Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

8.



Po prawie godzinie śpiewania ballad rockowych w wersji light – dziecięce hity nie spotkały się z aprobatą – Mel w końcu zasypia w ramionach Cassie. Przenoszę małą do jej pokoju i wracam do salonu.

– Piwo? – pyta Cassie, zmęczonym głosem.

– I ciasto. – Upominam się i siadam na kanapie.

Po chwili wraca ze sporych rozmiarów kawałkiem czekoladowego ciasta i trzema butelkami piwa. W pierwszej kolejności wącham wypiek, który nie wygląda podejrzanie, ale wolę się upewnić. Siada obok mnie, zbliża nos do mojej szyi i się zaciąga.

— Wiesz, że śmierdzisz tanimi podróbkami Channel? Znam tylko jedną osobę, która ich używa. Kiedyś przynajmniej były oryginalne. Teraz chyba kupiła je na targu.

— Rozmawialiśmy. W tak małym miasteczku nie sposób się nie spotkać — odpowiadam rozdrażniony, i dosysam się do piwa, jakby miało w sobie moc postawienia mnie na nogi. Przynajmniej niech sprawi, że na chwilę zapomnę o spotkaniu nad jeziorem.

— Rozmowa musiała być dość... ostra — kpi Cassie, przesuwa palcem po mojej szyi. Nie robi tego delikatnie.

Dopiero teraz czuję szczypanie po paznokciach Loren, a zawsze miała długie szpony, w których trzymała mnie przez lata.

— Chwila słabości. Nie ma o czym gadać. — Wbijam widelczykiem w ciasto i wkładam kawałek do ust. Gdy czuję smak, który nie jest czekoladowy,  wypluwam na talerzyk. — Kurwa, Cass, co to za gówno? — Ocieram usta i przepijam piwem, prawie je zerując.

Otwiera szeroko oczy w zdumieniu.

— Nie rozumiem. Wszystko zrobiłam tak, jak było w przepisie. To jedno z najprostszych, podobno nie do zepsucia. Było napisane, że idealne dla początkujących — odpowiada obronnie i przysuwa do siebie talerzyk. Bierze kęs, powoli przeżuwa, krzywi się i wypluwa. Zabiera mi piwo i dopija do końca. Odnosi talerzyk do kuchni i wyrzuca zawartość do kosza.

 — Przepraszam, nie wiedziałam, że pomyliłam cukier z solą. Jestem zmęczona. Ostatnio poszłam do sklepu i kupiłam wszystko, tylko nie pampersy, które były potrzebne bardziej niż nowe podkładki na stół. Blake jadł i powiedział, że jest dobre — mówi z marszczonymi brwi.

— To twój mąż. Co miał ci powiedzieć? — parskam.

Cassie mruży oczy, postukując się palcem po ustach, a jej ofiara właśnie wchodzi do domu. Ledwo Blake pojawia się w salonie, a przystaje, patrząc niepewnie na żonę, której nawet ja się teraz boję.  Cassie wlepia w niego wzrok. Rozsiadam się wygodnie, bo to będzie niezłe przedstawienie.

— Wszystko okay? — pyta Blake i siada na fotelu. Otwiera piwo i unosi brew, gdy Cass krzyżuje ręce na piersi.

— Ciasta, kochanie?

Blake zamiera z butelką przy ustach i odpowiada ostrożnie:

— Nie, dzięki. Ale Ross niech zje.

— Nie ma ochoty, a tobie po pracy na pewno spadł cukier. Poza tym mam dla ciebie wiadomość, więc zjedz sobie na osłodę życia. — W jej głosie brzęczą kąśliwe pszczoły, jeszcze przykryte stertą liści.

Blake patrzy na mnie, ale zachowuję kamienny wyraz twarzy. Chcę zobaczyć tego idiotę, jak z uśmiechem na twarzy zjada przesolone ciasto czekoladowe, żeby nie sprawić przykrości żonce.

– Mój cukier ma się dobrze — odpowiada coraz mniej pewnie. Pociąga kilka łyków piwa. — Co to za wiadomość?

— Jesteś pewien, że nie chcesz uderzającej dawki cukru, aby lepiej ją przyjąć?

— Dam radę bez. Strzelaj.

Po chwilowej, pełnej napięcia ciszy, Cassie mówi grobowym tonem:

— Jestem w ciąży.

Blake wypluwa piwo, ochlapując mnie drobinkami napoju i śliny. Krztusi się, ale nie mam odwagi przyjść mu na pomoc z poklepaniem po plecach, bo Cassie jeszcze nie skończyła go maltretować. Nie chcę się nadziać.

— To może jednak zjesz tego ciasta? — Cassie uśmiecha się tak słodko, aż przerażająco.

 Nie jestem w stanie dłużej powstrzymywać śmiechu, choć jest mi żal kumpla. Mel daje im popalić od urodzenia. Do spokojnych dzieci nie należy. Nie dziwię się, że Blake nie jest gotowy na kolejne dziecko. I tak, jak na samotnika, świetnie sobie radzi z dwoma babami pod jednym dachem.

Do Blake’a w końcu dociera prawda. Ociera usta, nie spuszczając wzroku z Cassie. W powietrzu drgają pełne naładowania iskry, które za chwilę mogą spowodować wybuch. Generalnie powinienem się zmyć pod pretekstem zapalenia, ale ich kłótnie zawsze były dla mnie najlepszą rozrywką. Ta dziewczyna potrafiła zamknąć usta nawet Loren, a mało kto miał takie zdolności.

Blake otwiera usta, ale nie jest mu dane się odegrać, bo z pokoju dobiega płaczliwy głosik Melody:

— Mamusiu!!

— Córka cię woła, Blake — fuczy Cassie.

— Od kiedy jestem jej mamusią? — burczy, ale posłusznie wstaje.

Gdy Cassie chce go wyminąć, łapie ją w pasie i przyciąga, zamykając w żelaznym uścisku. Całuje ją tak długo, aż przestaje się bronić.  Szepcze jej coś na ucho.

Odwracam wzrok, a palący żar zazdrości liże mnie po wnętrznościach. Podświadomie zawsze zazdrościłem im tego, co mieli. W teorii posiadam znacznie więcej, a czuję się pusty i nic niewarty. Przypominają mi o tym szczególnie powroty do Pine Hollow. Tutaj nikt nie traktuje mnie jak gwiazdę. Jestem zwykłym Rossem Stormem, synem stolarza, który lata temu zwiał z domu z miasteczkową czarownicą – albo ladacznicą, różnie o niej mówiono. Nikogo nie obchodzi, że odniosłem sukces, a jedynie to jak bardzo ojcu było za mnie wstyd, gdy plotkarskie gazety wyciągały na wierzch różne brudy – często wyssane z palca lub przeinaczone. Dla moich rodziców opinia zawsze była najważniejsza, a ja ją psułem, tylko dlatego, że chciałem żyć po swojemu i nie dałem się wytresować.

— Tatusiu!!! — wydziera się Mel i zaczyna płakać. Coś uderza o drzwi i upada z brzdękiem na podłogę, uruchamiając wesołą melodyjkę.

— Pójdę. Odpocznij po tych wrażeniach — wzdycha ugłaskana już Cassie i znika w pokoju Mel.

Blake opada z powrotem na fotel. Przeciera twarz dłonią. Spogląda na mnie przekrwionymi oczami, wyglądając na równie wyczerpanego, co Cassie.

— Zjadłbyś to ciasto, nie? — pytam z ciekawości.

Wzrusza ramionami.

— Wiedziałeś, że jej powiem?

— Szanse były pół na pół. Masz do niej słabość, więc mogłeś zjeść bez zająknięcia,  ale miałeś przesrany dzień, dlatego po cichu liczyłem na szczerość.

— Dzięki mnie wyszedłeś na męża, który z ręki żonki zje nawet truciznę — kpię.

— Trzeba umieć wykorzystać sytuację, a ostatnio jest na mnie cięta — mruczy. — Ricka i Evy bym nie naraził. Są schorowani.

— Gnój! — Wybucham śmiechem i rzucam w niego kapslem. — Jak idą interesy? Zajmujesz się jakimiś ciekawymi przypadkami koni?

Zawsze podziwiałem, że nie bał się koni, które najczęściej sprowadzali od handlarzy. Często tak straumatyzowane, że powinny zostać uśpione albo przerobione na koninę. Przyjmowali zgłoszenia o zaniedbanych wierzchowcach i odkupowali je niemalże za darmo. Blake, Eva i Rick ratowali je, a później sprzedawali. Zjeżdżali do nich różni ludzie z prośbą o pomoc, a najwięcej utargu mieli z bogaczami, którzy sami zepsuli swoje wierzchowce. Za wyprowadzenie z błędów otrzymywali sporą kasę.

— Nie przyjmujemy ani nie ściągamy już koni. Są niebezpieczne i nieobliczalne, a Mel wszędzie się szwenda. Spuścisz ją na chwilę z oczu i już jej nie ma. Dodatkowo pracuję u Johnsona na ranczu, mamy kilka świetnych ogierów do krycia i przyjmuję zlecenia jedynie na układanie młodych. Jakoś dajemy radę.

— Czyli nie stajesz już oko w oko z rozszalałymi bestiami, narażając swoje życie, żeby uratować ich? — pytam, żeby dobrze zrozumieć, bo jeśli można z czymkolwiek kojarzyć Blake’a to właśnie z tym.

—  Nie. Tamte dwie — wskazuje palcem na drzwi do pokoju Melody — dostarczają mi tyle rozrywki, że nie muszę już igrać ze śmiercią. Spróbuj, stary. Odpowiednia kobieta zastąpi ci wszystko. — Puszcza do mnie oczko.

— À propos kobiet. Wiesz coś o drugiej córce doktorka? — Staram się, żeby mój głos brzmiał lekko, ale Blake i tak uśmiecha się złośliwie. Pociąga łyk piwa, po czym odpowiada:

— Nie.

— Ale wiedziałeś, że ją ma?

— Coś tam słyszałem. Przez jakiś czas przyjeżdżała co roku w lecie, ale przestała. A co?

Czyli musiała zacząć przyjeżdżać, jak ja wyjechałem. Inaczej na pewno bym ją spotkał.

— To Crystal. Ta dziewczyna z dzisiaj.

— I co?

— Poznałeś ją kiedykolwiek? Rozmawiałeś?

— Nie.

Patrzę na niego. Uśmiecha się lekko, a w oczach pojawiają się iskry rozbawienia i doskonale wiem, co go tak bawi. Ja.

— Ale chyba cię zmartwię. — Pochyla się do przodu i zniża ton: — nie wydaję mi się, żeby była łatwą panienką. Nie wskoczy ci do łóżka, bo masz seksowną chrypkę i grasz na gitarze.  Powiem ci więcej, stary. Jak na mój gust nie masz u niej szans. Jako gwiazda rocka nie zrobisz na niej wrażenia.

Prycham.

— Nawet nie miałem zamiaru. Po prostu pytam.

Blake parska ironicznym śmiechem. Z pokoju Mel wychodzi Cassie. Zamyka cicho drzwi i przykłada palec do ust. Podchodzi do Blake’a i siada mu na kolanach. Wtulają się w siebie jak pieprzone szczeniaczki, a to sygnał, że na mnie pora.

— Zostawię was samych.

— Już idziesz? — pyta zawiedziona Cassie.

— Zobaczę co z mamą. Kiepsko się trzyma. — Wstaję z kanapy, mówiąc, że sam trafię do drzwi.  Niech sobie nie przeszkadzają. Przed Melody byli nierozłączni, teraz nie mają zbyt wiele czasu.

— Zapytaj jutro, jak się czuje! — woła Blake, gdy dotykam już klamki od drzwi.

— Kogo? — pyta zaciekawiona Cassie.

— Mamę, a kogo? — kpi Blake i nagle nastaje sugestywna cisza.

 Spieprzam jak diabeł przed wodą święconą, a szramy na szyi nagle zaczynają piec. Na ustach czuję posmak pocałunków pieprzonej Loren, a cebulki włosów ciągną, jakby znowu wczepiała w nie palce.

Nie miała, kiedy się pojawić.

Gdy jestem przy bramie, słyszę jak woła mnie Cassie:

— Zaczekaj, odprowadzę cię! Jeszcze gdzieś napadnie na ciebie napalona fanka. Albo Loren. Emma też może się kręcić w pobliżu, jest nieco pokręcona. — Szturcha mnie biodrem. Wymuszam uśmiech. Jakoś kurewsko ciężko mi na sercu i nie wiem dlaczego.

— Spędź czas z mężem Cassie – mówię, dziwnie słabym głosem.

Patrząc na tych dwoje, w końcu dociera do mnie, że dla Loren od początku byłem środkiem do celu. Reszta świata wiedziała to przede mną. Dopóki dawałem na scenie upust gniewowi, tworzyłem piosenki – chujowe, bo chujowe –  jakoś to się jeszcze kręciło. Kolejne imprezy, dragi, przygodne znajomości, do pewnego momentu przyjemnie otępiały zmysły.  Moi kumple to uwielbiają, żaden nigdy nie miał stałej kobiety i nie widzieli nigdy takiej potrzeby. Podoba im się życie w ciągłej trasie, ale ja jestem zmęczony.

Dopiero po śmierci ojca, z którym nigdy nie mogłem się pogodzić i każde nasze spotkanie kończyło się kłótnią, zaczynam się zastanawiać, co właściwie zrobiłem ze swoim życiem. Rodzice byli bardzo religijni. Gdy mieli problemy finansowe ojciec nie chciał ode mnie pieniędzy, plując mi prosto w twarz, że gardzi mamoną od diabła i kiedyś przyjdzie mi zapłacić za swoje grzechy i brak szacunku do życia.  Cóż, może nadszedł ten czas.

Wyciągam fajkę, ale po pierwszym wdechu ogarnia mnie kaszel. Papieros wypada z dłoni, a nagły ból rozprzestrzenia się w zastraszającym tempie. Zginam się w pół jak po ciosie w brzuch.

— Chryste, Ross! Byłeś z tym kaszlem u lekarza? — pyta przestraszona Cassie, ale nie mogę odpowiedzieć, bo dusi mnie tak bardzo, że oczy zachodzą mgłą. Podtrzymuje mnie, rozglądając się na boki, chyba w poszukiwaniu pomocy.

 Klepię ją po ramieniu na znak, że nie trzeba. Ocieram łzy i podnoszę wciąż żarząca się fajkę.

— Byłem nawet w szpitalu, maleńka. Nic mi nie jest. Kaszel palacza. Jaram od czternastego roku życia  — wyduszam z siebie, zachrypniętym głosem i zaciągam się fajką. — Widzisz? Już lepiej. Wracaj do domu, Cassie. — Nie czekając na jej odpowiedzieć, zaczynam iść na drżących nogach, ale zatrzymuje mnie jej twardy głos:

— Wiesz, dlaczego się martwię, Ross?

Nie odpuści. A mówią z Blake'iem, że nie mają pojęcia, po kim Melody jest taka zawzięta. Po cholernie upartej matce.

Jestem rozdrażniony i chce mi się spać, ale z szacunku do przyjaciółki niechętnie się odwracam, aby wysłuchać co ma do powiedzenia.

— Bo tam — wskazuje palcem na dom — jest facet, który dawniej również dążył do autodestrukcji, a ty robisz to już od dłuższego czasu. Ten kaszel nie jest od dziś.

— Miłość go uratowała. Brawo, Cass. Zajmij się więc mężem. — Odpinam trzy guziki koszuli, bo zrobiło się jakoś duszno.  

— Wiem, że śmierć ojca i spotkanie z tą rudą wywłoką cię przybiły, choć nie wiem, co ci naopowiadała. Ale wróć do nas. Posiedzimy, pogadamy... Tak jak dawniej.

— Tak jak dawniej? — parskam. — Czyli jak wtedy, gdy czułem się jeszcze jak człowiek?

Nawet w świetle lampy dostrzegam ból przemykający przez jej twarz. Pokochałem tę laskę od pierwszego spotkania. Szanuję ją za to, że kiedyś zrezygnowała ze sceny, aby być z Blake’iem. Zamieniła Nowy Jork na małe miasteczko w Montanie. Zrezygnowała z podpisania umowy z największą wytwórnią muzyczną i wystarcza jej nauczanie muzyki w szkole, w której dzieciaki nie widzą różnicy między kluczem wiolinowym a basowym. Lubię z nią rozmawiać, umie słuchać, ale lepiej mi wychodzi wyrzygiwanie siebie na scenie niż zwierzanie się. Problem jest taki, że od dłuższego czasu nie potrafię sklecić żadnych sensownych słów. Mój agent i chłopaki z zespołu zaczynają się wkurzać. Presja mi nie pomaga.  

— Wróć do nas — prosi cicho Cassie. — Nie bądź teraz sam ze sobą, Ross.

— Innym razem, Cass. Dzięki za propozycję. Zgadamy się, to zabiorę od was Mel. Będziecie mogli gdzieś razem wyskoczyć. — Całuję ją w policzek, odwracam się i odchodzę.

 Już nie próbuje mnie zatrzymać, ale czuję, jak podąża za mną wzrokiem. Nie chcę jej martwić, mają własne problemy.   

Słysząc dźwięk powiadomienia, wyciągam telefon. Numer nieznany.

 Musisz mi pomóc! Tylko ten jeden raz. Nie powinnam Cię szantażować. Naprawdę przepraszam, Ross. Porozmawiajmy jeszcze raz. Spotkajmy się jutro o dziesiątej na śniadaniu u Benny’ego. Powiem Ci, co się dzieje i sam zdecydujesz, czy nadal nie chcesz mi pomóc.

Czytam wiadomość dziesięć razy, po czym usuwam ją i blokuję numer. Połykam cisnące się na usta przekleństwa. Skąd miała mój numer?!

 Gdy wyrzucałem Loren z zespołu, również odgrażała się, że będę żałował swojej decyzji. Nie mogłem na nią patrzeć. To już nie była kobieta, w której się zakochałem. Nie wiem, w którym momencie przestała nią być. Byłem jej wierny jak pies, choć miałem na wyciągnięcie ręki setki napalonych kobiet.

 Pomimo duszności, przyspieszam tempa, aby jak najszybciej znaleźć się w łóżku. To był cholernie długi i męczący dzień. Potrzebuję jeszcze jednego piwa, wziąć prysznic i  Iron Maiden zagłuszyć te pieprzone myśli. Na sen nie liczę.

Przechodząc obok domu doktorka, przystaję, cholera wie po co. W oknie na górze dostrzegam Crystal. Wygląda jak jakaś biała dama w wieży, czekająca na powrót ukochanego, czy inne legendarne piękno. Długie, blond złote włosy, wcześniej spięte w ciasny koczek na czubku głowy, teraz opadają swobodnie na ramiona. Patrzy w niebo. Gapię się na nią, nie mogąc oderwać wzroku. Wiem, że lepiej byłoby, aby nie zauważyła mnie, stojącego nocą  pod jej oknem jak psychol. Chyba nie ufa ludziom, a ja nie zrobiłem dobrego pierwszego wrażenia.

Mam zamiar odejść, gdy nasze spojrzenia się spotykają i ponownie zamieram. Wstrzymuję oddech. Patrzymy na siebie dłuższą chwilę i nie ucieka. Ośmielony unoszę dłoń w geście powitania.

Przez chwilę stoi w kompletnym bezruchu, wyglądając jak posąg bogini, po czym zasłania gwałtownie zasłonkę i tyle ją widziałem.

Zdaję mi się, że uzyskanie odpowiedzi na głupie pytanie „jak się czujesz?” będzie nie lada wyzwaniem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro