9.
Stoję sama na scenie, otoczona ciszą, która wypełnia teatr. Reflektory skupiają się na mnie, tworząc intymną, magiczną aurę. Zaczynam delikatnie, moje ciało porusza się z gracją, a każdy ruch jest precyzyjny i pełen elegancji. Unoszę prawą nogę w arabesce, moje ramiona płynnie otwierają się w przestrzeni, jakbym malowała niewidzialne obrazy w powietrzu. Czuję, jak każdy krok jest harmonijny, niemalże nieważki, jakby przeczył prawom grawitacji.
Zanurzam się w melodii, pozwalając jej prowadzić mnie przez przestrzeń. Każdy krok musi być perfekcyjny, każda pozycja idealna. Nie mogę nic zepsuć.
Skup się, Crystal. To twoja ostatnia szansa.
Podnoszę się na palcach, całe moje ciało jest jak struna - napięte, ale piękne w swojej kruchości. Obracam się, a mój tutu wiruje wokół mnie jak delikatny obłok, dodając moim ruchom eteryczności. Na koniec unoszę ramiona w triumfalnym geście, kończąc taniec.
Przez chwilę panuje kompletna cisza. Zadowolona, bo wiem, że zrobiłam wszystko, jak należy, czekam na wybuch oklasków.
Nie otrzymuję ich.
Muzyka gra od początku. Zdezorientowana oddycham szybko, próbując zrozumieć, o co chodzi. Czuję na twarzy podmuch wiatru, który przynosi ze sobą zapach rozkładu, stęchlizny i krwi.
Nagle światła się zmieniają. Delikatne reflektory stają się chłodne i ostre, rzucając długie, złowrogie cienie. Muzyka urywa się nagle, a cisza, która zapada, jest niepokojąca i ciężka. Czuję, jak serce przyspiesza, tym razem z przerażenia. Moje ruchy stają się nerwowe, gracja ustępuje miejsca niepewności. Czuję na sobie zimne spojrzenia, choć widownia nadal pozostaje w półmroku.
Na skraju sceny pojawia się postać. Jej twarz jest blada, a oczy puste i pełne wyrzutu. Ubrana w białą suknię, wygląda jak zjawa z koszmaru, jej włosy są wilgotne, jakby niedawno wyszła z wody. Powietrze wokół mnie staje się lodowate.
Robię krok w tył, moje serce zamiera. Wspomnienia wracają lawiną - widok jej spadającej ze schodów, krzyk, który rozdarł ciszę tamtego wieczoru...
Zaczyna przesuwać się w moją stronę, jej kroki są ciche, ale echo rozbrzmiewa po całym teatrze. Czuję, jak zimne dreszcze przebiegają mi po plecach. Gianna zatrzymuje się tuż przede mną, jej obecność jest niemalże namacalna, powietrze gęste od niepokoju. Patrzę prosto w jej oczy, widząc w nich ból i gniew. Wiem, że nie ucieknę od tego koszmaru. Jestem skazana na konfrontację z duchami przeszłości, które przyszły, przypomnieć mi o nieodwracalnych błędach.
Wyciąga w moją stronę palec, a oskarżenie w jej pustych oczach jest jednoznaczne. Czuję, jak gardło zaciska mi się w śmiertelnym uścisku paniki. Mój oddech staje się szybki i płytki, a serce bije tak mocno, że czuję je w uszach. Przesuwam się do tyłu, próbując uciec przed oskarżycielskim palcem, ale nogi odmawiają mi posłuszeństwa, ciało staje się ciężkie jak ołów.
- Winna.
Nie otwiera usta, a jej głos dochodzi zewsząd. Jest w ścianach, w powietrzu. W każdym uderzeniu serca. W szybkim urywanym oddechu. Jest we mnie. Jest mną.
- Winna. - Po sali szeptem niczym rozsypane pojedyncze piórka unosi się to słowo. Z początku cichutkie jak szmer wiatru, by nabrać na sile i wybrzmieć jak grzmot:
- Winna!!
Zasłaniam uszy i upadam na kolana. Chcę krzyczeć, wyjaśnić, że to był wypadek, że nie chciałam jej zabić. Chcę błagać o przebaczenie, ale moje usta pozostają nieme, jakby jakaś niewidzialna siła odebrała mi głos. Z mojego gardła wydobywa się tylko cichy, chrapliwy dźwięk, który niknie w mroku.
Desperacko unoszę ręce, jakbym mogła w ten sposób przekazać swoje przeprosiny. Łzy napływają mi do oczu, rozmazując widok przede mną. Widzę tylko zarys jej twarzy, jeszcze bardziej rozmytą i pełną bólu. Każdy mój ruch staje się coraz bardziej chaotyczny i rozpaczliwy, jakbym próbowała złapać oddech w duszącej atmosferze strachu.
Pragnę uciec, schować się, zniknąć, ale nie mam dokąd. Jestem uwięziona na scenie, zamknięta w swojej winie i bezsilności.
Osuwam się na kolana, moje ręce trzęsą się bezwładnie, a łzy spływają po policzkach. Ona wciąż stoi przede mną, niewzruszona i cicha, jakby czas przestał istnieć. Moje bezgłośne przeprosiny odbijają się echem w pustce, a przerażenie, które odczuwam, zdaje się nie mieć końca.
- Zabiłaś mnie. Jesteś winna.
- Nie!!
Budzę się nagle, gwałtownie łapiąc powietrze, jakbym właśnie wynurzyła się z głębin lodowatego jeziora. Serce bije mi jak oszalałe, bębniąc w piersi z taką siłą, że mam wrażenie, iż zaraz wyskoczy. Próbuję złapać oddech, ale powietrze zdaje się zbyt gęste, a moje płuca jakby nie mogły się w pełni napełnić.
W pokoju panuje ciemność, jedynie blada poświata księżyca wpada przez zasłony, tworząc dziwaczne cienie na ścianach. Wszystko wokół mnie wydaje się niepokojąco obce, jakbym nagle znalazła się w innym świecie. Każdy dźwięk, nawet najcichszy, jest zbyt głośny - tykanie zegara, szum liści za oknem, własny przyspieszony oddechy.
Próbuję się uspokoić, ale obrazy z koszmaru wciąż mnie prześladują. Widzę jej twarz, blady cień w białej sukni, oskarżający palec wycelowany prosto we mnie. Czuję jej zimny oddech na swojej skórze, słyszę echo jej cichych kroków. Strach przejmuje kontrolę nad moim ciałem, czuję jak każdy mięsień jest napięty, jakby gotowy do ucieczki.
Z trudem podnoszę się z łóżka, nogi mam jak z waty. Kroki, które stawiam, są niepewne i chwiejne. Próbuję dotrzeć do włącznika światła, potrzebuję rozpaczliwie zobaczyć, że wszystko jest w porządku, że to był tylko sen. Kiedy światło w końcu wypełnia pokój, ciemne kąty stają się mniej przerażające, ale serce nadal bije jak szalone.
Siadam na brzegu łóżka, próbując uspokoić oddech, czując jak pot spływa mi po skroniach. W głowie wciąż brzmi echo jej krzyku, widzę przed sobą obraz jej upadku. Panika nie ustępuje, czuję, jakbym wciąż była uwięziona w tamtym koszmarze, z którego nie ma ucieczki.
Wczepiam palce we włosy i ciągnę za kosmyki. Dławi mnie w gardle, jakby serce podeszło tak wysoko, że blokuje dostęp do powietrza. Przygryzam wargę, wbijam paznokcie w skórę głowy, ale to nic nie pomaga. Wciąż mam ją przed oczami.
- Nie użalaj się nad sobą, Crystal. Nie masz do tego prawa. Sama sobie jesteś winnam. - Słyszę słowa matki.
Obejmuję głowę rękoma, kuląc się najszczelniej jak to możliwe. Chcę krzyczeć, ale nie mogę. Chcę płakać, wyć, coś zniszczyć, ale jestem zbyt sparaliżowana. Moje ciało nie współpracuje ze mną. Jest odrętwiałe. Puste. Obce.
Podwijam koszulę nocną i wbijam paznokcie w skórę uda, przesuwając paznokciami wzdłuż. Raz. Drugi. Trzeci. Ale to nic nie daje. Już nie pomaga. Nie przynosi ukojenia.
- Nie masz stóp do baletu, dziecko. Odziedziczyłaś urodę po matce, ale twoje stopy nie są odpowiednie do tańca. Daleko nie zajdziesz. - Słyszę głos mojej nauczyciel w podstawówce. Nagle one wszystkie wyłażą z mojej podświadomości, mieszają się ze sobą, odbierając resztki nadziei, że jeszcze zasnę.
- Za dużo jesz. Znowu przytyłaś. Gregory cię nie podniesie.
- Kręcisz się jak gówno w przeręblu, bo piruetami tego nazwać nie można.
- Naprawdę to Josephine Prescott jest twoją matką? Niewiarygodne. Powinnaś chyba odziedziczyć talent po niej.
Biorę głęboki wdech i przykładam twarz do poduszki, ale nie słyszę własnego krzyku. Żaden dźwięk nie wychodzi z moich ust, choć czuję jak bardzo krzyczy moja dusza, uwięziona w klatce niespełnionych ambicji, poczucia winy, bycia ciągle niewystarczająco dobrą.
Za mało się starasz.
Za bardzo przeżywasz.
Zaciśnij zęby.
Jeśli się poddasz nic nie osiągniesz.
Nie użalaj się nad sobą, masz wszystko, niczego ci nie brakuje. Weź się do roboty.
Przykładam rozpalony policzek do chłodnej poszwy i zamykam oczy. Nie lecą łzy, ale moje serce płacze. Tylko znowu nikt tego nie słyszy.
Leżę w łóżku, a w słuchawkach na full rozbrzmiewa Toxicity System of a Down. Ciężkie, mroczne brzmienie gitary odzwierciedla dziwną burzę, która się we mnie toczy. Nie mogę ostatnio spać. Coś odbiera mi sen i nie potrafię zidentyfikować, czym to jest. Czuję się coraz gorzej, jakbym dusił się sam sobą.
Mocne szturchnięcie, wyrywa mnie z otępienia. Zdejmuje słuchawki i kieruję wzrok na matkę. Stoi nade mną ze skrzyżowanymi rękoma i surową miną. Od śmierci ojca postarzała się o dobre dziesięć lat.
- Twój pies zwariował, Ross - wzdycha. - Jesteś przyzwyczajony do hałasów, ale ja nie. Boli mnie głowa. Zrób z nim coś, zabierz stąd. Nie może tak być. Od piętnastu minut szczeka i szczeka. Nie mogę się skupić na niczym.
Dopiero teraz dociera do mnie wściekłe ujadanie Chaosa. Bez słowa wstaję z łóżka i wyglądam przez okno. Pies biega w te i we w te wzdłuż płotu i szczeka jak pojebaniec. Skaczę, jakby próbował przedostać się na drugą stronę. Wzdycham ciężko i wyłączam muzykę, bo moja matka ma minę, jakbym na jej oczach odprawiał czarną mszę.
- Wezmę go na spacer. - Całuję ją przelotnie w policzek i zmieniam przepoconą koszulkę.
- Źle wyglądasz synku.
- Zawsze mówiłaś, że wyglądam jak łachmyta, pewne rzeczy się nie zmieniają. W garniturze nie zobaczyłabyś mnie nawet na ślubie. W trumnie też nie chcę go na sobie mieć - Puszczam do niej oczko i wymijam, ale zatrzymuję mnie jej desperacki głos:
- Martwię się, Ross. Ta dziewucha kręci się po miasteczku. Wygląda jak zwykła zdzira, nie chcę, aby cię znowu skusiła... To przez nią źle się czujesz. Czytałam te wszystkie gazety i...
- Nic się nie stanie. Wrócę jak najpóźniej - ucinam, zabieram smycz i wychodzę z domu do opętanego psa.
Zauważa mnie. Jakim cudem taka góra futra i mięsa jest w stanie tak wysoko skakać, do cholery? Na widok smyczy spieprza, okrążając mnie aż kręci mi się we łbie.
- Stój, do cholery! - warczę, próbując go złapać, co uznaje za pieprzoną zabawę.
Po chwili ganiania się z nim mam zadyszkę. Wyrzucam smycz i pokazuje mu puste dłonie.
- Już nie mam, okay?
Siada, wlepiając we mnie wzrok. Obaj dyszymy, ale ja bardziej niż on. Przeczesuje włosy dłonią, zastanawiając się, co robię? Gadam z psem... Jak nisko jeszcze przyjdzie mi upaść?
- Zrobimy tak: otworzę drzwi, a ty grzecznie będziesz szedł przy mojej nodze, tak? Tak, jak ćwiczyliśmy to setki razy. Głupi nie jesteś, przecież ogarniasz o co chodzi. Noga. - Klepię się w udo, a Chaos posłusznie podchodzi.
Uspokojony, że tym razem posłuchał, zbliżam się do furtki, rzucając mu kontrolujące spojrzenia. Idzie obok mnie z wywalonym na wierzch jęzorem, a strużki śliny zwisają mu z pyska. Przynajmniej go wykąpałem i mniej śmierdzi. Otwieram drzwi...
- Wracaj, kurwa!! - wydzieram się, gdy jak torpeda rzuca się biegiem przed siebie.
Co za...
Słyszę jego szczekanie, jakby mnie wołał. Zatrzaskuję furtkę i ruszam. Ledwo mnie widzi przy skrzyżowaniu i ponawia bieg.
Gdzie tak, do cholery, gna? Przyspieszam kroku, a on ponownie na mnie czeka. Wyciągam fajkę, idąc za jego szczekaniem jak za prowadzącym mnie głosem, a gdy docieram pod dom doktorka, patrzę na psa jak na kretyna. Wygląda, jakby się uśmiechał. Spoglądam w okno na piętrze. Zamknięte, a zasłony zasuniętę.
- Ale z ciebie Romeo, stary - kpię. - Twoja Julia na psie serenady nie poleci. Chodź, odwiedzimy Blake'a, jak już mnie wyciągnąłeś z domu. Tylko mu koni znowu nie zaganiaj, bo cię zastrzeli w końcu. - Ruszam ponownie, ale ta uparta kupa futra siedzi przy bramie i gapi się na mnie.
Gwizdam i wskazuję dłonią właściwy kierunek naszego spaceru. Ma to w dupie. Kładzie się na ziemi.
Patrzę to na niego, to na dom. Może coś się stało? Chaos często zachowuje się jak wariat, ale to akurat nie jest typowe jego zachowanie. Zwierzęta podobno mają jakieś zmysły, czy inne supermoce.
Skomle, drapie w furtkę i zaczyna znowu szczekać. Skacze, odbijając się od drewnianego płotu, aż cały się trzęsie.
- Przestań! Stop! Co w ciebie wstąpiło?! - Łapię go za obrożę, próbując odciągnąć od domu i już sam nie wiem, czy przeraża mnie jego szaleństwo, czy myśl, że faktycznie coś mogło się stać. - Zaczekaj, sprawdz...
Okno na górze otwiera się z hukiem i wygląda z niego Crystal. Oddycham z dziwną ulgą, że ją widzę, ale martwię się o głowę tego psa. Znowu zaczyna szczekać. Staje na dwóch łapach i opiera przednie o płot.
- Co mu jest? - pyta Crystal.
Chaos patrzy na mnie, jakby oczekiwał, że odpowiem za niego. Merda ogonem a oczy mu się śmieją.
Psychol.
- Pyta jak się czujesz? - wypalam, wzruszając ramionami.
Od naszego ostatniego spotkania minął tydzień. Może ma już lepszy nastrój?
- Psi język też tłumaczysz?
Czy dobrze słyszę odrobinę wyrzutu? Uśmiecham się i rozkładam ręce.
- Mam wiele zalet.
- Chyba urojeń - kpi, krzyżując ręce na piersi.
O, ma pazurki.
- Nie wykluczam.
Crystal wzdycha i chce zamknąć okno. Zatrzymuję ją, mówiąc szybko:
- Ale zapewniam, że jakbyś zobaczyła mojego kumpla gadającego z końmi stwierdziłabym jednak, że jestem w miarę normalny. Usiądź na tej dupie - warczę, do kręcącego się ciągle psa. Denerwuje mnie, a tancereczka nie zamknęła jednak okna.
Jest niespokojny, jakiś podjarany. Myślę gorączkowo, czy mógł znaleźć jakieś prochy i się ich nażreć, ale już dawno odstawiłem poprawiacze nastroju, więc raczej nie.
Znowu zaczyna szczekać.
- A teraz, co mówi? - Crystal kpi sobie w najlepsze, z dłonią na klamce okna, jakby moja odpowiedź miała zadecydować, czy rozmowa będzie się dalej toczyć.
Patrzę na psa, a on patrzy na mnie. Czuję dziwne ponaglenie z jego strony, żebym wymyślił coś sensownego.
- Teraz pyta, czy dasz się namówić na lunch - odpowiadam ostrożnie. Mimika jej twarzy nie zmienia się nawet odrobinę. Nie mogę nic z niej wyczytać.
- Tobie, czy psu? - parska ironicznie.
- Mi?
Marszczy brwi.
- Nie. - Zatrzaskuje okno.
- Zjebałeś, stary - warczę do psa. - Trzeba było się na nią nie rzucać jak napaleniec, zrobiłeś złe pierwsze wrażenie. Idziemy, znajdź sobie panienkę w swoim gatunku. To nie nasza liga. Typ zresztą też nie - Ruszam przed siebie, nie czekając na psiego kumpla i dopiero po dłuższej chwili zdaję sobie sprawę, że nie idzie za mną.
- Co. Kurwa. Znowu? - Przymykam oczy, błagając o litość.
Wracam z powrotem, a Chaos wciąż siedzi przed bramą, niewzruszony pieszczotami Bailey. Dziewczyna dostrzega mnie i macha dłonią na powitanie. Podchodzę bliżej.
- Dlaczego twój pies siedzi pod naszym domem? - pyta.
- Zakochał się - prycham.
- W Crystal? - parska.
- Na to wygląda.
- Biedaczek - wzdycha. - Uschnie z tęsknoty, a ona nawet na niego nie spojrzy.
- Z nią wszystko w porządku? - Wyciągam fajkę, spoglądając w okno. Bailey przygląda mi się uważnie.
- A co, nie poddała się z miejsca twojemu urokowi? - prycha. - Nie licz na zbyt wiele. Odkąd przyjechała siedzi w pokoju, wyszła z domu raz i nas nastraszyła, a drugi raz wyłoniła się na zewnątrz, gdy tata zabrał ją na rehabilitację. Nie rozmawia z nami. Schodzi na posiłki, ale później wymiotuje, gdy myśli, że nikt nie słyszy.
- Co jej jest? Jest chora?
Bailey mierzy mnie badawczym spojrzeniem. Wytrzymuję je, czekając na odpowiedź.
- Nie słyszałeś? Nie oglądasz telewizji?
- Nie.
- Prestiżowa akademii baletu, wypadek sprzed kilku miesięcy, podejrzenie o morderstwo. Zginęła dziewczyna. Nic ci nie świta? To była głośna sprawa, nakręcona przede wszystkim przez rodziców tej, która umarła. Domagali się głębszego śledztwa i udowodnienia winy Crystal.
Marszczę brwi.
- Że ona ją zabiła? - Wskazuję kciukiem na okno.
Bailey wzrusza ramionami.
- Cholera wie, jak to było. Ona nie rozmawia. Odmawiała wszelkich wyjaśnień i nie chciała oficjalnie opowiedzieć o swojej wersji, więc naroiło się teorii.
Skurwysyny zawsze będą mieli własne teorie. To już daje mi mały podgląd do tego, dlaczego panicznie zareagowała na zdjęcie.
- To twoja siostra, nie?
- Przyrodnia - wzdycha, a w tym jednym westchnięciu jest jakaś ciężkość, jakby wypuściła z siebie coś, co ją dręczy. - Nie wiem, po co do nas przyjechała, skoro nie chce współpracować. Wydaję mi się, że po prostu pragnęła uciec od matki i całego zamieszania, jakie było wokół tej sprawy.
- Ale kiedyś tu przyjeżdżała, nie? - Nie wiem po jaką cholerę ciągnę tą rozmowę. Co mnie to obchodzi?
- Tak, i jak przyjechała pierwszy raz było naprawdę fajnie. Była miła, pokazywała mi różne figury baletowe, myślałam, że się zaprzyjaźnimy. Byłam nią zafascynowana, też chciałam chodzić na balet, nawet byłam na kilku zajęciach, ale jestem zbyt niezdarna i szybko straciłam zapał - parska. - Kolejny rok też był fajny, a później coś się zmieniło. Odcinała się od nas, aż w końcu zakomunikowała, że już nie chce przyjeżdżać... - Urywa i ponownie patrzy na mnie ze zmrużonymi oczami. Krzyżuje dłonie na piersi, przekrzywiając lekko głowę. - Wpadła ci w oko?
- Nie - prycham i wyciągam fajkę. Zaciągam się mocno dymem, a mój wzrok bezwiednie podąża do okna. - Zwyczajnie jestem ciekawski.
- Akurat! - śmieje się. - Ale nie radzę się zakochiwać, bo ma lodowate serce. Stracisz tylko czas. - Klepie mnie pobłażliwie po ramieniu. - Za to Emma jest wolna... - Wybucha śmiechem na moją minę.
Rozglądam się niespokojnie, jakby zaraz jej stuknięta przyjaciółka miała wyskoczyć zza drzewa.
- Zaleciłabym złożyć ten autograf na jej klacie, ale obawiam się, że przestałaby się myć.
Przypominam sobie sytuację sprzed trzech lat, gdy szesnastoletnia Emma stanęła przede mną i uniosła koszulkę do góry, prosząc o autograf. Normalnie nie miałem problemu z takimi akcjami, ale byłem wśród swoich i gówniara mnie speszyła.
- Wracam do domu. Do zobaczenia, Ross.
- Naraz... - Słowa nikną w nagłym ataku kaszlu, który zwraca na mnie nawet uwagę psa ze wzrokiem ciągle wbitym w okno Crystal. Nie trwa jednak tak długo i nie jest tak intensywny jak tydzień temu, a ostatnio w ogóle się nie pojawiał, więc chyba przechodzi.
- Ojej, może ojciec by cię osłuchał, co? Nie brzmi to dobrze.
- Już przechodzi - odpowiadam obojętnie. - Może wpuścisz Chaosa do niej?
Bailey unosi brew, ale na moje słowa w psa znowu wchodzi szaleńczy demon i zaczyna szczekać.
- Ja jej nie wyciągnę, ty nie, więc może pies? Przyda jej się towarzystwo.
- Okay. Ale musisz po niego wrócić zanim rodzice przyjdą. Mama ma alergię na sierść. Masz cztery godziny. - Bailey otwiera furtkę, a Choas wpycha się przed nią, prawie przewracając.
Zwariował do reszty.
Czekam chwilę czy będą jakieś problemy, ale gdy nic się nie dzieje, a z domu nie dochodzą żadne wrzaski, ostatni raz spoglądam w okno i odchodzę. Lekki uśmieszek sam ciśnie się na usta, gdy jestem przekonany, że kątem oka dostrzegłem kryjącą się za zasłonką postać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro