Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2.

Czuję szarpnięcie, wyrywające mnie z ciemności i otwieram powieki. Wydają się ciężkie i spuchnięte. Piecze mnie język. Przełykam ślinę, która jak kamień przesuwa się przez przełyk. Czuję się, jakby moje ciało trawiła gorączka. Syczę cicho, podnosząc się na siedzeniu. Noga mi zdrętwiała i ból usztywnia plecy. Odruchowo chcę sięgnąć do torebki po tabletki. Przypominam sobie, że ich nie ma. Pięć ostatnich zwymiotowałam trzy tygodnie temu, gdy zdałam sobie sprawę, że jestem zbyt wielkim tchórzem, żeby umrzeć. Bałam się, że w piekle spotkam Gianne i będę skazana na nią już na wieki.

Coś złośliwego i obrzydliwego we mnie śmieje się kpiąco, że przecież już się jej pozbyłam i mogę żyć spokojnie. Jest tak, jak marzyłam od czterech lat. Nie ma jej w moim życiu.

Potrząsam lekko głową, ze wszystkich sił starając się pozbyć tych myśli. Jaka by nie była i jak wielu ludziom zatruła życie, nie zasłużyła na śmierć.

Ale życzyłaś jej tego wiele razy.

Mam wrażenie, że jakieś małe diabliki zamieszkały pod moją skórą i sączą we mnie jad, trując krew. Czuję się przez to brudna i skażona.

Po plecach spływają kropelki potu, a serce niespokojnie łomocze, gdy mijamy tabliczkę powitalną Pine Hollow.

W lusterku napotykam spojrzenie matki i odwracam wzrok. Jedziemy asfaltową drogą przez las. Nie czuję kompletnie nic, oprócz dziwnego strachu i niepokoju, co nie współgra z pięknymi widokami za oknem, które powinny napawać mnie spokojem i nadzieją. Nie mam odwagi wprost ze sobą skończyć, ale przecież jeszcze wypadki chodzą po ludziach...

Zamykam oczy. Pomimo wszystko wciąż jest we mnie instynkt przetrwania. Potrzebuję tylko odrobiny nadziei...

Ojciec zadzwonił do matki jeszcze tego samego dnia, gdy ja dzwoniłam do niego z pytaniem, czy przyjechałby po mnie. Chciałam myśleć, że matką kierowała wyłącznie troska o mnie, gdy odradzała wyjazd. Upierała się, że w Denver będę miała lepszą opiekę i szybciej uporam się z traumą. Nie omieszkała dodać, że surowość i rygor, którym karmiła mnie od dziecka miały mnie uodpornić na takie chwile w życiu, jak te które przeżywam przez ostatnie miesiące. Warknęłam, że jakoś nie wyszło, bo jestem wrakiem i gdyby chociaż raz mnie przytuliła przecież nie stałabym się ofermą, biegającą do niej z byle czym. Na te słowa, nawet nie drgnęła jej powieka. Rzuciła jedynie, że osobiście zawiezie mnie do ojca, czym byłam zaskoczona. Zawsze organizowała transport, jakby postawienie nogi w dzikich obszarych Montany splamiło jej szlachetnie urodzoną duszę. Ostatni raz rodzice widzieli się na sprawie rozwodowej wiele lat temu. Po odejściu, ojciec stał się człowiekiem widmo. Nie istniał w naszych rozmowach, jakiekolwiek jego ślady zniknęły z naszego życia i domu.

Od ostatniej rozmowy z matką, gdy przyszła mi zakomunikować, że rozmawiała z ojcem, praktycznie już się do siebie nie odzywałyśmy. Zebrałam się w sobie i dalej chodziłam na rehabilitacje i terapie, żeby tylko się do mnie nie odzywała. Mój terapeuta uznał, że wyjazd z Denver to doskonały pomysł. Narazie to był mój jedyny pomysł, a czy doskonały, to się dopiero okaże.

Przejechałam z matką dwa stany, ponad dziesięć godzin drogi i wymieniłyśmy ze sobą zaledwie kilka zdań. Nie żeby mi to przeszkadzało, bo nie mam ochoty jej słuchać. Napiętą ciszę między nami rozpraszała stacja z muzyką klasyczną, choć miałam ochotę puścić jakiegoś dynamicznego rocka, żeby zagłuszył wszystkie natrętne myśli, ale mój telefon pozostał wyłączony w domu i nie zabrałam ze sobą żadnego odtwarzacza. Rzygam już Chopinem, Czajkowskim i Lisztem, którymi katuje mnie od dziecka.

Na szczęście wydębiłam od doktora Fhallera tabletki nasenne, które pomogły mi przespać czas drogi. Wciąż czuję się lekko otumaniona, więc kiedy wjeżdżamy do miasteczka, patrzę obojętnym wzrokiem na widoki gór rozpościerające się przed nami. Niebo wydaje się dużo bardziej niebieskie niż w Denver. Główna droga Pine Hollow to malownicza arteria, która przecina miasteczko, a wzdłuż są porozmieszczane kawiarnie, sklepiki i knajpki, w tej chwili oblegane przez ludzi.

Chciałabym coś poczuć. Chociażby namiastkę dziecięcej radości i zachwytu, gdy po raz pierwszy odwiedziłam tutaj ojca. Czułam się, jakbym trafiła do zupełnie innego wymiaru. Byłam zachwycona naturą, przesympatycznymi ludźmi i aurą spokoju, czego brakowało mi w moim środowisku. Chciałabym poczuć to jeszcze raz, ale na chwilę obecną nie czuję nic.

To straszne.

Jedynie jak najbardziej realny jest ból w nodze. Po tym jak straciłam ostatnie tabletki przeciwbólowe, nie prosiłam o więcej. Niech boli. To daje mi poczucie, że wciąż żyję.

Gdy GPS pokazuje, że do celu zostało zaledwie pięć minut, zerkam na matkę. Widzę zaciśnięte dłonie na kierownicy, aż pobielały jej kostki. Porusza palcami, próbując je rozluźnić, ale napięcie jakie od niej bije jest elektryzujące. Wychwytuje moje spojrzenie w lusterku i tym razem nie cofam wzroku. Uśmiecham się kpiąco.

Stresuje się spotkaniem z ojcem i jego rodziną?

Nigdy nie wiem, co Josephine Hale czuje. Jest tak świetna w maskowaniu swoich uczuć, że sprawia wrażenie niespotykanie pięknej, ale pustej lalki. Nie pamiętam z dzieciństwa, żeby moi rodzice się przytulali, ani żadnych czułości z ich strony - wzajemnej, jak i tej do mnie. Oboje bardzo dużo pracowali. Matka rozwijała swoją karierę baletnicy, ojciec był chirurgiem, a ja miałam niańki. Moi rodzice wywodzili się z bogatych rodzin, gdzie wizerunek i kariera były ważniejsze od relacji rodzinnych. Zawsze musiałam się doskonale prezentować i mieć nienaganne maniery, nie przynosić wstydu dziecięcymi zachowaniami. Tak więc tresura trwała od małego.

Wszystkie szkoły do jakiś uczęszczałam były szkołami prywatnymi, pełnymi snobów, bogatych rodziców. Matka wpajała mi, że w takim środowisku liczą się układy i nie istnieje słowo przyjaźn, o czym przekonałam się kilka miesięcy temu, gdy przyklejono mi łatkę morderczyni.

Ojciec, zostawiając matkę, poniżył ją i upokorzył, bo kobieta, do której odszedł jest zwykłą wieśniaczką - to nie moje słowa. W każdym razie, to odbiło się wielkim echem w naszym środowisku, a matka stała się obiektem kpin i plotek. Na jednym z bankietów, pokazała mi kilka kobiet, które patrzyły na nią, chichrając się pod nosem, i powiedziała, żebym pamiętała, że ludzie będą ze mną tylko wtedy, gdy będę błyszczeć, bo jeśli podwinie mi się noga, wtedy nie zostanie nikt, a oni dla własnej satysfakcji będą jeszcze wbijać szpile.

Nie chciałam jej wierzyć. Miałam dwie przyjaciółki ze szkoły baletowej. Przyjaźń rozpadła się, gdy mnie przyjęto do Akademii Virtuoso, a ich nie. Były przekonane, że to dzięki układom matki, bo przecież w cale nie jestem aż tak dobra. Zaszczepiła we mnie przekonanie, że w życiu można liczyć tylko na siebie i nikomu nie wolno ufać.

Nie wiem, dlaczego właśnie teraz, gdy przejeżdżamy przez miasteczko, w którym ewidentnie czas się zatrzymał i nowoczesność nie dotarła, uderza mnie świadomość, że nigdy nikomu tak naprawdę na mnie nie zależało.

Tamtego dnia, gdy spotkałam się z Gianną na wieżyczce akademii, to nie ona miała przyjść. Miał przyjść ktoś, komu uwierzyłam, że jestem istotna. Dopiero, gdy zrozumiałam, że ktoś zakpił sobie z moich uczuć i stałam się obiektem chorej i intrygi, poniosło mnie do tego stopnia, że straciłam nad sobą panowanie.

Ale to nie tylko tamta chwila sprawiła, że dałam się ponieść emocjom. Mam wrażenie, że tamtego dnia, gdy śmierć wyciągnęła łapy po Gianne, zebrał się we mnie cały ból i samotność, jakie w sobie nosiłam i właśnie ta siła we mnie uderzyła w nią najmocniej.

— Jesteśmy — oznajmia chłodno matka, wyrywając mnie z ponurych rozmyślań i zatrzymuje samochód przed średniej wielkości drewnianym domem, otoczonym wysokim płotem.

Wypuszczam cicho powietrze z płuc. Nie widziałam ojca od sześciu lat. Dzwonił do mnie na święta, w urodziny i po ważniejszych występach. Śledził moją ścieżkę i często powtarzał, że jest ze mnie dumny, ale nigdy nie byłam pewna, czy jest szczery. Zawsze wydawało mi się, że nasza relacja jest sztuczna, a on, kierując się zwykłym poczuciem obowiązku, chciał żebym przyjeżdżała. Gdy po raz pierwszy zakomunikowałam, że nie mam zamiaru przyjechać na wakacje, wydawało mi się, że odetchnął z ulgą.

Zaciskam dłoń na lasce i sięgam do klamki, gdy nagle przez otwarte okno dociera do mnie męski głos:

— Pierdolę to i mam w dupie, czy mnie rozumiesz, jasne?! Nie i, kurwa, koniec kropka!

Na ton tego głosu na mojej skórze pojawia się gęsią skórka. Cholera, nie chodzi o to, że jest wściekły, ale o barwę... Jak rażona unoszę wzrok, kierując go w stronę, z której dobiega, ale mężczyzna jak burza przechodzi obok samochodu, przyciskając do ucha telefon. Odruchowo odwracam się za nim, sama nie wiem, dlaczego. Jego pojawienie się to jak nagły grzmot na bezchmurnym niebie.

— Kurwa!! — Odsuwa telefon od ucha i bierze zamach, jakby miał zamiar nim rzucić. Ostatecznie chowa aparat do kieszeni spodni.

Wzdrygam się i krzywię, gdy widzę jak uderza pięścią w drewniany płot i, jak gdyby nic, znika za zakrętem.

Dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, jak dziwnie szybko bije moje serce. Nie widziałam dokładnie jego twarzy. Poza tym czmychnął w tak szybkim tempie, że i tak nie zdążyłabym mu się przyjrzeć. Może bardziej chodziło o emocje i tak... jawne danie im upustu. Ja przez całe życie byłam uczona trzymać je na wodzy - matka twierdziła, że tylko ludzie słabi nie potrafią nad nimi panować.

Znaczące chrząknięcie matki sprawia, że wracam do rzeczywistości. Widząc jej uniesione wysoko brwi, prycham i otwieram drzwi od samochodu, uderzając nimi w coś, co wydaje z siebie zduszone stęknięcie. Jak się okazuje, trafiłam we własnego ojca.

— Przepraszam — wyduszam z siebie, widząc jak trzyma się za rękę, a twarz ma wykrzywioną w grymasie bólu.

— Nic się nie stało. Chciałem ci otworzyć drzwi, ale jak zwykle świetnie radzisz sobie sama. Wciąż masz krzepę w rękach — parska.

Nawet nie wiedziałam, że wyszedł z domu. Podaje mi dłoń i pomaga wysiąść z samochodu. Ścierpła mi noga i czuję się całą zesztywniała. Mój rehabilitant mówił, że powinnam jak najwięcej się ruszać, ponieważ właśnie bezruch sprawia, że noga nadal jest usztywniona i boli. Ciężko wytłumaczyć, że brakuje mi determinacji do tego, żeby było lepiej.

Ojciec zamyka mnie w krótkim, niezręcznym uścisku. Spoglądam mu w oczy i próbuję się uśmiechnąć.

— Dobrze cię widzieć, córeczko — mówi czule, łapiąc mnie za ramiona.

Przygląda mi się chwilę błyszczącymi oczami. Myśl, że jest prawdziwie wzruszony moim widokiem, przysłania ta, że jakoś nie miał potrzeby widzieć mnie przez ostatnie lata, nie mówiąc o tych kilku ostatnich miesiącach. To że tu jestem wynika z mojego egoizmu. Po prostu nie wiedziałam, w jakie inne miejsce mogłabym ucieć.

— Tak. Ciebie też — mruczę i poruszam lekko ramionami, przez co mnie puszcza i spogląda w stronę matki, która wciąż siedzi w samochodzie.

W końcu wysiada, a letnie, wieczorne powietrze robi się nagle ciężkie jak ołów. Ojciec wygląda, jakby skurczył się w sobie. Widać, kto tu jest górą, ale moja matka właśnie tak działa na ludzi.

Może z Violet po prostu czuł się jak równym z równym? Nie statusem, a zwyczajnie po ludzku. Nic nie musiał jej udowadniać, ani pracować na szacunek, czy odrobinę ciepła.

Sama jestem ciekawa, jak to jest mieć to za darmo? Nie musieć sobie zapracować na uśmiech i uznanie, czy dobre słowo.

— Josephine, jak zwykle pięknie wyglądasz. Nic się nie zmieniłaś. — Tata uśmiecha się, choć nie przychodzi mu to z łatwością. Nie widzieli się wiele lat, a wszelki kontakt jaki ze sobą mieli, dotyczył mnie.

Ona kiwa nieznacznie głową, obdarzając go chłodnym, przelotnym spojrzeniem, ale nic nie mówi. Ogarnia otoczenie krytycznym wzrokiem i robi to bardzo ostentacyjnie. Gdy jej spojrzenie osiada na mnie, widzę w nich nieme pytanie: serio? Właśnie to wolisz od naszego domu?

— Wezmę twój bagaż, Crystal. Pokój jest na górze, ale jeśli będziesz wolała, zaadaptujemy gabinet na dole. Będzie ci łatwiej się poruszać...

— Może być na górze — wtrącam obojętnie i zwracam się do matki: — Wejdziesz do środka? Violet na pewno chciałaby cię poznać — kpię, sprawdzając, czy na jej kamiennej twarzy cokolwiek się zmieni, ale pozostaje tak samo niewzruszona.

Przez chwilę mierzymy się spojrzeniami. Kącik jej ust unosi się leciutko do góry. Przyjęła wyzwanie.

— Gdzie jest twoja żona? Chętnie ją poznam — odpowiada wyniośle, przenosząc leniwie wzrok na ojca.

Tak, głowa do góry, pierś do przodu, nie daj po sobie poznać, że cię to rusza. Miej swoją godność, żadnych łez - powtarzała mi to setki razy. Sama ma to opanowane do perfekcji. Nawet, jeśli nie kochała ojca, na pewno zadra, że zostawił ją w tak poniżający sposób wciąż w niej tkwi.

— Ma dyżur w szpitalu — odpowiada ojciec. — Będzie dopiero rano.

— Jaka szkoda — wzdycha teatralnie matka. — A twoja córka? Jak jej tam? Miała takie pospolite imię i wypadło mi z głowy.

Zaciskam zęby.

— Bailey jest...

Słyszę chóralny wybuch śmiechu i wszyscy troje odwracamy wzrok w kierunku, z którego dochodzi. Zza zakrętu wyłania się roześmiana grupka dziewczyn.

— O wilku mowa — mówi ojciec z wyraźną ulgą, jakby w postaci córki nadeszła jego odsiecz, i uśmiecha się, machając dłonią w stronę dziewczyn.

Odmachują wszystkie, ale tylko jedna żegna się wylewnie z koleżankami i podbiega do nas, z szerokim uśmiechem na twarzy. Na widok jej czarno fioletowych włosów, krótkich spodenek, odsłoniętego brzucha w luźnej koszulce i ubłoconych kowbojek, matka unosi brwi z politowaniem. Zapewne Bailey już nie jest dla niej pełnowartościową kobietą. Do tego tusz osypał się jej na policzki i ma źdźbło siana we włosach.

— Cześć, Crystal.

— Cześć... — Wyciągam do niej dłoń, ale zamiast ją uścisnąć, zamyka mnie w swoich ramionach, jakbyśmy nie widziały się zaledwie krótki czas, a nie sześć lat.

Cała się spinam na ten przejaw czułości, ale obejmuje ją jedną ręką. Dziwnie śmierdzi, jakby sianem i... łajnem?

— Strasznie się cieszę, że przyjechałaś. A pani — zwraca się do mojej matki, a uśmiech nie schodzi jej z twarzy — to zapewne Josephine. Królowa baletu. To zaszczyt panią poznać. Nie oglądam baletu i nigdy nie widziałam żadnego występu na żywo, ale dużo słyszałam o pani. — Wyciera brudną dłoń o spodenki i wyciąga ją do mojej matki, niezrażona tym, że ta dotyka ją, jakby się brzydziła, że czymś się zarazi.

Po przywitaniu nas, Bailey całuje ojca w policzek i obejmuje go w pasie. Jest to tak naturalny gest, że żółć podchodzi mi do gardła i spuszczam wzrok.

— Co tak stoicie, staruszku? — parska, szturchając ojca biodrem. — Wejdziemy? Jestem strasznie głodna. Pomogę ci z bagażami, Crystal.

Dziewczyna otwiera bagażnik i wyciąga z niej torbę, którą przejmuje ojciec.

Zerkam na matkę, ale nie rusza się z miejsca. Stoi jak słup soli, przyglądając się wszystkiemu z obojętnym wyrazem twarzy. Ojciec otwiera furtkę, Bailey wchodzi pierwsza i znika w środku domu. Ja wciąż stoję w miejscu, jakbym miała betonowe buty na stopach.

W momencie, w którym rodzice patrzą na siebie, w doskonałej masce matki, coś pęka i przenika ją dziwny, ciemny cień. Zainteresowana patrzę to na jedno, to na drugie. Tata otwiera usta, ale matka jako pierwsza robi ruch i wchodzi do domu, nie dając mu dojść do głosu.

Ojciec wzdycha i udostępnia mi swoje ramię, które ignoruję.

— Poradzisz sobie, rozumiem — mruczy i przepuszcza mnie przodem.

Staram się iść najszybciej jak mogę, a z każdym krokiem przenika mnie ból. Zanim dojdę do drzwi pot leje mi się po plecach.

— Dzisiaj znowu pizza, tato?! — woła z kuchni Bailey. — Widać, że mama wzięła dodatkowe dyżury.

— Chciała być obecna na twój przyjazd, naprawdę — zwraca się do mnie tata. — Jednak jest mało personelu w szpitalu i...

— To nie ma znaczenia. Przecież zobaczę ją jutro. — Wzruszam ramionami.

Matka rozgląda się po salonie, a ja stoję jak kołek w przejściu. Wszystko jest dokładnie tak, jak zapamiętałam. Dom jest wiekowy, ale przytulny i ciepły. Gdy tylko przekroczyłam próg, uderzyło mnie powietrze przesycone czymś, czego nie ma w naszej rezydencji w Denver - tam wciąż wieje chłodnej i dom przypomina bardziej muzeum. Jest zbyt wielki i luksusowy jak na dwie osoby, ale matka uwielbia pławić się w przepychu.

Tutaj w salonie panuje nieład, świadczący o tym, że toczy się tu życie, a na ścianach wiszą zdjęcia i obrazy. W zasadzie są one wszędzie. Violet w wolnych chwilach hobbystycznie maluje i na potęgę pstryka fotki. Przynajmniej tak było dawniej. Odruchowo spoglądam na jedną ze ścian, szukając na niej jakiegoś swojego zdjęcia, ale nie ma. Cóż, może jest gdzie indziej.

— Josephine, napijesz się kawy? — pyta ojciec, ale ona albo go nie słyszy, albo tylko udaje. Przystanęła przy kominku i wpatruje się w zdjęcia. Trwa to dłuższą chwilę i zdaje się być w zupełnie innym świecie. Wygląda jak zjawa, przechadzająca się po salonie i tak właśnie patrzymy na nią z ojcem.

— Ktoś chce kawy?! — woła z kuchni Bailey.

— Nie — odpowiada krótko matka i odwraca się w naszą stronę.

Gdy patrzę na nią, wydaje się kompletnie nie pasować do otoczenia, jakby była puzzlem z zupełnie innego pudełka. Coś ponownie przemyka po jej twarzy, gdy patrzy na ojca. Powietrze robi się cholernie ciężkie, ale to może przez to, że z bólu trudno już mi oddychać. Jestem nauczona nie skarżyć się, dlatego zaciskam zęby.

Z kuchni wyłania się Bailey z dzbankiem kawy. Założę się, że nie jest to kawa z najdroższego ekspresu, parzona w odpowiedniej temperaturze i podawana w fikuśnych filiżankach wartych Bóg wie ile.

— Będę się zbierała — oznajmia matka.

— Dopiero przyjechałyście — oponuje Bailey. — Zamawiam pizzę. Niech pani zosta..

— Pójdę już. — Matka przerywa obcesowo Bailey, która jedynie wzrusza ramionami.

Patrzy na mnie pytająco, ale również nie mam ochoty na kawę. Kręcę głową. W przelocie widzę jak robi oczy do ojca, a ten gest wyraża więcej niż tysiąc słów, i wraca do kuchni.

— Pamiętaj, ćwicz — matka, zwracając się do mnie, łapie mnie za ramiona i patrzy w oczy. — Wiem, że to dla ciebie trudna sytuacja, ale to dla twojego dobra. Z czasem ból będzie słabnąć, noga będzie miała większy zakres w poruszaniu, ale musisz się przyłożyć. Jest szansa, że jeszcze zatańczysz, dobrze o tym wiesz.

— Noga to najmniejszy problem — odpowiadam i cofam się o krok, wyswobadzając z jej uścisku.

Nie wiem, czy świadomie wbijała mi palce w ramiona, czy po prostu sytuacja jest dla niej trudna, ale poczułam się, jakby próbowała mnie ponownie złapać w swoje szpony.

— Mam znajomego rehabilitanta — wtrąca ojciec. — Przyjmuje w pobliskim mieście, zgodził się zająć Crystal. Będzie miała tu dobrą opiekę.

— Niewątpie. — Ton jej głosu wskazuje jednak na coś zupełnie odwrotnego. — Cóż, w takim razie do zobaczenia. Dbaj o siebie Crystal.

— Do widzenia, szerokiej drogi! — woła beztroskim tonem Bailey z kuchni.

Matka wychodzi z domu, nawet nie odwracając się za siebie. Nie żebym myślała, że mnie przytuli, bo nigdy tego nie robiła. No i to nie tak żebym myślała, że powie, że mnie kocha, bo tego też nigdy nie zrobiła. I to w cale nie tak że chciałabym, aby to zrobiła...

— Co za baba, Chryste. — Głos Bailey sprawia, że piekące łzy cofają się z powrotem. — Jest środek lata, a ona przyniosła tu mróz. Sorry, Crystal, wiem, że to twoja matka, ale jedna chwila z nią, a poczułam się jak gówno. Ten wzrok...

— Bailey — mruczy ojciec, spoglądając karcąco na córkę.

— No co? Taka prawda. — Wzrusza ramionami. — A Xander jest zajebistym rehabilitantem...

— Bailey, język...

— ... i cholernie przystojnym. Sama bym sobie coś złamała, żeby mnie porehabilitował. — Puszcza mi oczko.

— Spadnij ze schodów, sukces gwarantowany — burczę.

Uśmiech schodzi jej z twarzy, a na policzkach występuje rumieniec.

— Sorry, nie to miałam...

— To ja przepraszam. Jestem trochę zdenerwowana.

Nagle drzwi otwierają się z hukiem, aż podskakuję, ledwo utrzymując laskę w ręce. Ojciec wzdycha i mamrotała coś o domu wariatów, a do środka wpada wysoka i niesamowicie chuda blondynka.

— Wiem, że się puka — unosi palec do góry, gdy ojciec otwiera usta — ale nie zgadniecie kogo niedawno widziałam! — zawiesza dramatycznie głos i przykłada dłonie do ust.

— Wyglądasz, jakbyś widziała co najmniej Matkę Boską — parska Bailey.

— Blisko, ale nie! — Dziewczyna celuje w nią palcem, a ja mam wrażenie, że zaraz się posika. — Rossa! Naszego Rossa! Wrócił!!

— Na pogrzeb ojca — wzdycha tata.

— No tak, ale tak się składa, że Loren też tu jest! Będzie dym jak się zobaczą! Przecież we wszystkich plotkarskich gazetach pisali o jej zdradzie z menadżerem, te wszystkie spekulacje o rozpadzie zespołu...!!

— Emma, to jest Crystal. — Bailey odchrząka i wskazuje na mnie dłonią, czym zyskuję uwagę dziewczyny. — Moja przyrodnia siostra.

Cholera, muszę stąd iść. Potrzebuję się położyć. Zaraz mi kość udowa ponownie pęknie. Odciążam prawą nogę na lewą, ale ból promieniuje już na kręgosłup.

— O, nie zauważyłam cię, wybacz. Miło cię poznać. Jestem Emma. — Wyciąga do mnie dłoń. Uścisk ma cholernie mocny, a uśmiech tak szeroki, że widać jej wszystkie zęby. — Musisz mi wybaczyć, mam lekkie ADHD. Dużo gadam i nie zawsze z sensem. Kwestia przyzwyczajenia. Polubisz mnie. Z czasem na pewno. Prawda, Bailey?

— Na pewno, Em. Ciebie nie da się nie kochać.

Zdobywam się na uśmiech i zwracam się do ojca:

—  Czy mogłabym pójść już do pokoju? Jestem zmęczona.

— Oczywiście, pomogę ci...

— Dam radę. Pierwszy pokój po lewo?

— Tak. Jest twój. — Tata patrzy na mnie ze zmarszczonymi brwiami, ale ja już mam wzrok utkwiony w schodach.

Jestem cała zlana potem. To idiotyzm dostać ataku paniki na widok pieprzonych schodów, a mimo to, gdy przymykam powieki, od razu pojawia się w dołku szarpnięcie, jak wtedy, gdy spadałam, pociągnięta przez Gianne. Ponownie widzę ten moment. Jej przerażenie w oczach, to jak kurczowo się mnie złapała...

— Możemy zaadaptować gabinet, córeczko. To żaden problem. — Dociera do mnie miękki ton głosu ojca i biorę się w garść.

Te schody nie są takie strome, ani wysokie jak tamte prowadzące na wieżyczkę.

— Nie trzeba. — Zaciskam zęby i wykonuję pierwszy krok.

Czuję na sobie spojrzenia całej trójki, co w cale mi nie ułatwia zadania. Nawet stojąc do nich tyłem, wyczuwam litość. Nie chcę litości.

Kręci mi się w głowie i nasilają się mdłości. W drodze zjadłam jedynie sałatkę, którą wcisnęła mi matka na postoju. Zjadłam ją tylko po to, żeby nie słuchać kolejnych reprymend, że sama dla siebie jestem wrogiem i opóźniam powrót do zdrowia. Z jakiegoś powodu mój stan ją denerwował. Moja obojętność wpływała na nią jak płachta na byka, podczas gdy właśnie przez te ostatnie miesiące, jak nigdy w życiu, zwyczajnie potrzebowałam mieć przy sobie matkę, a nie surową nauczycielkę życia.

Kropelki potu spływają mi po twarzy, koszulka przykleiła się do pleców, oddech jest ciężki, a serce gna, dudniąc mi w uszach. Przystaję i spuszczam głowę, zaciskając dłoń na poręczy. Drżą mi nogi, ale chcę zrobić jeszcze choć jeden krok. Unoszę nogę, która waży chyba tone.

To tak bardzo inne uczucie od tej lekkości, gdy tańczyłam, czując się, jakbym latała. Jakbym unosiła się nad ziemią i była piórkiem tańczącym z wiatrem.

Już tego nie zaznam, bez względu na to, co mi wmawiają.

Teraz moje ciało nie współpracuje. Buntuje się na proste czynności, które rosną do rangi ogromnego problemu. Odmawia mi posłuszeństwa, a ja jestem przyzwyczajona do doskonałej synchronizacji.

Na dole panuje cisza, w której słyszę kroki ojca.

— Dam radę — syczę, a łzy zamazują mi widoczność.

Gdy jednak nie daję rady, bez słowa bierze mnie pod ramię i pomaga pokonać resztę stopni.

Gdy wchodzimy do pokoju, delikatnie sadza mnie na łóżku. Od razu odkładam laskę i się kładę, ciężko oddychając. Zamykam oczy, żeby nie widzieć tego, jak ojciec na mnie patrzy.

— Będzie dobrze, Crystal — zapewnia cicho. — Potrzebujesz czasu i...

— Jestem zmęczona — szepczę. — Czy mogę się przespać?

Ojciec bez słowa wychodzi z pokoju.

Zapewniam, że nie będzie długo depresyjne. Zmontowałam Crystal taką ekipę, że szybko się pozbiera 😆

Generalnie, jeśli chcecie - bo ja nie wiem, może w cale nie chcecie - mam już tak obcykaną fabułę, że wiem nawet, jaki będzie koniec, więc mogę zacząć regularnie publikować.

Ale to zależy od Was, czy chcecie tą historię, dajcie znać ;)




Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro