Epilog
Siedzimy w cichej, białej sali. Świat za oknem wydaje się zatrzymany w miejscu, jakby cała rzeczywistość kręciła się wokół tego jednego momentu.
Ross trzyma długopis w drżącej dłoni. Jego palce lekko zaciskają się na metalowej oprawce, ale wciąż nie jest w stanie go przyłożyć do kartki. Widzę to wszystko w jego oczach – wszystkie te tygodnie pełne niepewności, lęku, a także nadziei. Ta decyzja, której teraz ma dokonać, wydaje się ważyć na szali więcej niż wszystkie inne podjęte w jego życiu.
Ściskam lekko jego ramię, chcąc, aby poczuł moją obecność i wsparcie. Spogląda na mnie. Uśmiecham się, choć czuję, jak serce mi wali. Chcę, żeby wiedział, że jestem tutaj z nim, bez względu na wszystko.
Ross kiwając na mnie palcem, nakazuje się pochylić. Zbliżam się, a jego gorący oddech muska moje ucho, kiedy szeptem mówi:
– Trochę szkoda, nie sądzisz? Nie poszalejemy już w łóżku, nie będę w pełni wydolny.
Parskam cicho, oblewając się rumieńcem, jednocześnie czując ulgę. Jest tam, w jego głosie, ta żartobliwa nuta, której brakowało mi od tak dawna. Oczywiście, że musiał sobie wybrać taki moment na żart. A jednak wiem, że to nie jest żart do końca – jego obawy są realne.
– Wiesz, że i tak wolę być na górze – odpowiadam również szeptem, pozwalając sobie na chwilę ulgi w tym napięciu.
Lekarz siedzi za biurkiem, obserwując nas z lekkim uśmiechem na twarzy. Ma ciepłe, brązowe oczy, które promieniują spokojem i zaufaniem. Wcześniej przez długie minuty informował nas o możliwych powikłaniach, zagrożeniach i ograniczeniach, które mogą czekać Rossa po operacji.
Ross przerywa na chwilę naszą wymianę spojrzeń, opuszcza wzrok na kartkę. Jego dłoń drży lekko, ale mimo to długopis dotyka papieru. Składa podpis.
Oddycham głęboko, czując, jak wszystkie moje napięcia odpływają na moment. Obejmuje mnie, a ja kładę głowę na jego ramieniu, dziękując w myślach za ten moment.
Wybrał życie.
*
Stoję z boku sceny, a światła reflektorów tańczą wokół Rossa, który po raz ostatni trzyma w dłoniach mikrofon. To zawsze było jego miejsce. Tu, na scenie, był niepokonany – pewny siebie, pełen pasji. Ale dzisiaj, gdy na niego patrzę, widzę coś więcej niż tylko lidera zespołu. Widzę człowieka, który nie tylko śpiewa, ale ma odwagę pożegnać się z sobą, którego znał przez całe życie.
Jego głos wypełnia salę, a tłum skanduje jego imię. Każde słowo, które wypływa z jego ust, brzmi tak, jakby chciał nimi zatrzymać czas. W tym momencie, choć jesteśmy otoczeni setkami ludzi, czuję, że te słowa skierowane są tylko do mnie. Każdy dźwięk, każda nuta przypomina mi o tym, jak daleko zaszliśmy razem.
Patrzę na jego twarz, na tę mieszankę bólu i radości, która ją wypełnia. Łzy napływają mi do oczu, bo widzę, jak wiele dla niego znaczy to pożegnanie.
– Kocham was – mówi do mikrofonu, a jego głos drży. – To była moja podróż, a wy byliście częścią każdej chwili. Dziękuje za te wszystkie lata. Jesteście wielcy! – Słowa zawisają w powietrzu, a tłum odpowiada głośnym aplauzem. Ale ja widzę, jak jego ramiona opadają z wyczerpania, jak jego dłoń, trzymająca mikrofon, zaczyna lekko drżeć.
Schodząc ze sceny, wzrok ma utkwiony we mnie. Jest cały spocony, ciężko oddycha, a pod koniec już ledwo wydobywał z siebie głos, ale publiczność śpiewała razem z nim. Czasem nawet zastępowała, znając wszystkie piosenki. Wszystkie oprócz tej jednej, którą obiecał mi zaśpiewać ze sceny, na którą mnie wciągnął i przedstawił wszystkim jako narzeczoną i największą inspirację, a także powód do życia.
Jestem pewna, że „Dziewczyna o duszy z porcelany”, której byłam tak ciekawa, a on obiecał mi zaśpiewać ją dopiero ze sceny, będzie już jego ikoną – początkiem jakiejś ery, ale też jej końcem.
Jestem z niego tak dumna.
*
Droga wydaje się ciągnąć w nieskończoność. Za oknami mijają znajome krajobrazy, ale tym razem widzę je inaczej. Ross drzemie obok mnie. Jest spokojny, zrelaksowany. Jego oddech jest inny – cichszy, bardziej płytki, ale jest tu. Żyje.
Za nami ciężki rok, w którym musiał nauczyć się żyć w inny sposób i zaakceptować swoje ograniczenia, zmianę stylu życia, co w cale nie przyszło mu z łatwością. Operacja była tylko początkiem, a sytuacja, w jakiej przyszło nam tworzyć wspólną codzienność i relację była inna, znacznie trudniejsza niż się spodziewaliśmy.
Ale daliśmy radę. Wyszliśmy znacznie silniejsi, choć nie bez nowych ran, jednak z pewnością, że nasza droga była warta tych wszystkich łez i cierpienia, jakie na nas spadło. Ross odbudował relację z matką i bratem. Przyjechali do Nowego Jorku przed jego operacją. Wspierali i pomagali, jak tylko mogli. Odwiedziła nas również Cassie z Blake’iem i Melody, a mała wniosła tyle miłości, że kiedy wyjechali, w domu zrobiło się pusto. Nie można zapominać o Marie – ta kobieta jest niezastąpiona. Była dla mnie jak babcia, a gdy zdecydowaliśmy po roku wynieść się z miasta, pożegnanie było pełne łez.
Gdy widzę tabliczkę z napisem „Pine Hollow wita” moje serce wywija koziołki z radości. Lubiłam Nowy Jork, ale czuję, że to tutaj jest moje miejsce. Tu mam rodzinę, przyjaciół. Tak bardzo tęskniłam za Arabellą i Chaosem. Już w wyobraźni widzę nasze spacery leśnymi ścieżkami, wśród strumyków, świergotu ptaków. Czuję już ten spokój i brak pośpiechu. Będziemy tu szczęśliwi. Wiem to na pewno.
– Ross, jesteśmy w domu – szepczę.
– Mój dom jest zawsze tam, gdzie jesteś ty – mruczy sennie i nawet nie otwiera oczu.
🌟 6 lat później 🌟
Ciężko sapiąc, cała spocona, docieram do szkoły w momencie, gdy wybrzmiewa dzwonek. Drzwi otwierają się z hukiem, a chmara dzieciaków wybiega na zewnątrz, rozbiegając się we wszystkie strony, jakby każdy z nich miał tylko sekundę, żeby dotrzeć do swojego celu. Śmiech, okrzyki radości, plecaki podskakujące na małych ramionach – to wszystko jest jak fala energii, która sprawia, że nie mogę się nie uśmiechać. W tłumie radosnych dzieciaków, od razu wyłapuję Melody. Zawsze była łatwa do zauważenia – pełna energii, z tym swoim śmiechem, który jest zaraźliwy jak wirus i zawsze sprawia, że świat wokół niej wydaje się jaśniejszy.
Ale nie dziś.
Melody nie biegnie, nie śmieje się, nie rozmawia z innymi dziećmi. Idzie wolno, z opuszczoną głową i oczami wbitymi w ziemię, jakby coś ciężkiego ciążyło jej na małych ramionach. Jej długie, brązowe włosy opadają luźno, ukrywając twarz, której nie mogę dokładnie zobaczyć. Coś jest nie tak.
Moje serce od razu przyspiesza. Dlaczego mój zawsze radosny promyczek przygasł? Widok jej takiej, smutnej i przygnębionej, ściska mi serce.
Podchodzę bliżej, próbując złapać z nią kontakt wzrokowy, ale nim zdążę to zrobić, jakiś chłopiec z kapturem na głowie, uderza ją mocno w ramie, a ona podnosi gwałtownie głowę, wybudzona z jakiejś głębokiej zadumy.
– Głupek! – woła za chłopcem, tupiąc nogą, a jej twarz przybiera pełen oburzenia wyraz. Obracam się w stronę chłopaka. On również to robi, ale jego wzrok jest utkwiony w Mel. Pomiędzy dzieciakami przeskakują niezbyt przyjemne iskry. Ciemnowłosy chłopiec patrzy na Mel przeszywającym, ponurym spojrzeniem. Odwraca się i szybkim krokiem odchodzi, natomiast Melody odprowadza go wzrokiem, dopóki nie zniknie jej z oczu.
– Dokucza ci? – pytam.
– Nie. Ale mnie nie lubi – mruczy. – A od dzisiaj już chyba nienawidzi. – Z jej piersi wydobywa się ciężkie, pełne goryczy westchnienie.
– Jak to możliwe? Ciebie wszyscy lubią – parskam i przytulam ją.
– On nie. Myślę, że nikogo nie lubi. – Marszczy brwi i widzę, że sprawa chłopca jest dla niej jakimś problemem.
– Chcesz mi powiedzieć, co dzisiaj zepsuło ci nastrój?
Dziewczynka wzdycha i kopie kamyk, który staje jej na drodze, chowa dłonie do kieszeni kurtki. Nie odpowiada, a ja nie naciskam. Po prostu obejmuję ją i idziemy wolnym spacerem do domu. Wystawiam twarz do pierwszych, nieśmiałych promieni słońca, rozkoszując się delikatnym wiatrem. Nie mogę doczekać się pełnej wiosny i lata, chociaż w Pine Hollow wszystkie pory roku mają niepowtarzalny urok. Nie zamieniłabym tego miejsca na żadne inne.
– To chłopiec od Sawyer’ów – odzywa się nagle Mel.
– Och, rozumiem.
Sawyer’owie od lat tworzą rodzinę zastępczą dla dzieciaków. Żaden przypadek nie jest im straszny i spod skrzydeł ich miłości dla tych najmniej kochanych, poranionych, zagubionych dzieci, narodziło się wielu wspaniałych młodych dorosłych – niektórzy po osiągnięciu pełnoletności zostają w miasteczku. Rodzinę tą wspiera nie kto inny jak Blake, który na swoim ranczu oferuje coś w rodzaju przystani dla tych dzieci – które chcą, mogą brać bezpłatnie udział w prowadzonych przez niego zajęciach. Dzieciaki zaczynają swoją przygodę od nawiązania relacji z końmi, biorą udziały w rajdach i biwakach. Kontakt z końmi działa na nie terapeutyczne i jest pomocny w radzeniu sobie z sytuacją, w jakiej się znalazły.
Poza tym Blake przełamał się i prowadzi lekcję z jazdy naturalnej, a kiedy Mel podrosła wrócił też do układania trudnych koni. Natomiast Cassie dzisiaj pojechała na koncert fortepianowy jednego ze swoich dawnych uczniów, dlatego ja odbieram Melody ze szkoły – zazwyczaj wracają razem, jeśli Cass nie ma zajęć dodatkowych z muzyki. Oboje są cenni dla miasteczka i cieszą się dużym szacunkiem wśród mieszkańców. A ja mam to szczęście, że mogę ich nazywać swoimi najlepszymi przyjaciółmi.
Czekam na to, czy Melody będzie chciała coś więcej powiedzieć, ale milczy, więc delikatnie ciągnę ją za język.
– Znasz jego imię?
– Axel. Przynajmniej słyszałam, jak ktoś tak się do niego zwrócił.
– Jest w twojej klasie, czy starszy?
– Nie chodzi do mojej klasy, ale jest chyba w moim wieku. Przyszedł do szkoły niedawno.
– Mhm – mruczę, współczując mu już teraz. Bycie nowym wśród zgranej społeczności nie jest proste, a jeśli trafił pod opiekę Sawyer’ów domyślam się, że ma za sobą trudną przeszłość.
Przez chwilę obie idziemy pogrążone we własnych myślach, po czym Melody decyduje się porozmawiać.
– Dzieciaki bardzo mu dokuczają, bo ciągle chodzi z kapturem na głowie i słuchawkami na uszach. Z nikim nie rozmawia, nie odpowiada na żadne pytania. Nawet nie patrzy w oczy, jak się do niego mówi. Śmieją się z niego. – W jej głosie da się usłyszeć lekkie oburzenie.
– To przykre.
– Prawda? – Mel ożywia się. Przytakuję z lekkim uśmiechem. Zawsze miała dobre serce i mnóstwo empati w sobie. – Dlatego dzisiaj nie wytrzymałam.
Oho. Trochę się spinam, a uśmiech schodzi mi z twarzy. To dobra dziewczynka, dopóki ktoś nie wyprowadzi jej z równowagi. Ma dość... ognisty, impulsywny temperament, nad którym trudno jest zapanować.
– Co zrobiłaś, Mel? – Tłumię westchnięcie. Ale chyba tym razem nikogo nie uderzyła. Czasem nie potrafi zapanować nad emocjami i Blake był wzywany do szkoły, a mała ma dopiero osiem lat.
– Nic ciociu, przysięgam! – Przystaje, patrząc na mnie wielkimi zielonymi oczami i przykłada dłoń do serca. Unoszę brew. – No nic takiego przynajmniej. On nie jada lunchu ze wszystkimi na stołówce. Gdzieś się chowa. Dzisiaj, jak szłam korytarzem, to dwóch starszych chłopców go zaczepiło. Jeden go popchnął, a drugi zabrał mu plecak. Nie tylko ja to widziałam! – mówi coraz szybciej, a w jej głosie pobrzmiewa już jawne oburzenie na tą sytuację. Bierze głębszy wdech, na policzkach pojawiają się delikatnie rumieńce. – Więc przystanęłam i obserwowałam, czy coś się wydarzy. A wiesz, co oni zrobili?
– Co?
– Zabrali mu lunch! – Wyrzuca ręce w górę, a emocje przejmują nad nią górę. – Tak się nie robi!
– Oczywiście, że nie. I co się stało? – pytam łagodnie. Oczy Mel ciemnieją.
– Powiedzieli, że jak nie chce być dzisiaj głodny to, żeby sobie go od nich odebrał. Rzucali do siebie pudełkiem i śmiali się z niego. Brzydko na niego powiedzieli. Przybłęda. A on odszedł. Nie walczył. Więc podeszłam do nich i powiedziałam, że mają mu oddać.
Zaczynam mieć złe przeczucia.
– Nie chcieli. Jeden powiedział do mnie coś bardzo niemiłego. Takie nieładne słowo. Chcieli odejść z tym lunchem, ciociu! A po co im było jego jedzenie, skoro mają swoje? – Marszczy nos, a w jej oczach już widać nadchodzącą burzę. – Więc zaatakowałam tego, który miał jego lunch.
– Co zrobiłaś? – wyduszam. – Jak to zaatakowałaś?
– Konkretne to go kopnęłam. – Wzrusza ramionami. – No i ugryzłam – dodaje po chwili wahania.
– Ugryzłaś – powtarzam, patrząc na nią z niedowierzaniem.
– Ale to nic! To nie jest takie ważne, przecież walczyłam w słusznej sprawie, prawda? No nieważne. I wiesz, co się stało? – Teraz dziewczynka jest już tak oburzona, że jej oczy zwężają się w małe szparki. – Podeszłam do Axel’ a, ładnie się uśmiechnęłam, naprawdę ładnie, tak jak do taty, gdy jest na mnie zły, i oddałam mu lunch. Nawet zapytałam, czy wszystko w porządku i czy nie chciałby przyłączyć się do mnie na stołówce, że możemy zjeść razem. A wiesz... – zapowietrza się, a jej twarz jest czerwona ze złości – wiesz co on zrobił?
Kręcę głową.
– Powiedział mi, żebym nigdy więcej się nie wtrącała i trzymała od niego z dala, bo pożałuję! Zabrał ode mnie ten lunch i wrzucił go do kosza! Wyobrażasz sobie? A patrzył na mnie, jakbym to ja mu go zabrała, a nie tamci! Więc powiedziałam mu, że widocznie ma za dużo w dupi..
– Meeeel.
–... w domu, no! W domu jedzenia. I wyciągnęłam ten lunch z kosza i powiedziałam mu, że jest mnóstwo głodnych, bezdomnych kotów, które będą wdzięczne za jedzenie, bo on widocznie nie umie docenić tego, że ma co jeść. Powiedz mi, co zrobiłam źle, że patrzy na mnie teraz, jakbym była jakimś... Uch. No głupek. – Przewraca oczami, krzyżuje ręce na piersi i rusza w drogę tak szybko, że ledwo za nią nadążam.
– Zaczekaj, Melody! Nie mogę iść tak szybko – dyszę, starając się nadążyć za nią. Chryste, nawet tempo chodu odziedziczyła po ojcu. Dziewczynka przystaje. Gdy podchodzę bliżej, wsuwa swoją dłoń w moją.
– Przepraszam, zdenerwowałam się. Ale ty grzebiesz ludziom w głowach, prawda? Wujek Ross tak mówi.
– Konkretnie to jestem terapeutką...
– No tak. Więc może powiedz mi, o co chodzi Axel'owi, bo nie rozumiem.
– Wiesz... – Z trudem zbieram myśli. Jestem ostatnio tak bardzo rozkojarzona, że ciężko mi się wysławiać. – To chłopiec...
– A czy to znaczy, że musi być taki dziwny?
– Nie to chciałam powiedzieć – parskam. Ocieram pot z czoła. Droga ze szkoły domku nad jeziorem jest dość długa, a mi coraz ciężej się poruszać. W jedną i drugą stronę to naprawdę duży wysiłek. – Chodzi mi o to, że niektórzy nigdy nie zaznali wsparcia, ani pomocy i mogą mieć problem, żeby ją przyjąć. Są nauczeni radzić sobie samemu, nie ufają ludziom. No i dla chłopca, to że dziewczynka stanęła w jego obronie może być dość wstydliwe.
Mel chłonie moje słowa, ze wzrokiem wbitym w chodnik. Podejrzewam, że chłopiec poczuł się przez to jeszcze bardziej słaby, ale jak najprościej wyjaśnić ośmiolatce, która od urodzenia ma ogrom miłości, że są dzieci, które cierpią na jej deficyt?
– Pewnie inaczej by się czuł, gdyby to on stanął w twojej obronie... – Przerywa mi jej prychnięcie.
– W mojej obronie nikt nie musi stawać. Jestem silną, niezależną kobietą. Jak mój tata.
– Chyba jak mama.
– Też.
Śmieję się cicho, kręcąc głową. Jest niemożliwa.
– Czy to znaczy, że on już nigdy mnie nie polubi?
– A chciałabyś, żeby cię polubił? – pytam miękko, rozczulona jej zmartwieniem. Przygryza wargę. Słyszę, jak mruczy nieśmiało „mhm”.
– Z takim charakterkiem nie znajdzie sobie przyjaciół, a każdy ich potrzebuje. Mogłabym być nawet jego jedyną przyjaciółką – chichocze, odzyskując humor. – A wiesz... – zniża głos. – On nie tylko ma dziwny charakter, ale też oczy.
– Tak?
– Mhm. Mają różne kolory. Są niezwykłe. Wyjątkowe.
– Wyjątkowe, mówisz – mruczę, starając się zdusić śmiech na samą myśl, jakby Blake zareagował na takie słowa z ust jego małej księżniczki. Ciężko będzie mu się kiedyś pogodzić z tym, że Mel nie będzie już się upierała, że jak dorośnie to on zostanie jej mężem.
– To znaczy... dziwne. Jak on cały – prycha, jakby chciała się zreflektować po zbyt głębokim odsłonięciu swoich uczuć.
– To się nazywa heterochromia, jak ktoś ma dwa różne kolory tęczówek – tłumaczę.
– To jakaś choroba?
– Raczej nietypowa cecha.
– Pasuje do niego. Też jest nietypowy... Wujek! – Mel puszcza moją dłoń, zapominając o rozmowie i rzuca się w ramiona nadchodzącego z naprzeciwka Rossa, u którego boku idzie Choas. A skoro jest tu pies, to pewnie Bella pożywia się trawą przed naszym domem – jest częstym gościem, a do tego przyjaciółką Chaos. Jako jedyną z pokaźnego stada, Blake wypuszcza ją samopas.
Ross ze śmiechem podnosi dziewczynkę i okręca wokół, po czym stawia na ziemi i podchodzi do mnie.
– Też bym cię tak podniósł, ale jestem niepełnosprawny, a ty za ciężka.
– Bardzo śmieszne – prycham, ale roztapiam się, gdy klęka przede mną i całuje w wielki brzuch, przez który ledwo już jestem w stanie się poruszać.
– Cześć, maluszki. Tata mówi, niedługo się zobaczymy – mówi, przykładając usta do mojego brzucha. Z uśmiechem głaskam go po włosach. Robi tak za każdym razem, gdy wraca z pracy do domu.
Ross nie porzucił całkiem muzyki. Otworzył własne studio nagraniowe i angażuje się w szkółkę muzyczną, którą prowadzi z Cassie w weekendy. Pracuje też jako producent muzyczny, pomagając młodym, ambitnym muzykom sięgnąć po swoje marzenia. Wbrew temu, nasze życie toczy się bardzo wolnym, spokojnym tempem, bez większych zawirowań.
Ross podnosi się z klęczek, a Mel rzuca plecak na ziemię i zaczyna ganiać się z Chaosem.
– Jak się czujesz? – pyta czule Ross i zakłada mi kosmyk włosów za ucho.
– Ciężko mi – wzdycham, gładząc brzuch. Jeden z maluchów odpowiada bolesnym kopnięciem. Krzywię się. Ross obserwuje mnie czujnym spojrzeniem. Zostało nam już bardzo mało czasu do powitania bliźniaków na świecie i stara się być przy mnie tak często, jak tylko to możliwe. – To tylko kopnięcie. Nie miej takiej miny.
– Nie mogę się już doczekać – mruczy, łapie moją twarz w dłonie i składa głęboki pocałunek. Zawsze całuje mnie tak, jakby to miał być ostatni raz. Nauczyliśmy się wszystko traktować w ten sposób. Każdy dzień jest dla nas darem. Dostaliśmy od losu już sześć lat wspólnego życia.
– Fuj, ble! Przestańcie, to obrzydliwe! – woła z daleka Mel.
Ze śmiechem odrywamy się od siebie, a Mel podchodzi do nas i obejmuje, po czym pyta:
– Dlaczego nie przyszedł po mnie tata?
Uśmiecham się. Widocznie dzisiejsze wydarzenie z Axel'em wyparło z jej głowy wszystko inne, bo nie wiedziała, że przyjdę, a mój widok nie zrobił na niej żadnego wrażenia. Tak bardzo była pogrążona w myślach o tym chłopcu.
– Tata pojechał rozejrzeć się za nowym koniem. Dostał znak o jakimś wyjątkowym, więc chciał go pierwszy...
– Dla mnie?! To na pewno dla mnie! – Oczy małej świecą jak diamenciki, ale Ross sprowadza ją na ziemię.
– Wątpię. Po ostatnim numerze, jaki wywinęłaś na pewno nie kupi ci konia. Ja bym nie kupił – mówi stanowczo.
– Przeprosiłam przecież – wzdycha ciężko.
– To za mało, Mel. – Ross kuca na przeciwko niej, a ja coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że będzie cudownym ojcem. Tak samo, jak jest niezastąpionym mężem. – Kiedy tata woła: stop, zatrzymaj konia, to ty zatrzymujesz konia, a nie przeskakujesz płot i znikasz w lesie.
A później jest szeroko zakrojona akcja poszukiwawcza, w którą zaangażowane jest całe miasteczko, bo dziewczynka zniknęła tak daleko, że szukaliśmy jej trzy godziny, a zapadał zmrok. Ale to już szczegół.
– On mi na nic nie pozwala. Psuje najlepszą zabawę – skarży się, patrząc Rossowi w oczy.
– Chroni cię. Już dawno miałabyś własnego konia, gdybyś słuchała jego instrukcji. Gdybyś w ogóle go słuchała.
– Mama mówi to samo – burczy niepocieszona Melody. – Ale ja się w ogóle nie bałam w tym lesie!
– Czego nie można powiedzieć o twoich rodzicach – parska Ross i czochra Mel po włosach.
– Będę już grzeczna, obiecuję – zapewnia gorliwie. – Porozmawiasz z tatą?
– Zobaczę, co da się zrobić. Leć się pobawić z Chaosem.
Melody nie potrzebuje więcej zachęty i odbiega od nas.
– Będzie grzeczna? – pyta Ross, obserwując w zamyśleniu Mel.
– Nie ma szans – parskam.
Ross
Uwielbiam nasze wieczory. Gdy jest ciepło codziennie wychodzimy na werandę, ciesząc się widokiem jeziora i spokojem, który nas otacza. Rozmawiamy. Milczymy. Jesteśmy razem. I tylko to się liczy. Celebrujemy każdą daną nam chwilę, mamy swoje rytuały, choć nasza codzienność niedługo się zmieni i ponownie będziemy musieli przemeblować życie.
Układam dłoń na brzuchu żony. Czując pod palcami ruch, wzruszenie chwyta mnie za gardło.
Po tym, jak cztery lata temu trafiłem do szpitala i nie wiadomo było czy mój osłabiony organizm poradzi sobie z infekcją, zdecydowałem, że nie chcę mieć dzieci. Nie z egoistycznych powodów. Zostało mi dane już sześć lat życia w zdrowiu, które jest pod ciągłą opieką lekarską, ale nigdy nie będzie tak, że ryzyko całkiem zniknie. Może mnie zabić inna choroba niż rak, a moje życie wymaga specjalnego podejścia. Im dłużej razem byliśmy, tym bardziej bałem się momentu, gdy zaciągnięty przez operację kredyt na życie się skończy. Nie wyobrażałem sobie, aby jeszcze zostawić dziecko, które po mojej śmierci mogłoby mnie nie pamiętać, albo w którymś momencie życia stracić i żyć dalej bez ojca (ale los miał dla nas inne plany i pomimo zabezpieczenia, dał nam dwupakiet).
Mimo wszystko, tamten czas, gdy dowiedziałem się o chorobie, nie zatarł się w mojej pamięci. Wręcz przeciwnie, staram się o nim pamiętać, aby jeszcze bardziej być wdzięcznym za to, co mam.
Zbyt dobrze pamiętam ból Crystal. Widziałem jej desperację. Widziałem jej strach. Żyłem nim, czułem go i wiedziałem, że ona na to nie zasługuje. Tak bardzo chciałem, żeby żyła pełnią, skupiła się na sobie, odzyskała stracone lata, a nie utknęła ze mną. Ale ona nigdy się nie skarżyła. Znosiła dzielnie moje zmienne nastroje, stany depresyjne, to że czasem ją odrzucałem i raniłem. Słyszałem jej szloch, gdy myślała, że już śpię. Jej cichą modlitwę. Jak maskowała wyczerpanie promiennym uśmiechem. Stała się dla mnie symbolem siły. Przykładem, jak żyć.
Z początku ciężko było mi pogodzić się z ograniczeniami. Nie mogłem już robić wiele rzeczy, które lubiłem i to ona na przestrzeni ostatnich lat pokazywała mi lepszą stronę życia. Jest moim osobistym cudem. Moim wszystkim.
Patrzę na pogrążoną we śnie Crystal. Moją żonę. Matkę moich dzieci. Kobietę niezłomną i tak silną, że z nią u boku czuję, że mógłbym przenosić góry. Jestem cholernym szczęściarzem, mając ją przy sobie.
– Kryształku – szepczę, budząc ją pocałunkiem. Otwiera oczy i patrzy na mnie, a na jej twarzy pojawia się serdeczny uśmiech.
– Jesteś – mówi, ściskając moją dłoń. Zawsze wypowiada właśnie te słowa po przebudzeniu. Jeśli obudzę się pierwszy, leżę i patrzę na nią, dopóki nie otworzy oczu.
– Jestem. Chodź do łóżka. – Pomagam jej podnieść się z kanapy, na której zasnęła. Wspiera się na mnie, a przez jej twarz przebiega grymas bólu.
– Kopią?
– Nie. Tym razem to chyba nie to.
– Myślisz, że to już?
– Nie wiem – szepcze z przejęciem.
– Zadzwonić do Violet?
– Może jeszcze nie. Poczekajmy. Chciałabym się wykąpać. Pomożesz mi?
– Jak zawsze. – Mrugam do niej okiem. Parska śmiechem. Kocham jej śmiech.
Po kąpieli, oboje kładziemy się do łóżka, wcześniej odmawiając modlitwę dziękczynną. To jeden z naszych rytuałów. Chcemy być wdzięczni za wszystko, co otrzymaliśmy.
*
– Ross... Ross, obudź się. – Słyszę wystraszony głos Crystal. Zapalam lampkę. Jest blada, a po twarzy spływają krople potu. Trzyma się za brzuch. Przez jej twarz przebiega bolesny grymas. Zaciska mocno powieki.
– Oddychaj – mówię, gładząc ją delikatnie po plecach.
– To już... Jestem pewna. Chryste, jak boli – jęczy, a ja zrywam się z łóżka. Starając się nie panikować, zabieram z pokoju, który czeka na nasze dzieci, torbę i wracam do Crystal. Pomagam jej wstać. Ćwiczenia oddechowe to dla mnie norma, robię je bardzo często, więc teraz oddychamy razem. Ściska moją dłoń mocno, ale dzielnie schodzi po schodach.
Gdy jesteśmy przy samochodzie, zgina się w pół, a z jej ust wydobywa się bolesny jęk.
– Pocałuj mnie – szepcze. – To działa na wszelkiego rodzaju bóle.
– Kochanie, może lepiej się pospie...
– Całuj, do cholery! – warczy, z wyraźnym bólem, i sama przyciąga mnie do siebie, łapiąc za bluzę. Złącza nasze usta w pocałunku, a przy kolejnej fali skurczu, gryzie mnie w wargę tak mocno, że czuję posmak krwi. Z bólu szczypią mnie oczy od zgromadzonych łez, ale nie skarżę się. Oddaję pocałunek z takim samym zaangażowaniem.
– Okay... – Oddycha ciężko, ale uśmiecha się znacznie spokojniejsza. – Jedźmy.
Wsiadamy do samochodu. Zanim odpalę silnik, Crystal ściska mnie za dłoń. Patrzymy na siebie.
– Gotowy na nową drogę życia?
– To już trzecia nowa droga– parskam.
– I nie ostatnia, Ross – mówi z taką pewnością w głosie, jakbym miał żyć wiecznie. Może to jej miłość sprawia, że śmierć jeszcze mnie omija. Mówią, że miłość jest silniejsza od niej.
– Nie ostatnia – potwierdzam.
KONIEC
Zadowoleni z takiego obrotu sytuacji? 😁
Chyba mnie trochę lubicie, skoro przetrwaliście tą moją pisaninę.
Może wrócicie jeszcze na historię Melody i Axel’a? 🤔 No chyba, że po drodze napatoczy się jakiś inny duecik, bo Mel miała być już przed Tańcem, ale się Crystal wepchała.
Dziękuję Wam za każdy komentarz i dobre słowo. Od mniej więcej dwudziestego rozdziału to Wy komentarzami i gwiazdkami pchaliście mnie z tą historią do przodu, bo porzucałam ją średnio co trzeci rozdział, tak więc macie swój udział w zakończeniu jej.
Cóż... Do kiedyś kochani i jeszcze raz dziękuje za Waszą obecność 🤗
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro