Taniec między gwiazdami
Chociaż żaden z nich by się do tego nie przyznał, uwielbiali, gdy muzyka wypływająca ze starego gramofonu i sitaru, trzymanego od czasu podróży po Indiach, który Magnus zaczarował, by sam grał, łączyła ich ciała w jedność podczas spokojnego tańca, w którym wirowali wokół siebie lub trzymali się blisko, jakby w obawie przed wzajemnym straceniem.
W powietrzu unosił się aromat olejków z drzewa sandałowego i kadzidełek patyczkowych, które tak fascynowały i omamiały Magnusa. Blask gwiazd odbijał się od szkła dużego okna balkonowego, a świece rozjaśniały mrok panujący w salonie. Na meblach, stojących jeszcze chwilę temu w różnych miejscach, teraz przesunięte pod ścianę, stały różne pamiątki po ich wspólnych podróżach i spędzonych razem chwilach.
-Pamiętasz naszą podróż do San Francisco?- spytał Magnus, kładąc rękę na biodrze Alec'a i wtulając się w niego.- Jak się nazywała ta restauracja? Larpe... Larpa...
-Ta była we Francji.- Lightwood obrócił go i złapał od tyłu w pasie. Wtulił nos w jego postawione na żel włosy i zaciągnął się zapachem jego szamponu. Mieli inne gusta w kwestii niemal wszystkiego, Ba!, nawet w tej kwestii się kłócili, ale ten zapach, smoczy owoc, przyciągał ich oboje. -W San Francisco była Saison.
Stanęli obok siebie ze złączonymi dłońmi, a potem znów zwrócili się do siebie twarzami.
-Mieli tam wyśmienitego homara. Nosiłeś wtedy na sobie jeansową kurtkę.- Magnus przejechał dłonią po ramionach Alec'a.
-Skórzaną.
Muzyka przyśpieszyła, a oni zaczęli obracać się wokół siebie i własnej osi jednocześnie. Stanęli nagle jak wryci i zbliżyli się do siebie, wtulając nawzajem w swoje klatki piersiowe. Słyszeli bicia swoich serc, które, choć przyśpieszone, biły w tym samym rytmie.
Magnus objął w talii Alec'a, a ten odchylił się do tyłu, wraz z cichnącym dźwiękiem muzyki, powierzając tym samym swoje bezpieczeństwo czarodziejowi.
-Musisz mnie ciągle poprawiać?
-Mówię tylko jak było.- podniósł się i znów wrócili do pozycji wyjściowej, ściskając swoje dłonie.- To tobie coś pamięć szwankuje. Masz już swoje lata.- podniósł rękę Magnusa nad jego głowę i obrócił go.
-Jeszcze mi powiedz, że nie jechaliśmy autostopem przez Kalifornię jak normalni ludzie.
-Ukradliśmy cadillaca, co raczej nie jest normalny zwyczajem. Zwłaszcza wśród nas.
Gdy muzyka wygrywana przez sitaru stała się bardziej niepokojąca, odwrócili się do siebie plecami.
-Pożyczyliśmy.
Magnus ruszył w prawo, robiąc małe, skoczne kroki, przeplatając nogi. Alec mu zawtórował.
-Bez zwrotu?
-Siedzieliśmy na masce i oglądaliśmy zachód słońca.
Objęli się, a potem ich taniec zaczął przypominać walca, w którym prowadził Magnus. Zrobił krok do tyłu, a Alec podążył za nim.
-Wschód.
-Dam głowę, że to była romantyczna atmosfera.
Magnus był niższy, więc musiał wyżej podnieść rękę, by Alec mógł się obrócić, a potem wpaść w jego ramiona.
-Było zimno.- położył rękę na jego biodrach i podwinął lekko kawałek bordowej koszuli.- Właśnie straciłeś głowę.
Stanęli do siebie twarzami. Na horyzoncie zaczęła pojawiać się krwawo pomarańczowa poświata wschodzącego słońca.
-Wyglądasz bosko o poranku- powiedział Magnus, przyglądając się jego twarzy niczym jakiemuś bożkowi.
Serce zabiło mu szybciej, skóra zaczęła się pocić, jego spojrzenie skakało z jednej strony twarzy Lightwooda, na drugą, a potem na nos i w jedno z oczu. Alec miał piękne niebieskie oczy.
-Myślałem, że wolisz gwiazdy- zaśmiał się, kontynuując taniec.
Splótł ich palce razem, drugą rękę kładąc na ramieniu Magnusa. Obrócili się wokół własnych osi i znów wtulili w swoje ciała. Wszystkie odległe gwiazdy ustąpiły miejsca słońcu, a muzyka ucichła.
Magnus padł na ziemię, gdy ramiona Alec'a nie złapały go po wykonanym obrocie. Oparł dłonie o pobrudzony, jedwabny dywan i załkał cicho. Kilka łez spłynęło po jego policzkach, rozmazując pozostałości po nałożonym trzy dni temu tuszu do rzęs.
Jego płuca zaczęły gwałtownie nabierać powietrza, przed oczami pojawiły się mroczki, a mięśnie napinały się do granic możliwości.
Podniósł się, zawiesił ręce w powietrzu i wykonał obrót. Uśmiechnął się szeroko i wykonał ruch, jakby przyciągał kogoś do siebie.
-Wybacz, nastąpiłem ci na stopę- zaśmiał się, zaciskając spoconą ze stresu dłoń. Nigdy nikogo nie nadepnął.
Przez brudne zasłony nie przebijał się niemal żaden promień słońca, światło wydobywało się z kilku zapachowych świeczek, w których kończył się wosk, zdjęcia przykryła gruba warstwa kurzu. Muzyka nie grała, milcząca przez zniszczony gramofon i powyrywane struny sitaru, które od lat nie wydobyły z siebie dźwięku.
Pamiętał słowa, które powiedział kiedyś Camille, prawdziwa miłość jest nieśmiertelna. Nieśmiertelność nie była dobrą cechą, zwłaszcza dla kogoś kto pokochał śmiertelnika.
Na dłoni nadal miał ślad po obrączce, którą złożył z Alec'iem do grobu.
~$$$~
Pierwsze OTP Kise będące canonem: *istnieje*
Kise, pisząc opko: Yeah, zabić go
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro