23.
Gorączka wyłączyła mnie z życia na cztery dni. Spadała tylko na chwilę, a poza tym czułam się osłabiona i ciągle spałam. Violet z Bailey się mną opiekowały, natomiast wieczorem przychodził Ross. Jego blada twarz i wyraźne zmęczenie martwiły mnie, ale obracał w żart wszystkie pytania. Nie mogłam przewracać oczami, bo tak bardzo bolały mnie gałki, ale nawet chora nie mogłam ukryć przed sobą, że czekałam na ten moment, gdy przyjdzie i ochłodzi moją twarz swoimi dłońmi. Niewiele mówił, ale nie musiał. Wystarczyło, że był, choć jeszcze nie wiem do końca, co oznacza jego obecność w moim życiu.
Raz Cassie z Mel przyszły do Violet, a mała zaciągnęła ją do mojego pokoju. Spoglądam na pluszowego króliczka na szafce nocnej, którego oddała mi Melody, oraz smoczek – i uśmiecham się na ten zestaw pocieszenia. Pamiętam, jak próbowała mi wsadzić do ust „ciumka”. Głaskała mnie po głowie i przytulała, a gdy wychodziła położyła na poduszce króliczka. Ta dziewczynka ma w sobie takie pokłady miłości – do ludzi, jak i do zwierząt – że mogłaby wykarmić co najmniej połowę ludzi na świecie, cierpiących z powodu jej braku.
Dziś wreszcie czuję się na siłach, aby wstać z łóżka. Violet specjalnie wzięła wolne, by być ze mną przez ostatnie dni. Źle ją oceniłam, pozwalając matce namieszać mi w głowie i odsunąć się od ludzi, którym na mnie zależało. Nie mówię o ojcu – to bardziej skomplikowane. Moja relacja z Violet i Bailey rozwija się powoli, ale z ojcem nie potrafię rozmawiać. Jest zbyt wiele niedomówień i żalu sięgających dzieciństwa.
Częste spacery spowodowały, że znowu nadużywałam leków, ale uwaga akurat z jego ust na ten temat doprowadziła do kłótni. Może powiedziałam za dużo i zbyt ostro. Odebrałam mu prawo do umoralniania mnie w jakichkolwiek kwestiach i wtrącania się, choć wiem, że podjął temat w słusznej sprawie. Matka dałaby mi w twarz za takie słowa, więc kiedy ojciec podniósł rękę, by przesunąć dłonią po włosach, odruchowo zasłoniłam twarz.
Zmartwił się. Zapytał, czemu pomyślałam, że chce mnie uderzyć. Szepnęłam tylko, że tak mało wie o moim życiu, bo nigdy się nim nie interesował. Potem gorączka rozhulała się na dobre.
Znowu myślę o Rossie. On pierwszy dał mi poczucie, że jestem słuchana i że naprawdę interesuje się tym, co mam do powiedzenia. Nawet od terapeuty tego nie czuję, dlatego trzymam się bezpiecznych tematów, unikając bolesnych wspomnień z dzieciństwa, kiedy ojciec nie widział, jak traktowała mnie matka, pomimo tego, że był obok. Jednak nigdy na tyle blisko, by mnie chronić.
A później odszedł.
Pukanie do drzwi wyrywa mnie z pułapki myśli.
– Wejdź, Bailey!
Siostra wciska się przez ledwo otwarte drzwi i zamyka je, a na jej twarzy gości szeroki uśmiech i mówi podekscytowana:
– Mam dla ciebie super niespodziankę. Idealną na powitanie z powrotem w świecie żywych.
Unoszę lekko brew.
– Patrz, kto do ciebie znowu przyszedł. – Otwiera drzwi, za którymi siedzi Chaos.
Na jego widok zrywam się z łóżka, ignorując przeszywający ból w nodze i zawroty głowy przez nagłą zmianę pozycji.
– Chodź tu do mnie piesku. – Wyciągam ręce, wzruszona jego widokiem, a kiedy zbliża się, wtulam się w jego sierść.
– Tak bardzo się o ciebie bałam – szepczę mu do ucha. Gęsta sierść chłonie łzy ulgi i nie obchodzi mnie, że mam widownie. Chaos jak zwykle układa przednie łapy na moich ramionach. Dostawałam informację i zdjęcia od Rossa, ale dopiero teraz, gdy mogę go dotknąć i zobaczyć naprawdę, czuję w sercu prawdziwy spokój.
– Chciałbym być tym psem – mruczy Ross. Jego głos sprawia, że zerkam na niego. Jak zwykle ubrany na czarno, opiera się o framugę drzwi ze skrzyżowanymi rękoma na piersi, a brązowe oczy, wpatrują się we mnie w sposób, którego jeszcze nie zaznałam. Przyspieszony rytm serca, pompuje więcej krwi, co skutkuje cholernymi rumieńcami, na które nie mam żadnego wpływu.
Przytrzymuje jego spojrzenie, choć wewnętrzna mała ja ‐ ta porzucona przez ojca, nie umiejąca nawiązać bliskich relacji ‐ krzyczy, żebym uważała, bo moje serce wciąż jest w rozrzuconych i podeptanych kawałkach.
– Ciebie widziałam przez ostatnie dni codziennie. Za nim się stęskniłam – parskam ironicznie. Lekki uśmieszek na jego ustach, przypomina mi, że jakieś dwa dni temu, gdy już miał wychodzić, złapałam go za dłoń i poprosiłam, żeby został, dopóki nie zasnę.
Pieprzony Ross Storm wie, że udało mu się sprawić, że sama otworzyłam przed nim odrobinę drzwi do swojej duszy. Ale jeszcze nie ma wystarczająco dużo miejsca, żeby wejść w sam jej głąb. Wiem, że to ja mam kontrolę nad tą relację.
– Ross ma dla ciebie jeszcze informacje. – Bailey podekscytowana spogląda na mężczyznę. Widzę jak jego twarz napina się, a oczy ciemnieją. – Nikt nic nie mówił, bo byłaś chora, ale... Chyba powinnaś wiedzieć. Jak pogadacie zejdźcie na kawę. – Siostra wychodzi z pokoju, a ja muszę wstać z klęczek. Zastygliśmy z Chaosem w uścisku, jakbym trzymała w ramionach ogromnego pluszaka. Pies ułożył pysk na moim ramieniu i czuję, że mam mokrą od jego śliny koszulkę na plecach. Opiera się na mnie ciężarem ciała.
– Jest osowiały bardzo – zauważam.
– Lena wypuściła go trochę wcześniej, bo nie mógł usiedzieć już na miejscu. Powinien być w lecznicy jeszcze dwa dni. Ciągle się kręcił i skomlał. Musi dużo odpoczywać, trzeba mu podawać witaminę K i co tydzień mamy zjawiać się na kontroli. Nadal sporo sypia. Ale będzie dobrze. Zobaczysz, że jeszcze razem z Melody znowu będą próbowali zmęczyć się nawzajem. – Pomaga mi wstać. Zaciskam zęby na nagły ból i wbijam paznokcie w ramię Rossa. Podtrzymuje mnie i gładzi uspokajająco po plecach. Opieram czoło na jego klacie i biorę głęboki wdech. Jeden. Drugi. Trzeci. I dopiero jestem gotowa zrobić krok, żeby usiąść na łóżku.
– Jakie to było złamanie? – pyta Ross i siada obok mnie, a Chaos podczołguje się i układa pysk na moich bosych stopach.
– Kości udowej. Jestem daleko w tyle z rehabilitacją, bo... – Oczyszczam gardło. Staram się pohamować lęk przed mówieniem o sprawach, które są związane z tamtym dniem.. Drżą mi dłonie i wciąż nie mogę poradzić sobie z tym, że moje ciało odmawia posłuszeństwa, a własny umysł stał się moim wrogiem. Jakby to, co mnie spotkało było karą, że zatraciłam siebie, starając się dopasować. Zemstą za wszystkie lata wyniszczających ćwiczeń, dążenia do perfekcji i kontroli własnych emocji, tłamsząc w sobie wszystkie potrzeby. Teraz nie potrafię zapanować nad niczym.
Ale on potrafi.
Ross delikatnie przykrywa moją dłoń swoją. To tak naturalny gest, że początkowo go nie zauważam. Dopiero, gdy dociera do mnie ciepło jego skóry, spoglądam na nasze splecione palce. Może zbyt długo im się przyglądam, bo Ross zamierza cofnąć rękę, ale delikatnie ją ściskam i posyłam mu nieśmiały uśmiech, pozwalając sobie przez chwilę ogrzać się w ciepłe jego spojrzenia.
To przecież nie Marco.
Ktoś, kto tak bardzo dba o psa nie może być złym człowiekiem. Przecież mógł zostać w Nowym Jorku i czekać na informację, ale on przyleciał. Nie zapewnia mnie, że mogę mu zaufać. Pozwala zdecydować, czy chcę to zrobić. Pokazuje mi, że mogę...
– Jestem w tyle z rehabilitacją, bo przez pierwsze miesiące po złamaniu nie robiłam absolutnie nic, żeby było lepiej. Leżałam w łóżku, faszerowałam się lekami i nikt tego nie kontrolował. Nie miałam motywacji. Gdybym się przyłożyła od początku pewnie mogłabym już poruszać się bez laski. Z mniejszym natężeniem bólu.
– Teraz masz motywację? – pyta cicho.
Ponownie zbieram się na odwagę i patrzę mu w oczy. Może im częściej będę to robiła, tym mniejszy będzie strach przed... Przed pozwoleniem sobie, aby choć na trochę zanurzyć kawałki pogruchotanej duszy we właściwościach leczniczych przyjaźni i bliskości. Bo właśnie to widzę w jego oczach – zaproszenie do tego, żeby przestać się bać i wyjść na przeciw swoim demonom. Przestać przed nimi uciekać i podnieść gardę, zamiast zasłaniać się przed ciosami. Walka już nie wydaje się taka straszna, gdy jest obok ktoś, kto w razie potrzeby stanie się tarczą.
– Jest znacznie większa niż pół roku temu – odpowiadam nieśmiało. Ross wciąż trzyma moją dłoń, leniwie zataczając kciukiem kółka na skórze. To przyjemne.
Oboje zawieszamy wzrok na psie, a cisza, która trwa między nami, nie jest krępująca. Odpoczywam w niej. Oddycham nią, nasycam się, żeby wchłonąć w siebie jak najwięcej i zachować na później. Może na gorsze dni, gdy jego nie będzie?
– Co chciałeś mi powiedzieć?
Tym razem Ross nie patrzy na mnie. Pozostawia wzrok utkwiony w psie, a ja już tęsknie za jego spojrzeniem. Odnajduję w nim dziwny spokój, którego w zasadzie nigdy nie doświadczyłam w żaden sposób.
– Loren jest w areszcie. Przyznała się do otrucia Chaosa, więc poniesie konsekwencję. Grozi jej od kilku miesięcy do kilku lat więzienia. Ares... To syn jednego z kumpli jej ojca. Byli któregoś razu u nich, młody się upił i zaczął jej zwierzać. Powiedział o tobie, że nic na ciebie nie działa, a on nie mógł przestać o tobie myśleć i... takie bzdury. Chcesz tego słuchać? – Spogląda na mnie. Kiwam głową. – Podsunęła mu pomysł, żeby u Blake’a porozrzucać kawałki kiełbasy z trutką na szczury, ale nie chciał tego zrobić. Powiedziała, że psu nic się nie stanie, bo on, niczym jeba... – Słowa Rossa giną w nagłym kaszlu i zasłania na chwilę usta ramieniem. Trwa to dłuższą chwilę, z którą przestaje to wyglądać na zwykły kaszel, aż Chaos podnosi łeb.
– Ross? – Zaniepokojona kładę mu dłoń na ramieniu. Gdy kaszel się nasila, a do tego dziwnie świszczy, zaczynam trochę panikować. Wstaję, żeby otworzyć okno, albo podać mu wodę, ale łapię mnie za dłoń i z powrotem sadza na miejscu.
– Spokojnie – mówi zachrypnięty głosem, masując klatkę piersiową. Oddycha szybko, a gdy nasze spojrzenia się spotykają, w jego i tak harcują psotne chochliki. – Zachłysnąłem się tylko śliną na myśl o tym małym gnojku.
Unoszę brew i krzyżuje ręce na piersi. Spod grzywki lekko poskręcanych, czarnych włosów, spływa strużka potu, a jego twarz przybiera szarawy odcień, co nie wygląda w cale na reakcje na zachłyśnięcie śliną.
– Na czym skończyłem? – Roztargniony pociera palcem brew i klepie po łbie Chaosa, który nagle ożywił się i wpatruje się w pana czujnym psim spojrzeniem.
– Na tym, że musisz przestać palić – mówię ostro. Ross unosi brew w udawanym zdumieniu i rzuca żartobliwie:
– Czy doszło między nami do czegoś, o czym nie wiem? Nie pamiętam takiej rozmowy.
Wpatruję się w niego bez mrugnięcia okiem, nie pozwalając wybić się z rytmu. Ross uśmiecha się cwaniacko.
– Dobra, zawrzyjmy układ: będę palił mniej, ale teraz ja będę woził cię na rehabilitację i terapię. I przysięgam, że nie tknę papierosa, gdy jesteśmy razem.
– Nie podoba mi się taki układ – odpowiadam stanowczo. – Gdybyś powiedział, że przestaniesz palić, wtedy bym się zgodziła.
– Wymagasz ode mnie, żebym rzucił po prawie dwudziestu latach palenia? – prycha.
– Tak. To nie jest niemożliwe. Ludzie na starość podejmują cięższe wyzwania.
Ross łapie za poduszkę i uderza mnie lekko w głowę. Śmieję się i chyba już wiem, co go bawiło w drażnieniu mnie. Wzdycha i przykłada dłonie do twarzy. Nie zastanawia się zbyt długo.
– Dobra. Niech będzie. Umowa stoi. – Wyciąga do mnie dłoń, którą ściskam. Patrzy mi przy tym głęboko w oczy, a moje serce zaczyna podskakiwać jak mały piesek na widok swojego właściciela, dając sygnał, że jest to osoba, w której rękach chciałoby spocząć i przejść proces uzdrawiania.
Głupie, naiwne serce.
Cofam dłoń, a Ross przygląda mi się z zainteresowaniem.
– Skończyłeś na Aresie. Mów dalej. – Poprawiam nerwowo sukienkę, która się trochę podwinęła. Tym razem unikam jego spojrzenia. Nie ma co przesadzać. Za szybko zamknę oczy, czując się bezpiecznie, zrobię krok w przód i okaże się, że spadnę z dużej wysokości, a wtedy już nic mnie nie pozbiera. On ma życie w Nowym Jorku, ja nie widzę nadal siebie w żadnej przyszłości. Aktualnie moje życie sprowadza się do tu i teraz.
– Na Aresie. Niczym bohater miał uratować Chaosa i ci zaimponować. Twierdziła, że z wdzięczności przychylniej na niego spojrzysz i będziesz czuła się w obowiązku dać się zaprosić chociażby na spacer.
Prycham, patrząc na Rossa z niedowierzaniem.
– No wiem, kretyn – parska. – Ale Loren to niezła manipulantka, a Ares tylko głupi dzieciak. Nie chciał odwalić czarnej roboty, a już został w to wciągnięty, więc znalazła mu inną rolę. Zapewniam jednak, że życie psa nie miało dla niej żadnego znaczenia.
– Sama się przyznała?
– Trochę ją wziąłem pod włos.
– Wiedziałeś, że to ona.
– Wiedziałem.
– Dlaczego to zrobiła?
– Chciała mnie tu ściągnąć z powrotem – odpowiada wymijająco, a ja nie drążę. – Blake stawia mi piwo w ramach wdzięczności, bo pozbył się młodego ze stajni. Rick go zwolnił.
– Ale zatrudnili go, bo Blake do południa pomaga na farmie – mówię i zmartwienie o to, jak sobie poradzą teraz na ranczu, zaskakuje mnie samą. Nie mam zbyt wiele do czynienia z Blake’iem, ale szanuję go za to, co robi.
– Będzie miał innego pracownika, przynajmniej do końca lata.
– Kogo?
Ross obraca głowę w moją stronę, szczerząc zęby:
– Mnie.
Na chwilę odbiera mi mowę.
– Ciebie?
– Mam wobec niego dług wdzięczności. To za mało, żeby podziękować mu za... wszystko. – Wzrusza ramionami.
– To znaczy, że jeszcze zostajesz?
– Miesiąc na pewno. Cieszysz się? – parska, ale słyszę odrobinę napięcia w jego głosie.
Oboje spoglądamy na nasze wciąż splecione palce i nawet nie zarejestrowałam chwili, w której ponownie się złączyły.
– Tak.
Emisja ciepła z jego oczu rozprzestrzenia się po moim ciele, działając jak środek przeciwbólowy na wiele miejsc w moim sercu, które wymagają ukojenia.
– Naturalnie, dlatego, że Chaos jeszcze będzie w tym czasie – dodaję, starając się zabrzmieć wystarczająco złośliwie.
Ross uśmiecha się i mówi miękko:
– Oczywiście, Kryształku. Nie brałem innej opcji pod uwagę.
– Kawa stygnie!! – wydziera się Bailey z dołu.
Spoglądamy na siebie i parskamy śmiechem.
Czuję, że dzisiaj zrobiłam kolejny krok do wyjścia z mroku.
BARDZO WAM DZIĘKUJE 🫶 Wiecie za co ;)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro