35 cz I
Woda w jeziorze jest zimna. Moczę stopy, przechadzając się po brzegu, aby oczyścić myśli. Odkąd Ross pojechał na rozprawę Loren, nie wiem, co mam ze sobą zrobić. Nie chciał, żebym z nim jechała. Twierdził, że to nic takiego, zwykła formalność. Nie widziałam, żeby się denerwował. Umówiliśmy się, że poczekam na niego na ranczu, ale dobrze mi zrobi chwila samotności.
Do tej pory nie zastanawiałam się zbytnio nad tym, co między nami się dzieje. Po prostu starałam się otworzyć na wszystko i choć raz w życiu tak bardzo tego nie analizować. Szczególnie tych ostatnich dni, w których praktycznie się nie rozstajemy. Odkąd przyznałam sama przed sobą, że się zakochałam, wszystko wydaję się piękniejsze. Jakby świat przybrał intensywniejsze kolory, a i nasza relacja jest znacznie głębsza od momentu tamtej rozmowy, gdy w końcu się zadeklarowałam.
Ross jest...
Przygryzam wargę i patrzę na błękitne, czyste niebo, bez ani jednej chmurki. Przyglądam się ptakom, przymykam oczy, czując na twarzy podmuch wiatru. Wciągam głęboko powietrze i wypuszczam je powoli z płuc.
Uśmiecham się. Tak po prostu. Pełna spokoju i nadziei, bo właśnie to daje mi jego obecność. Przy nim przestałam się bać. Nie nawiedzają mnie koszmary, a przyszłość nieśmiało rysuje się w mojej głowie, tworząc jeszcze niewyraźny, ale obiecujący obraz.
Rozkładam ramiona i wystawiam twarz do słońca. Skupiam się na ciepłych promieniach muskających moją skórę, co przywodzi mi na myśl wczorajszą noc, gdy centymetr po centymetrze Ross całował moje ciało. Gdy tylko przypomnę sobie jego wargi, sunące po mojej skórze, jakby było świątynia, czy jakąś bardzo kruchą cenną rzeźbą, uświadamiam sobie, że miał rację, gdy prosił, abym dała mu szansę, a on mi pokaże, że nie potrzeba tłumów ludzi, żebym czuła się wyjątkowa.
Sprawia, że czuję się unikatowa. Jedyna w swoim rodzaju.
Wczorajsza noc miała zupełnie inny wymiar, choć do niczego więcej między nami nie doszło. Nie byłam nawet w pełni naga, ale prawda jest taka, że obnażyłam się przed nim już znacznie wcześniej, gdy się przed nim otworzyłam.
Co może być ważniejszego niż wpuszczenie człowieka do swojego sponiewieranego serca, pokazanie mu swoich ran, brudów, bałaganu, jaki w nim panuje spowodowanego latami wojny? Opowiedziałam mu już tak dużo ze swojego życia. Zawsze słucha w skupieniu, nie przerywa, czasem zadaje pytania. Powtarza, że chce wiedzieć o mnie wszystko.
Ross nie burzy moich murów. On sprawia, że otwieram mu po kolei drzwi, choć te frontowe zwyczajnie wyważył. Cóż, w przypadku ratowania czyjegoś życia, to nawet jest wskazane. Bo przecież właśnie tamto pierwsze wyjście na zewnątrz z nim, dało mi do myślenia i wyciągnęło z domu.
Otwieram powieki i mrużę oczy przed jaskrawym słońcem. Nawet ono zaczyna mi kojarzyć się z Rossem.
Bo właśnie taki jest. Jak to słońce. Ogrzewa, ale nie spala, choć mógłby mnie spopielić, gdyby źle wykorzystał moje zaufanie, którym go darzę.
Przypomina mi też ptaki lub wiatr. Ma w sobie wolność, której - w porównaniu do mnie - nie pozwolił zamknąć w klatce. Opowiadał mi, jak wiele poświęcił, aby osiągnąć sukces, na który pracował latami. Jego wojny z rodzicami, zaznaczanie własnego ja, gdy próbowali - szczególnie ojciec - ustawić go w szeregu. Ojciec wychowywał go po żołniersku, choć z wiarą w sercu, kierując się dekalogiem. Rodzice zaplanowali mu całe życie. Wiedzieli na jakie studia pójdzie, kim będzie, na jakiego człowieka chcą go wychować, a gdy okazało się, że nie interesuje go życie zamknięte w ramach, które mu narzucali, stał się skaraniem boskim, choć nie rozumieli za jakie grzechy. Mimo, że on tego nie chce, mi jest przykro, że nie miał wsparcia w rodzinie.
Zauroczona słuchałam, jak po ukończeniu szkoły zabrał gitarę, trochę odłożonych pieniędzy i za nic miał krzyki ojca, żeby nawet nie myślał, że przyjmie go z powrotem, gdy wszystkie jego mrzonki runą jak domek z kart, a on wyląduje na bruku i jedyne co będzie miał z tego swojego grania, to zbieranie pieniędzy na ulicy na jedzenie, i wyruszył do Nowego Jorku.
Imponuje mi swoją determinacją, której mi w życiu zabrakło, aby się zbuntować i żyć po swojemu. Od dziecka byłam programowana, ale teraz, przy nim, restartuje system i przywracam ustawienia fabryczne.
Słyszę dźwięk nadjeżdżającego samochodu i odwracam się. Ross wysiada i już po sposobie, w jaki zamyka drzwi, wiem, że jest zły. Trzask podrywa do lotu ptaki z drzew. Opiera ręce o dach samochodu i przykłada do nich czoło. Po chwili prostuje się i uderza pięścią w dach, wyrzucając z siebie siarczyste kurwa.
- Ross! - wołam zaniepokojona i wychodzę z wody.
Obraca się w moją stronę. Jego posępna twarz nieco łagodnieje na mój widok
- Miałaś być na ranczu - mówi z lekkim wyrzutem, gdy podchodzę bliżej. Przeczesuje palcami włosy, a jego wzrok biega po otoczeniu, unikając mnie.
- Chcesz zostać sam? - pytam zawiedziona.
- Nie. Jestem zdenerwowany. Po prostu nie chciałem, żebyś mnie takim widziała. - Wzdycha ciężko.
- Nie poszło dobrze?
Prycha i kręci głową. Zamyka oczy i opiera się o samochód. Wygląda na dużo bardziej zmęczonego niż gdy widziałam go dwie godziny temu. Wtedy jeszcze żartował, że nie jest po prostu przyzwyczajony do ciężkiej, fizycznej pracy i stanowczo woli trasy koncertowe niż zasuwać z widłami, ale nie chce zostawić Blake'a na lodzie.
- Dostała wyrok w zawieszeniu i skierowanie na pracę społeczne w domu spokojnej starości. Wyobrażasz to sobie?
Przez chwilę stoję oniemiała, sądząc, że się przesłyszałam. Coś musiało mu się pomylić, źle zrozumiał...
Kto normalny ma zamiar dopuścić tą kobietę do bezbronnych ludzi?!
- To znaczy, że...?
- Tak. Wyjdzie. Niezły cyrk odstawiła. Nawet prawnik z urzędu jadł jej z ręki, dobrze miał wszystko przemyślane. Była przekonująca, ale zawsze świetnie grała. Wyraziła głęboką skruchę, przeprosiła mnie, prosząc o wybaczenie - mówi z jawną pogardą. - Ale jeśli cokolwiek odwali wróci do więzienia. Ma przyznanego kuratora. Będzie ją miał na oku.
- Myślisz, że jeszcze mogłaby...?
- Nie wiem, Crystal. Wiem tyle, że to niesprawiedliwe. Chaos prawie przez nią umarł i w swoje gierki wciągnęła tego dzieciaka.
Ross zaciska zęby i przykłada palce do nasady nosa.
Nie znoszę tej kobiety, chociażby za to, że sprawiła, że światło w jego oczach przygasło. Ross wygląda dokładnie tak samo, jak wtedy gdy Loren podeszła do nas na pierwszym spotkaniu. Obejmuję go w pasie i przytulam. Opiera policzek na czubku mojej głowy. Czuję jak wypuszcza powietrze z płuc i z każdą chwilą coraz bardziej jego mięśnie się rozluźniają.
Nigdy tak naprawdę nie rozmawialiśmy o Loren. On nie mówił o niej, a ja nie pytałam, wiedząc, że to drażliwy temat dla niego.
- Czy to, że wyjdzie... Coś... Zmienia? Oznacza coś konkretnego?... Dla nas? - pytam nieśmiało, na co Ross, unosi palcem moją brodę, żebym spojrzała mu w oczy.
- Nie. Po prostu znam ją i nie ufam, a jeśli zbliży się do ciebie chociażby na krok, tym razem to ja wyląduję w więzieniu.
- W takim razie musimy szybko wyjechać, żeby się na nią nie natknąć. - Uśmiecham się i puszczam mu oczko. - Tylko ciągle nie wywiązałeś się z zakładu. Tchórzysz jednak?
Udaję mi się rozproszyć jego uwagę od nieprzyjemnego zdarzenia. Nie chcę, aby ta małpa zajmowana choć ułamek jego myśli. Nieważne, w jaki sposób o niej myśli. Chcę, żeby zapomniał.
- Prowokujesz mnie?
Przygryzam wargę, walcząc ze śmiechem.
- Może troszeczkę.
- Przyznaj, że twoja wyobraźnia szaleje, gdy myślisz o mnie w tym trykocie.
- Przyznaję.
Ross mruży oczy i przekrzywia głowę. Uśmiecha się kącikiem ust. Tak, nadal się rumienię i nie wiem, czy kiedykolwiek przestanę, ale nie spuszczam wzroku, choć w pierwszym odruchu właśnie to mam ochotę zrobić, jednak wytrzymuję jego spojrzenie.
Pozwalam, żeby głębia jego tęczówek porwała mnie, wciągnęła i najlepiej, abym nigdy więcej nie musiała wracać. Chcę już na stałe się odbijać w jego oczach, być ich stałym punktem i odzwierciedleniem.
Tylko ja.
Układam dłonie na jego klacie i bawię się guzikiem czarnej koszuli, którą dzisiaj założył. Nie ma rzeczy, w której nie wyglądałby dobrze. To bez znaczenia, czy jest to roboczy strój, w którym ostatnio tak często go widuje, zwykły t- shirt w stonowanych, zazwyczaj ciemnych kolorach, czy zwyczajny dres, w który najczęściej przebiera się po powrocie do domu, ale gdy dzisiaj przed wyjściem do sądu zobaczyłam go w eleganckiej koszuli, z rękawami podwiniętymi do łokci i ciemnych jeansach po raz pierwszy pomyślałam, że byłabym gotowa pójść krok dalej.
- Wiesz, że bardzo mi się podoba... - odpinam guzik jego koszuli, nie przerywając kontaktu wzrokowego i koniuszkiem palca zaczynam wodzić po skórze na jego klacie - twój zapach. Czuję... - staję na palcach i przykładam nos do miejsca, w którym wyczuwam bardzo szybko bijący puls. Dłoń Ross zaciska się na moich plecach i zagarnia w pięść materiał bluzki. Rozluźnia chwyt i powtarza, gdy przesuwam nosem wzdłuż jego szyi. Muskam ustami rozgrzaną skórę... - nutę imbiru i... - odpinam kolejny guzik i spoglądam na niego. Nie spuszcza ze mnie wzroku, który sprawia, że na chwilę zamieram. Oprócz unoszącej się szybko klatki piersiowej, Ross nie wykonuje żadnego ruchu. Przebiegam palcami po jego klacie i zatrzymuję dłoń na karku. Drugą odchylam trochę koszulę i ponownie przykładam nos do jego szyi, zaciągając się zapachem. - Wanilia i mirra. Pachniesz tak... Słodko - pikantnie. Ta kompozycja idealnie do ciebie pasuje, prawda?
Spoglądam na Rossa z zalotnym, jak mi się wydaję, uśmiechem. Jedną dłoń przykładam do jego czoła, a drugą do policzka. Wyraźnie widzę w jego oczach pożądanie.
- Kurczę, biedaku, chyba masz gorączkę.
- Crystal... - Przymyka oczy i przesuwa koniuszkiem języka po wargach. Oddycha szybko przez nos, a ja nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak mocno zaciska dłoń na moich plecach. - Idź na ranczo.
- Co proszę? - pytam zaskoczona i czuję się, jakby właśnie wrzucił mnie do lodowatego jeziora.
- Idź. Na ranczo. Kolejny raz nie powtórzę. - Wciąż ma zamknięte oczy, a dociska mnie do siebie tak mocno, że nie jestem w stanie nie poczuć, jak ta chwila na niego zadziałała.
No i cóż, jestem z siebie zadowolona. Do tej pory to on mnie torturował. Oprócz tamtej chwili, gdy oboje leżeliśmy pod gołym niebem, nie było więcej takich zbliżeń. Ale mniejsza z tym. Ruda na pewno już wyparowała z jego myśli.
- A jak nie pójdę?
Otwiera oczy na mój buńczuczny ton. Brzmię jak mała dziewczynka, która nie ma zamiaru iść wcześniej spać. Przysięgam, że mam ochotę również tupnąć nogą.
- Nie wystawiaj mnie, proszę, na próbę. Jestem tylko słabym człowiekiem. Mężczyzną. Nie chcę, żeby to się odbyło w sposób, jaki mam właśnie w głowie, więc proszę cię idź.
- A jaki masz...?
- Idź! - warczy, na co parskam śmiechem, który zamienia się w pisk, gdy Ross łapie mnie za pośladki i jednym sprawnym ruchem zmienia naszą pozycję. Teraz to ja jestem przyciśnięta do drzwi. Wstrzymuję oddech, gdy przykłada usta do mojego ucha i szepcze: - Powiedziałem, że mam dla ciebie niespodziankę, więc bądź grzeczną dziewczynką i idź.
- Zazwyczaj byłam grzeczna, już nie chcę - drażnię się z nim i sprawia mi to ogromną przyjemność. Podoba mi się jak jego wzrok coraz bardziej ciemnieje i pojawia się w nim jakaś mroczniejsza głębia. Właśnie to widziałam, gdy oglądałam urywki z jego koncertów. Widać było, że na scenie jest jak ryba w wodzie, a teraz mogę zobaczyć ten ogień na żywo. Jestem ciekawa tej strony Rossa...
Ale całą chwilę psuje jego dzwoniący z kieszeni spodni telefon. Zerka na wyświetlacz i skonsternowany marszczy brwi. Odrzuca połączenie.
- Idź. Zadzwonię po ciebie. - Całuje mnie i wypuszcza z objęć.
Wzdycham ciężko, mamrotając uroki i przekleństwa pod nosem na tego, kto właśnie zadzwonił. Zrezygnowana macham dłonią do Rossa na pożegnanie i ruszam w drogę.
- A buty? - woła za mną.
- Pieprzyć je! Pójdę boso!
- Powiedziałaś: pieprzyć?
Wybucham śmiechem na jego szczere zaskoczenie.
- Tak, Ross! Pieprzyć! Pieprzyć wszystko! - Wyrzucam ręce w górę i obracam się wokół własnej osi. Śmieję się sama do siebie, ogarnięta euforią, która nie wiem skąd się wzięła, ale nie chcę, żeby odchodziła.
Czuję na sobie jego spojrzenie. Odprowadza mnie, otula nawet z daleka, tworząc swego rodzaju kokon przed złem tego świata i moimi własnymi demonami, które z każdym dniem tracą swoją moc coraz bardziej.
Nie chcę, aby to lato kiedykolwiek minęło. Boję się, że wtedy moja bajka się skończy.
Niech ktoś, do cholery, zatrzyma czas!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro