

Przede wszystkim czułam duszność.

A to wszystko wina Regulusa.

Nie byłam z tych, które z potulnym uśmiechem dawały po sobie jeździć jak po szmacie. To dlatego na krzyk Clary odpowiedziałam swoim krzykiem. Głośniejszym. Na burzę w jej oczach odparłam huraganem. Gdy ona rzuciła książką, ja wyczarowałam cegłę.

Nancy w ostatniej chwili powstrzymała mnie przed rzutem. Pandora się wystraszyła, że mogłabym trafić w jej mikstury.

Ty małpo, ukradłaś mi narzeczonego!

Pokaż mi pierścionek, szmato.

Prychnęłam kolejny raz. Po moich słowach Clara zatrzasnęła się w łazience, gdzie życzyłam jej spłukania głowy w kiblu, aby oprzytomniała. Przez następne kilkanaście minut wydeptywałam ścieżkę w dywanie, chodząc w tę i z powrotem, podczas gdy Nancy starała się mnie uspokoić, a Pandora dobijała się do łazienki na siku. Zawładnęła mną wtedy na tyle potężna złość, że jeszcze trochę i złamałabym swoją różdżkę oraz nos tej idiotki, gdyby tylko przestała się chować.

W nocy nie zmrużyłam oka, obserwując łóżko Clary. Była nieobliczalna.

A więc następnego dnia byłam zmęczona, zła, zraniona oraz głodna, bo Archie za każdym razem wytrącał mi łyżkę z ręki na śniadaniu. Za karę, że mu nie powiedziałam.

Tylko, cholera, jak mu miałam powiedzieć, kiedy sama nic nie wiedziałam?!

Regulus miał mnie ostrzegać, gdy zamierzał zrobić jakiś większy krok w naszej relacji, którym oszukalibyśmy świat. Nie zrobił tego. Zamierzałam to wyjaśnić.

Jednak najpierw skierowałam się do wyjścia na błonia. Potrzebowałam się przewietrzyć. Zaczerpnąć tlenu, który zabierali wszyscy wokół, gdy szeptali za moimi plecami. Znów czułam na skórze ich wścibskie spojrzenia. Przez nich się dusiłam.

We wrotach minęłam się z Nancy. Blondynka posłała mi zmartwione spojrzenie, których też już miałam dość.

Chciałam zniknąć. Wtedy. Ale świat nie zrozumiał i spełnił moje życzenie długo, długo później, gdy pragnęłam być. Z nimi. Z nim.

Już w pierwszej sekundzie uderzyła we mnie świeżość, której tak mi brakowało. Zaczerpnęłam głęboki wdech, aby rozkoszować się tym jak najdłużej. Nieco zwolniłam, bo ostatnie korytarze Hogwartu pokonałam niemal biegiem. Czułam smród spalonych pięt.

— Willy, daj spokój — Nancy zrównała ze mną krok. — Znasz Clarę. Zaraz znajdzie sobie nowego z większym portfelem w kieszeni na dupie.

— No nie wiem — skrzywiłam się. — Myślałam, że na śniadaniu zadźga mnie widelcem.

Wzdrygnęłam się na wspomnienie wrogiego spojrzenia piwnych oczu. Nancy machnęła ręką, rozmywszy je.

— Może jej podpaska przeciekała. Też byś była zła.

Zerknęłam na nią z obrzydzeniem, na co wzruszyła ramionami. W tym samym momencie dostrzegłam coś ponad jej ramieniem. Kogoś. Zahamowałam, czego Nancy nie zdążyła. I zanim zdążyła się zorientować, ja już pędziłam w stronę nadbrzeżnej wierzby, czując elektryzującą pod palcami złość.

Słyszałam za plecami jej kroki. To znaczyło, że Regulus Black nie mógł zostać wrzucony do jeziora i poobgryzany przez trytony, bo przecież byłam w nim zauroczona.

Pierwszy dostrzegł mnie Evan, który wraz z Averym wygrzewał się na kamieniach jak syrenki. Zagwizdał i posłał Blackowi bezczelny uśmiech. Regulus stał w cieniu wierzby, opierając się o jej pień, więc tamtym dwóm nie poświęciłam nawet odrobiny uwagi. Minąwszy ich, stanęłam prosto przed brunetem. Szmaragdowe tęczówki od jakiegoś czasu śledziły każdy mój ruch, co mnie dekoncentrowało.

Nie przewróć się, nie przewróć się, głowa wysoko, cycki do przodu, uważaj kamień!...

Mój mózg bardzo dobrze ogarniał sytuację.

W pierwszej kolejności Regulus zjechał mnie spojrzeniem, po czym uśmiechnął się. I gdybym go trochę nie poznała, pomyślałabym, że cieszył się na mój widok i uśmiechał uroczo. Ale był złośliwą szują. Przypomniały mi o tym te iskierki w jego oczach.

— Pięknie wyglądasz.

Ktoś za mną westchnął, jakby to było do niego. Jakby to nie było sarkastyczne! Jakby...

— Nancy! Miło cię widzieć, moja droga — usłyszałam za sobą Rosiera. — Muszę ci powiedzieć, że było mi smutno, gdy nie widziałem cię wczoraj na trybunach.

— Za dużo gadasz, Rosier.

Dotąd milczący Avery zachichotał. Dalej jednak nie skupiałam się już na ich słowach, choć stali ledwie kilka kroków za mną, odgradzając się od nich murem. Skrzyżowałam ramiona przy piersi i zacisnęłam usta, na co Regulus uśmiechnął się jeszcze szerzej. Sukinsyn.

— Odbiło ci? — syknęłam.

— Nie rozumiem, o czym mówisz — przechylił głowę w bok i zmrużył oczy. Bawił się ze mną.

Przez moment zapatrzyłam się na luzacko zwisający na jego czole lok, na co parsknął śmiechem. Zażenowana uciekłam wzrokiem i zazgrzytałam zębami, licząc do dziesięciu. Choć nie, do dwudziestu. Dziesięć na uspokojenie to za mało.

— Miałeś mnie ostrzegać, kiedy masz zamiar odwalać — przypomniałam mu z dłonią przy czole. Było ciepłe. Regulus podnosił mi nie tylko ciśnienie, ale i temperaturę.

Pod różnymi aspektami.

Wtedy Regulus odepchnął się od drzewa i pokonał ten jeden krok z dwóch, jakie nas dzieliły. Zadarłam wyżej głowę dla tego pieprzonego wielkoluda, czując się jeszcze mniejsza przez nacisk z jakim na mnie patrzył. Jakbym nie była warta wtajemniczania w jego plany. Jakby moje zdanie wcale się nie liczyło. Nie dałam po sobie poznać, że to trochę mnie ugodziło.

— Bałem się tego, jak działaś pod presją — nie ufał mi. — A ja potrzebowałem naturalnej reakcji.

Nie ufał mi ani trochę.

A ja nie ufałam jemu.

Miał zbyt wiele tajemnic, którymi nie chciał się podzielić.

— Śpiewam w szkolnym chórze. Nie wiem co to presja.

Szmaragdowe oczy przeciął błysk zaciekawienia. Regulus pochylił się w moją stronę, niżej i niżej. Serce dudniło mi w piersi. Ciało przeszył dreszcz. Nie odsunęłam się jednak, kiedy jego oddech owiał moją twarz. Nie przerwałam kontaktu wzrokowego. Nad zieloną łąką unosiła się mgła, która nic mi nie mówiła.

— Będę musiał cię kiedyś odwiedzić na próbie i to sprawdzić.

Przełknęłam ślinę. O Merlinie.

Nie wiedziałam, ile czasu staliśmy w takiej właśnie pozycji. Z prawie stykającymi się nosami. Ja nieustannie wpatrywałam się w jego oczy, podczas gdy Black co jakiś czas zjeżdżał na inne partie mojej twarzy, jakby doszukiwał się w niej skaz. Czułam ciepło wypełniające moje policzki.

W końcu ktoś za mną chrząknął, najpewniej Nancy. Zamrugałam, co Regulus wykorzystał na odsunięcie się ode mnie.

— Clara chce mi ogryźć głowę — pokręciłam głową, by wyrzucił z głowy uczucie jego oddechu na mojej skórze. Regulus zmarszczył brwi. — Mówi, że cię jej ukradłam — wzruszyłam ramionami.

Chłopak zacisnął mocniej szczękę i odwrócił wzrok. Cholera, czy każdy tak ładnie wyglądał z profilu?

— Nie czaję was — odezwał się Avery. — Ja bym go oddał i dorzucił worek galeonów, żeby mi go nie zwracali z powrotem, a wy się o niego bijecie jakby był jednym samcem.

— Nic Morris nie obiecywałem — warknął Regulus, ignorując przyjaciela.

— Ale twoja matka tak.

Wtedy Black wrócił do mnie spojrzeniem. Tak poważnym, że aż ścięło mnie z nóg.

— Masz rację. I była wściekła, że opieram się przed jej decyzją — cedził wolno słowa, jakby z odrazą. A właśnie mówił o własnej matce. — Ale gdy dowiedziała się, kim jesteś, zechciała cię poznać. Rookwoodowie są dla niej lepszą partią — niemal splunął.

Dla niej. Nie dla niego.

Zatkało mnie. Gapiłam się na niego wielkimi oczami i analizowałam w głowie jego słowa, coraz bardziej tracąc dech. Walburga Black. Tej kobiety bał się własny mąż, jeśli wierzyć słowom Syriusza, a ja miałam się z nią spotkać, by mogła ocenić, czy nadawałam się na jej synową. Świat nagle przygasł w moich oczach, a ciało zapomniało, że musi oddychać. Krew mi szumiała w uszach.

Dopiero potem się okazało, że to nie krew, a szelest liści. Oraz czyjś wredny chichot. Ale nie usłyszałam tego. Bo wtedy zaczęłam tonąć na dno.

Aż nagle...

— KĄPIEL BRUDASKI!

Nim się zdążyłam zorientować, Regulus złapał mnie w pasie i odciągnął kilka kroków w bok. Tym samym obrzydliwie glutowata maź, pełna gródek i innych świństw, nie spadła na nas tylko na trawę. Z odruchem wymiotnym przycisnęłam dłoń do nosa, aby nie wdychać więcej jej zapachu. Niestety, nasi przyjaciele nie mieli tyle samo szczęścia. Nancy, Evan oraz Avery cali byli zieloni od gluta. Blondynka pisnęła, gdy odkleiła od ramienia rybi szkielet, w czasie gdy chłopcy tarzali się w trawie i drapali gdzie popadnie.

— Ja pierdole, swędzi!

— Kurwa, no nie mów!

Regulus wciąż oplatał mnie ramionami w talii i przyciskał tors do moich pleców, kiedy tak patrzyliśmy na nich w szoku. Wtem nad nami rozbrzmiał kolejny chichot.

Irytek turlał się w powietrzu ze śmiechu, tuląc do siebie kociołek. Gdy jednak spostrzegł, że nam dwóm nim się nie stało, poltergeist aż się zapowietrzył.

— Czyściutcy! Suchutcy! Bez łez, kochaniutcy, zaraz będziecie śmierdzioszki — zachichotał i pomieszał długim palcem w kociołku. Coś tam zabulgotało. — Najlepsze zostało dla was!

Wtedy pomknął w naszą stronę. Byłam jak spetryfikowana. Nie mogłam się ruszyć, nie mogłam krzyczeć ani uciekać. Tylko patrzeć na przechylający się kociołek.

Regulus się cofnął. Dalej mnie trzymał, więc pociągnął mnie za sobą. Byłam zbyt otumaniona, aby się nie posłuchać. Za to kiedy Ślizgon się potknął, on mnie nie puścił i nie pozwolił, abym miała jakiś inny wybór. Poleciałam do tyłu z nim. Zdążyłam jeszcze tylko usłyszeć:

— Pozdrowienia od Huncwotów, pysiaczki! Niech trytony wyprują z was flaczki!

Nawet gdy świat zalała woda, Regulus dalej mocno mnie trzymał.

Wpadliśmy do jebanego jeziora.

···

a/n: wesołych walentynek! single, łączmy się

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro