18
Witam po długiej przerwie 🤗 Ostrzegam, że rozdział jest dość długi, wyszedł na prawie 5000 słów, ale już nie rozdzielałam Wam go na części, chciałam trochę zrekompensować czas oczekiwania i podziękować za wyrozumiałość. Mam nadzieję, że teraz już wszystko będzie szło sprawnie i wybaczcie, jeśli może być trochę chaotyczny w odbiorze. Jestem po chorobie i momentami ciężko mi zbierać myśli. To również powinno się niedługo unormować.
Powstrzymuję się jeszcze przed stwierdzeniem, że mi odbiło.
To wcale nie tak, że po wpisaniu imienia i nazwiska Crystal w wyszukiwarkę, zignorowałem krzykliwy tytuł artykułu: „Tragedia w prestiżowej akademii baletowej – morderstwo czy nieszczęśliwy wypadek? Na jaw wychodzą nowe fakty z relacji baletnic". Zamiast tego, jak idiota, wpatrywałem się w plakat sprzed trzech lat, zapowiadający występ Crystal i niejakiego Marco w kultowej sztuce Szekspira, „Romeo i Julia", na scenie teatru Paramount w Denver.
Nie, w ogóle nie zastanawiałem się, czy czułość, która została uwieczniona na plakacie, to już gra aktorska, tak cholernie przekonująca, że wyglądali na zakochanych po wsze czasy, czy faktyczne uczucie, które ich łączyło.
Gdyby kumple wiedzieli, że spędziłem trzy godziny na oglądaniu baletu, nie daliby mi żyć, mając ze mnie pożywkę nawet na łożu śmierci.
A jednak to właśnie zrobiłem.
Tak, ja, Ross Storm, rzekoma gwiazda rocka z kilkoma platynowymi płytami, obejrzałem trwający trzy godziny spektakl baletowy pod pieprzonym tytułem „Romeo i Julia", w którym Crystal grała – czy może bardziej tańczyła – tytułową rolę. A ja jarałem fajkę za fajką, nie mogąc oderwać od niej wzroku, tracąc kompletnie kontakt z rzeczywistością.
Każdy zna historię Romeo i Julii, ale czułem się, jakbym poznawał ją po raz pierwszy w życiu, w zupełnie nowej odsłonie. Żadnych słów, tylko muzyka i emocje wyrażone tańcem. Wydawało mi się, że słyszałem każdą kwestię wypowiedzianą najdrobniejszym ruchem jej ciała. Ona nie tylko wcieliła się w postać Julii. Stała się nią. Opowiedziała historię tragicznej miłości, jakby sama ją przeżyła. Kochała, cierpiała i umierała. Była w tym tak przekonująca, że miałem wątpliwości czy kropla, którą starłem z policzka, rzeczywiście była potem wywołanym duchotą panującą w sypialni, bo siadła klimatyzacja.
Każdy jej ruch, każda pirueta, każde spojrzenie – wszystko było przesiąknięte emocjami. Czułem, jakbyśmy byli połączeni jakimś niewidzialnym mostem, przez który płynęły wszystkie te uczucia. Przez te trzy godziny zapomniałem, kim jestem. Nie byłem już gwiazdą rocka. Byłem kimś, kto patrzył na Crystal, na jej interpretację Julii, i widział w niej coś więcej niż tylko talent. Widziałem jej duszę.
Na koniec miałem ochotę wstać i przyłączyć się do owacji na stojąco. Ale tego nie zrobiłem. Zamiast tego, siedziałem tam, wpatrzony w ekran, z myślą, że ta kobieta prawdopodobnie już więcej nie zatańczy, a wydawała się tak lekka w tańcu, jakby był jej oddechem.
A co się dzieje z człowiekiem, gdy odbierze mu się oddech?
Zatrzymałem odtwarzanie na samym końcu. Patrzę na jej promienną, błyszczącą od potu twarz, piękny, szeroki uśmiech, dziewczęcą niewinność w oczach, gdy występ dobiegł końca, a na sali wybuchła burza oklasków i zestawiam to z obrazem dziewczyny, którą już poznałem: przestraszoną, ze smutkiem w oczach tak głębokim, jakby nie miał dna, próbującą okryć się płaszczem z kolców, bo została obnażona i bezbronna, a to światło, które można było dostrzec w jej oczach jeszcze trzy lata temu, po prostu zgasło.
Nie, w ogóle mi nie odwaliło.
Ale może, po raz pierwszy od dawna, poczułem coś prawdziwego. Coś, co przypomniało mi, jak to jest czuć naprawdę głęboko, bez masek i pozorów.
Wstaję z fotela, zgniatam puszkę piwa i wyrzucam pełną popielniczkę do kosza. Jeszcze raz zaglądam do notesu i czytam tekst piosenki, słysząc w głowie pierwsze akordy. Im dłużej wczytuje się, tym więcej dźwięków słyszę, słowa same się układają. Wyciągam z szuflady długopis.
Pierwszy raz od bardzo długiego czasu czuję, że w końcu coś się we mnie poruszyło i to będzie naprawdę dobre.
*
— Tu Eddy, po sygnale zostaw wiadomość. Piiiiii...
— Masz godzinę na ogarnięcie się i widzimy się w studio, pajacu — rzucam, ignorując przechlany, zachrypnięty głos kumpla.
— Po jaką cholerę? — jęczy. — Wiesz, która jest godzina, człowieku?
Spoglądam na zegarek.
— Trzynasta dwadzieścia osiem.
— No właśnie! Kto dał ci prawo budzić mnie w środku nocy? – oburza się. – Mam kaca i gorącą kobietę w łóżku...
— Pozbądź się jednego i drugiego – rzucam zirytowany – Widzimy się za godzinę. — Rozłączam się, wysyłam wiadomość do reszty chłopaków, biorę szybki prysznic i wychodzę z domu, naładowany energią, pomimo że nie zmrużyłem oka nawet na chwilę, za to wypiłem trzy energetyki. Mam tylko ten jeden kawałek, ale tym razem czuję się, jakbym znowu mógł wzbić się w powietrze, a kula u nogi wydaje się lżejsza, choć jeszcze nie zniknęła całkiem.
Może już dzisiaj łańcuch trzymający ją w końcu pęknie?
Nie wiem, ale z nadzieją wsiadam do samochodu.
Gdy tylko słyszę za oknem znajome szczekanie uśmiech sam ciśnie mi się na usta. Już nie staram się go powstrzymywać i uciszam głosy w głowie, twierdzące, że nie mam prawa się uśmiechać, gdy przeze mnie zgasł blask Gianny.
Najtrudniejsza jest walka z własnymi demonami. W cale nie chcą tak łatwo odpuścić, powracając w ciągłych, oskarżających mnie koszmarach. Trudno mi również otworzyć się przed terapeutą, choć robimy małe kroki na przód, skupiając się na postępach, które poczyniłam. Również Xander, mój rehabilitant, twierdzi, że jeśli dalej będę tak bardzo się starać, do wiosny pożegnam laskę, ból powinien zmniejszać się z miesiąca na miesiąc, a zakres ruchów będzie znacznie większy.
Gdy zapytałam, czy to znaczy, że będę mogła spróbować jazdy konnej, nie dał mi jasnej odpowiedzi, ale całe wytyczne odnośnie tego, co powinnam robić, aby stało się to możliwe.
— Dobrze mieć motywację, Crystal — powiedział, gdy żegnaliśmy się po ostatnim spotkaniu. — Pamiętaj, że miałaś złamaną kość udową, to długi proces gojenia. Musimy odbudować siłę mięśniową, poprawić zakres ruchu i stabilizacji stawu biodrowego i kolanowego, wzmocnić mięśnie nóg, tułowia i pleców — wyliczał, a mi coraz bardziej uśmiech schodził z twarzy, gdy zdawałam sobie sprawę, jak wiele pracy mnie czeka. — Ale nie jest niemożliwe, abyś kiedyś wsiadła na konia. Po prostu to wymaga czasu i twojego zaangażowania. Twoje wyzdrowienie to nie tylko kwestia fizyczności, ale też psychiki.
— Pracuję nad tym — mruknęłam.
— Widzę i jestem pełen optymizmu— Uśmiechnął się, dając mi kawałek swojej nadziei. Chwytam się jej kurczowo i zamykam głęboko w sercu, żeby nie stracić. Staram się nie wybiegać zbyt daleko w przód, a żyć każdym dniem. Wszystko lepsze od tego, byle tylko się nie cofać.
Zabieram telefon i słuchawki, bo muzyka stała się nieodłącznym elementem moich spacerów, i schodzę na dół. W domu roznosi się przyjemny, słodki zapach. Za każdym razem, gdy Violet nie ma dyżuru w szpitalu, gotuje i piecze. Uwielbia przebywać w kuchni, w ten sposób wyraża swoją miłość do rodziny. Czasem robi wszystkiego za dużo i goni ojca i Bailey, aby jedli. Siostra pożaliła mi się ostatnio, że przytyła już dwa kilo i zanim rozpocznie się rok akademicki ona nie będzie musiała używać samochodu, bo będzie mogła się toczyć po świecie jak mobilna kula śnieżna.
Sama dopiero niedawno zdałam sobie sprawę, że coraz wyraźniej czuję zapach gotowanych potraw, a także ich smak – już coraz mniej wszystko smakuje jak papier – i więcej zostaje w moim żołądku po spożyciu posiłków. Mój terapeuta zalecił mi zapisywanie tych małych sukcesów w zeszycie, twierdząc, że są ważne.
— Bailey! — woła Violet. — Potrzebuję więcej mąki i jabłek! Pójdziesz do sklepu?
Odpowiada jej cisza.
— Wyszła — mówię i zaglądam do kuchni.
Violet odwraca się w moją stronę i wyciera upaćkane dłonie w kolorowy fartuszek. Ma zaróżowione policzki, spięte w koka włosy, a uśmiech jest chyba przyklejony do twarzy na stałe. Za każdym razem, gdy ją widzę, wygląda promiennie i po prostu szczęśliwie, nawet gdy jest zmęczona po długim dyżurze. Niechętnie, ale coraz częściej łapię się na tym, że jestem w stanie zrozumieć ojca, dlaczego odszedł od lodowatej emocjonalnie matki. Nigdy nie widziałam, aby witał czułym pocałunkiem Josephine, czy żeby oglądali wieczorami wspólnie telewizję, a ich śmiech wypełniał cały dom. W zasadzie nigdy nie słyszałam, żeby się razem śmiali, żartowali czy przekomarzali, jak robi to ta dwójka.
Violet emanuje ciągłym ciepłem, jest jak koc elektryczny albo niezachodzące nigdy słońce. Nie ma doskonałej figury, można uznać ją za... puszystą, ale gdy spojrzałam na zdjęcie malutkiej Bailey, wtulonej w obfity biust kobiety, pomyślałam jedynie, że musiało jej być bardzo miękko, ciepło i bezpiecznie w ramionach matki. Bezwiednie zastanawiałam się, jakie to uczucie: mieć poczucie bezpieczeństwa, wiedzieć, że jest ktoś, na kim można polegać.
— Ta dziewczyna jest jak wiatr — parska Violet, wznosząc oczy do góry. — Przysięgam, że jeszcze niedawno słyszałam, jak rozmawiała przez telefon.
— Wyszła jakieś dziesięć minut temu.
— No nic, przejdę się — wzdycha i rozwiązuje troczki fartucha.
— I tak wychodzę. Mogę zrobić zakupy — proponuję.
Violet obdarza mnie pełnym wdzięczności uśmiechem.
— Naprawdę? Tu niedaleko jest osiedlowy sklepik.
— Wiem, często przechodzę obok niego. Tylko trochę mi zejdzie, więc jeśli potrzebujesz na już...
— Och, nie, kochanie. To nic pilnego. Zrobię sobie przerwę, a ty się nie spiesz. Kup jedną mąkę i pół kilo jabłek. Czy to nie będzie dla ciebie za ciężkie? – Nie czekając na moją odpowiedź, dodaje pospiesznie: – Wiesz co, jednak sama pójdę...
– Nie ma takiej potrzeby. To jest blisko. Poradzę sobie – zapewniam, wciąż starając się pamiętać, że opiekuńczość Violet nie wynika z litości, a naturalnej troski. Po prostu już taka jest, a ja nie jestem do tego przyzwyczajona i źle to odbieram.
Violet daje mi pieniądze, które wkładam do małej torebki, w której mam na wszelki wypadek telefon, gdybym potrzebowała pomocy, tabletki przeciwbólowe i parę psich przekąsek.
Rozlega się kilkukrotne szczeknięcie psa.
— Chyba już nie może się ciebie doczekać — parska Violet. — Leć, bo zaraz rozwali nam furtkę, jak będzie tak na nią skakał.
Wychodzę do psa, a gdy tylko podchodzę bliżej, staje na dwóch łapach i opiera je na moich ramionach. Wtulam się w puchatą sierść. Za każdym razem po takim powitaniu czuję się dziwnie ukojona, a obecność psa stała się tak bardzo istotna w moim życiu, że boję się momentu, gdy nadejdzie czas rozstania. Bo Ross przecież w końcu wróci, aby go zabrać...
— Pójdziemy najpierw do sklepu, a dopiero później do Melody, dobrze? — pytam, a Chaos odszczekuje, zupełnie, jakby wiedział, co powiedziałam.
Odkąd po raz pierwszy odpowiedziałam na zaproszenie Cassie, moje wizyty na ranczu są nieodłącznym elementem naszych spacerów, choć nie mogę być tam codziennie. Czasem potrzebuję odpocząć, gdyż ból daje się zbyt mocno we znaki, a droga zajmuje sporo czasu. Ale z całą pewnością mogę powiedzieć, że to moje ulubione miejsce w miasteczku. Ostatnio Blake przyniósł krzesło i pozwolił mi siedzieć bezpośrednio na pastwisku, żebym mogła być bliżej koni. Byłam zaskoczona, gdy mimochodem rzucił:
– Prosił, żeby przekazać, że rozumie. – I nie czekając na jakąkolwiek reakcje z mojej strony, odszedł, ale byłam przekonana, że dobrze usłyszałam, jak mruczał do siebie, że pieprzy robienie za pocztę gołębiową, to dorośli ludzie. Dopiero po chwili zrozumiałam, że to była odpowiedź Rossa na mój żałosny liścik. Zignorowałam ciepło, lokujące się gdzieś w okolicach serca. Nawet gdybym chciała dać Rossowi odpowiedź, Blake za bardzo mnie onieśmiela, ale lubię przyglądać się jego pracy z końmi.
Będąc całe życie związaną z baletem jest we mnie umiłowanie do harmonii, a właśnie to widzę w jego relacji z tymi zwierzętami. Nie tylko w pracy z ziemi, ale również w jeździe. Nie używa siły, do niczego nie zmusza. Wszystko co robi, wydaje się naturalne, wynikające ze wzajemnego zaufania. Nieśmiało kiełkuje myśl, że gdybym kiedyś była w stanie móc wsiąść na konia, chciałabym, aby to on mnie uczył.
Cassie również jest bardzo miła, ale nie narusza mojej przestrzeni. Zwyczajnie pozwala mi po prostu być, czego nie mogę powiedzieć o Aresie, młodym pracowniku stajni, który mnie przytłacza. Jest pewny siebie i gadatliwy. Już drugiego dnia próbował zaprosić mnie na randkę i stwierdził, że nim skończy się lato, pokocham go. Zostawiłam to bez komentarza.
Abstrahując od Aresa, nie tylko pobyt na ranczu pomaga mi składać siebie na nowo. Także coś ważnego odnalazłam w muzyce Rossa. Utworzyłam playlistę z jego piosenkami, przy których mam ochotę płakać, krzyczeć, tańczyć, skakać i śpiewać razem z nim, albo po prostu siedzieć z zamkniętymi oczami i słuchać. Wzbudza we mnie bezpieczne emocje, bo to tylko muzyka, ale przynajmniej czuję coś innego niż zazwyczaj.
Określenie Cassie, że Ross jest dość znany poza granicami miasteczka jest sporym niedopowiedzeniem. Tłumy na koncertach i kilka platynowych płyt, wykracza poza to stwierdzenie.
Gdy czasem o nim myślę moje serce wpada w panikę. Szczególnie przez liścik, który napisałam w przypływie jakiegoś zaćmiewającego umysł natchnienia. Raczej nie myślałam racjonalnie, a już na pewno nie napisałabym żadnego z tych słów, wiedząc, że to on jest twórcą piosenek, do których się odniosłam!
Jednak tym razem, miałam dziwne wrażenie, że zostanę wysłuchana i po prostu musiałam z siebie wyrzucił natłok myśli, a Blake dał mi pewność, że się nie pomyliłam.
Przez towarzyszącą mi od lat samotność prowadziłam pamiętnik. Kartki przyjmowały moje łzy i słowa nie mogące znaleźć, a Ross był tu przecież tylko na chwilę. Pojawił się jak nagły grzmot, uderzający w skałę, ale nie przyniósł zniszczenia. Zrobił szczelinę, przez którą w końcu wpadły promienie słońca, a przecież od lat gromadzę w sobie ból jak kamienie, którymi buduje na około siebie mur, więc dobrze, że Ross wyjechał. Obawiam się, że posiada siłę, aby go doszczętnie zburzyć, a ja chcę chronić swoje serce.
W każdym razie staram się o nim nie myśleć za często. W końcu zniknął z dnia na dzień, a po tamtym wspólnym wyjściu już się nie odezwał. Gdyby nie Cassie nawet nie wiedziałabym, że nie ma go w miasteczku.
Spoglądam na psa. Kroczy tuż przy mojej nodze. Jest tak duży, że mogę położyć luźno opuszczoną dłoń na jego grzbiecie. Czuję się, jakby mój anioł stróż przybrał materialną postać.
Gdy docieramy do sklepu, karze mu zostać. Wchodzę do środka, a przyjemny chłód owiewa moją twarz. Za ladą stoi wysoka, chuda kobieta w średnim wieku. Brązowe włosy, poprzetykane siwymi pasemkami, opadają luźno na ramiona.
— Co podać, kochanieńka? — pyta.
— Mąkę i pół kilograma jabłek.
— Którą mąkę i jaki rodzaj jabłek?
— Violet tego nie określiła — mruczę, marszcząc nos.
— Do szarlotki?
— Jest taka możliwość.
Szarlotka to ulubione ciasto mojego ojca, więc Violet piecze je przy każdej okazji.
— W takim razie, najlepsza będzie mąka tortowa, a jabłka... Hm, poleciłabym Golden delicious albo Granny Smith. Mają odpowiednią słodycz i kwasowość.
Zastanawiam się przez chwilę, próbując sobie przypomnieć, czy Violet miała jakieś preferencje. Może mówiła, a mi wypadło z głowy?
– Chwileczkę, dobrze? Zadzwonię do niej. – Sięgam po telefon, ale kobieta mnie uprzedza.
— Jeśli coś będzie nie tak, śmiało można zwrócić, ale Violet do szarlotki zawsze kupuje właśnie te — zapewnia sprzedawczyni, widzą moje wahanie.
— Dobrze. Poproszę Granny Smith i mąkę tortową.
Kobieta znika na moment na zapleczu, a ja zerkam na Chaosa. Przez szybę dostrzegam zbliżającą się do sklepu kobietę i moje serce przyspiesza. Może pójdzie dalej... Odruchowo zaczesuję włosy do przodu, żeby zakryć twarz. Dzięki pomysłowi Rossa, żeby je rozpuścić, zaczęłam częściej wychodzić. Tworzą naturalną barierę między mną a otoczeniem, dzięki czemu mniej się przejmuję, czy ktoś się na mnie patrzy. No i czuję, że jakaś część chorej więzi z matką również odrobinę puściła. Bez ciasnego koka już tak bardzo jej nie przypominam.
Sprzedawczyni wraca z torebką mąki i jabłkami, które pakuje do brązowej papierowej torby. Zerkam przez ramię. Loren przystanęła przed sklepem, wspierając dłonie na biodrach i patrzy na coś poniżej siebie. Wychylam się trochę, aby lepiej zobaczyć, gdzie jest Chaos, gdy dostrzegam kawałek jego pyska w przejściu. Leży na samym środku, tyłem do kobiety. Spoglądam ponownie na Loren. Rozgląda się wokół i nawet z daleka widzę jej zniecierpliwienie. Podskórnie wyczuwam kłopoty.
— To wszystko?
— Tak, dziękuję – odpowiadam pospiesznie. – Ile płacę?
— Cztery pięćdziesiąt...
— Ktoś zabierze stąd tego psa? Ta kupa futra blokuje przejście!
Wyciągam nerwowo z torebki pieniądze i kładę dziesięć dolarów na ladzie, czując narastający niepokój.
Cała truchleje, gdy ponownie słyszę głos kobiety:
— Rusz dupsko kundlu, bo siedzisz na przejściu!
— Przepraszam na chwilę — rzucam nerwowo. — Nie! — wołam, widząc, że Loren straciła cierpliwość i próbuję przepchnąć psa nogą.
Przez niespodziewany ruch Chaos podrywa się na równe łapy, gwałtownie odwraca się w stronę kobiety i kłapiąc zębami, prawie łapie ją za łydkę. Loren odskakuje, a gardłowy warkot psa brzmi tak groźnie, że boję się, że jeśli będzie trzeba, nie zapanuję nad nim. Jego uszy są położone płasko, a ogon sztywno wyprostowany.
— Chaos, spokój — mówię zdecydowanym tonem, starając się zachować opanowanie. Kładę mu dłoń na karku. — Już dobrze. Siad.
Uspokaja się i posłusznie siada, ale czuję pod drżącymi palcami jego zjeżoną sierść.
— To twój pies? — pyta protekcjonalnym tonem Loren. Zsuwa okulary przeciwsłoneczne na czubek nosa i patrzy to na mnie, to na psa. — Gdzie kaganiec i smycz? Jest niebezpieczny.
Czuję, jak wzbiera we mnie złość.
— Bez powodu tak nie zareagował. Wystraszyłaś go.
Prycha i przewraca oczami. Przerzuca lśniące ognistorude włosy na prawą stronę.
— To bydlę nie powinno leżeć na przejściu. Zabierz mi go z drogi. Nie mam całego dnia. — Macha popędzająco dłonią.
Ze sklepu wychodzi sprzedawczyni i wręcza mi zakupy.
— Żebyś nie zapomniała, kochanieńka — Uśmiecha się lekko i wyciąga dłoń z resztą pieniędzy. Chowam je pospiesznie do torebki, mruczę podziękowania i chcę po prostu odejść, gdy zatrzymuje mnie ponownie głos Loren:
– Zaczekaj chwilę!
– Spieszę się – burczę, nie odwracając się za siebie.
– Ta, widzę właśnie. Zaczekaj no, bo cię nie dogonię przecież, tak szybko gnasz – kpi.
Pomimo stresu jaki mnie ogarnia, odwracam się w jej stronę. Uśmiecha się jadowicie, błądząc oceniającym wzrokiem po mojej sylwetce.
– My się chyba już poznałyśmy.
– Wątpię.
– Widziałyśmy się w knajpie jakieś trzy tygodnie temu? Może dłużej. Byłaś z Rossem. – Nie odpuszcza.
– I co z tego? – Drżą mi nogi, a po czole spływają kropelki potu. Wiem, że byli razem i to długie lata. Wiem też, że ich związek rozpadł się przez jej zdrady. Słuchałam piosenki, która była o niej i po całym moim ciele przechodziły dreszcze. Nie tylko przez wzgląd, że Ross pokazał w niej chyba sto procent swoich możliwości wokalnych, ale też dlatego, że piosenka była przepełniona tyloma emocjami, że mnie przytłoczyła. Aż chciałabym mu powiedzieć, że jeszcze znajdzie kobietę, która nie będzie jego narkotykiem, a lekarstwem.
– Wyjechał?
– Skoro go nigdzie tutaj nie ma, to na to wygląda. – Wzruszam ramionami.
– Masz z nim kontakt?
Mojej uwadze nie uchodzi odrobina nadziei w jej głosie.
– Nie.
Nawet gdybym miała, nie podałabym. Ross nie wyglądał na zadowolonego z ich ostatniego spotkania.
– Nie kręcicie ze sobą? – pyta podejrzliwie.
– Nie – wzdycham zirytowana. – O co chodzi, bo chcę iść. Masz coś konkretnego do powiedzenia?
Loren przygląda mi się w głębokim zamyśleniu, jakby oceniała, czy mówię prawdę. Wytrzymuję ponowne przeskanowanie mnie wzrokiem, ale tracę cierpliwość, gdy nadal się nie odzywa i chcę odejść. Mam dość ludzi, którzy patrzą na mnie z góry.
Ponownie mnie zatrzymuje.
– W sumie i tak byłabyś tylko chwilowym zamiennikiem dla niego. Odkąd się rozstaliśmy nie zatrzymuje się na nikim dłużej, ale... – Nie podoba mi się jej uśmiech. Ani to, jak blisko podchodzi, wlepiając we mnie wzrok. Obie mierzymy się spojrzeniami, a kontakt wzrokowy przerywa cichy warkot Chaosa. Zakupy zaczynają ciążyć mi w ręce. Odkładam torbę, żeby pogłaskać psa. Loren zerka na niego, krzywiąc się, ale nie podchodzi bliżej. – Zapamiętaj sobie tak na przyszłość, że Ross jest mój. Zawsze tak było i nic się nie zmieniło w tym względzie. Mamy sobie parę dawnych spraw do wyjaśnienia i radzę, żebyś nie wchodziła mi w paradę.
Na jej słowa unoszę wysoko brwi, szczerze zaskoczona, aż parskam śmiechem, bo tok jej rozumowania jest totalnie niedorzeczny.
– Pozostaje mi życzyć ci powodzenia.
– Nie będę go potrzebowała – prycha.
– Sądząc po tym, jak cię ostatnio potraktował, jednak będziesz – odpowiadam, siląc się na wystarczająco lekceważący ton, aby dać jej jasno do zrozumienia, że nic, a nic nie obchodzi mnie jej relacja z Rossem.
Ignoruję jeszcze bardziej odczuwane pulsowanie w skroniach i chociaż nogi wciąż drżą, trzymam się prosto. Chwytam torbę z zakupami i mijam Loren, która pozostaje na miejscu, jakby na chwilę straciła rezon. Mojej uwadze nie uchodzi jej kwaśna mina, z jaką na mnie patrzy, ale nie zatrzymuję się nad tym zbyt długo. Odsuwam się na bezpieczną odległość od sklepu, a Chaos idzie tuż przy mnie, jego ogon już spokojnie macha w rytm naszych kroków.
Gdy docieramy do końca ulicy, przystaję na moment, by wziąć kilka głębokich oddechów. Spoglądam na psa i czuję, jak napięcie stopniowo opada. Chaos przygląda mi się z troską, jakby doskonale rozumiał, przez co właśnie przeszłam. Podrapuję go za uchem i uśmiecham się.
— Dziękuję — mówię cicho, a on jakby zrozumiał, macha ogonem i przysuwa się bliżej. Mając go przy sobie, mam coś, czego nie miałam przez cztery lata w potyczkach z Gianną – wsparcie.
Wracając do domu, staram się nie myśleć o Loren ani o jej słowach. Skupiam się na dźwiękach z otoczenia i spokojnym rytmie spaceru. Parskam pod nosem na myśl, że Loren mogłaby mnie uznać za jakąkolwiek przeszkodę czy konkurencje w próbie ponownego zdobycia Rossa. Jest naprawdę piękna, pewnie potrafi owinąć sobie każdego faceta wokół palca. Dawniej nawet schlebiałoby mi, że kobieta jak ona widzi we mnie zagrożenie. Ale nie chce się teraz nad tym rozwodzić. Wiem, że powinnam skupić się na sobie, zepchnąć na bok nieistotne sprawy i małymi kroczkami szukać wyjścia z własnych ograniczeń.
Ross w zasadzie dotrzymał obietnicy. Może przez chwilę było mi przykro, że wyjechał bez żadnego słowa, ale z czasem przyszła ulga, że go nie ma. Mógłby naprawdę oznaczać dla mnie problemy, a od tych chcę trzymać się z dala.
Po powrocie Chaos od razu kieruje się pod drzewo, gdzie ma swój kojec i miskę z wodą oraz jedzeniem, a ja wchodzę do środka. Violet z uśmiechem wyciąga ręce po zakupy.
– Bardzo ci dziękuje. Wszystko dobrze, kochanie? – Odsuwa dłonią włosy z mojej twarzy, a gdy patrzę w pełną troski jej dobroduszną twarz, spływa na mnie dziwny spokój. Moja matka nigdy nie dostrzegała, że coś może być nie tak, a było niemalże każdego dnia, z każdym rokiem akademii coraz gorzej. A jeśli już zapytała, to nie oczekiwała odpowiedzi innej niż że wszystko jest w porządku i świetnie sobie ze wszystkim radzę. Nie chciała, abym w czymkolwiek jej potrzebowałą.
– Tak, jest dobrze. – Staram się, żeby mój głos brzmiał naturalnie, chociaż gdzieś w środku wciąż czuję echo spotkania z Loren.
Mogłabym powiedzieć Violet o nieprzyjemnym spotkaniu, ale... W zasadzie nie ma przecież o czym mówić. Loren coś sobie tylko uroiła, a to ja po prostu jestem nadal pełna lęku. No i tak bardzo przypomina mi Giannę, aż mimowolnie się wzdrygam.
Violet spogląda na mnie, ale nie zadaje pytań. Po prostu bierze torbę z zakupami i zaczyna wyjmować jej zawartość.
– Idziesz jeszcze na spacer? – Zerka na mnie przez ramię.
– Dzisiaj już nie. Posiedzę przed domem z psem, poczytam.
– Na pewno wszystko dobrze? Blado wyglądasz.
– Troszkę jednak się zmęczyłam, ale to przez upał. Od kilku dni nie padało. Dzisiaj już nigdzie nie będę wychodziła.
– Usiądź, podam ci lemoniadę. Nie powinnam pozwalać ci iść w taki upał. – Pociera moje ramię i odsuwa krzesło, żebym usiadła, ale myślę o psie z kupą futra, który towarzyszy mi niemalże na każdym kroku, nie zważając na pogodę.
– Najpierw doleję wodę Chaosowi. Pewnie już całą wypił.
Violet bez słowa podaje mi butelkę wody niegazowanej i wychodzę do psa, który właśnie czyści językiem pustą miskę. Dyszy ciężko, a gdy dolewam mu wody, spragniony pije ją ze strumienia, rozchlapując krople na boki. Tak bardzo lubię jego obecność, że nie wracam do domu, tylko siadam na wiklinowym krześle, a Chaos układa się na moich stopach. Zamykam oczy, licząc na krótką drzemkę.
– Chaos?
Pies podnosi łeb, wpatrując się we mnie inteligentnymi, brązowymi oczami.
– Naprawdę cieszę się, że jesteś.
W odpowiedzi liże mnie po dłoni.
Dawno nie czułem się tak nabuzowany jak w ostatnich dniach. Mało sypiamy, żywimy się fast foodami, Eddy zaopatrza nas w alkohol, energetyki i zioło bez którego nie potrafi żyć na równi z seksem i muzyką.
Praktycznie całe dnie spędzamy w studio, przypominając sobie jak to było za dawnych lat, gdy wena nas nie opuszczała i wydawaliśmy płytę za płytą, a nasze życie było na ciągłych walizkach, w wiecznej trasie i nie potrafiliśmy usiedzieć na tyłkach w jednym miejscu.
A to wszystko za sprawą Dziewczyny o duszy z porcelany.
– Ja pierdole nagraliśmy balladę! – Ekscytuje się Eddy, obejmuje mnie i czochra po włosach, gdy wieczorem wychodzimy ze studio. – Kurwa mać, w życiu nie nagraliśmy ballady! Na koncertach laski będą dostawały orgazmu, jak tylko zaczniesz śpiewać. Przeszedłeś sam siebie, stary! Pierdol się Loren, gdziekolwiek jesteś! – Wydziera się, robiąc z jednej dłoni megafon, a drugą wystawia środkowy palec, pokazując go we wszystkich kierunkach świata. – Czas ustąpić miejsca Dziewczynie o duszy z porcelany!!
– Przestań się wydzierać, łeb mi pęka – mruczę, przykładając palce do skroni. Nagle moją głowę przenika świdrujący ból, a w uszach dziwnie dzwoni. Mrużę oczy, krzywiąc się. To pewnie reakcja na ostatnie dni. Dawno nie były tak intensywne.
– Nie zachowuj się teraz jak mężatka kilka lat po ślubie, wykręcająca się od seksu. Idziemy zabalować! – Eddy klepie mnie w plecy tak mocno, że papieros, którego właśnie wkładam do ust, wypada mi. Odruchowo robię odwrót, żeby zdzielić kumpla w łeb. Uchyla się, przyjmuje pozycję bokserką, zachęcając do walki. Nick zarzuca mu skórzaną kurtkę na głowę jak nafaszerowanemu dopingiem kogutowi i wpycha do samochodu, po czym zamyka drzwi na klucz, żeby nie wylazł.
– Trzeba go wysłać na jakiś odwyk – burczy.
– Ale to po trasie koncertowej. Na razie niech gra – parska Jack i zakłada mi rękę na ramię, przyciągając do siebie. – Ale fakt jest taki, że są powody do radości. Mamy trzy zajebiste kawałki, w tym jedną jedyną balladę w naszej karierze i nie sądziłem, że możemy nagrać coś tak dobrego. To będzie wielki powrót, czuję to w kościach.
Nie chce mówić, co ja czuję w kościach, bo mam tak ostry zjazd, że najchętniej położyłbym się na chodniku, na którym stoimy i poszedł spać. Chyba wszystkimi porami skóry wyparowują ze mnie emocje ostatnich dni.
– Jedziemy gdzieś, czy panienki chcą odpocząć?! – wrzeszczy przez zamkniętą szybę stłumionym głosem Eddy.
Chłopaki wpatrują się we mnie wyczekująco, jakby decyzja miała należeć do mnie.
– Ja nie namawiam, w żadnym wypadku – Jack unosi dłonie – ale za tobą tęskniliśmy.
– Ja też nie namawiam, bo wyglądasz na wypompowanego, ale... Nie masz ochoty się dobić na lepsze spanie? – Nick szczerzy białe zęby, robiąc przy tym psie oczy. Stykają się bokami głów i układają z dłoni serce.
– Skąd ja was wytrzasnąłem? Z cyrku? – parskam i kieruje się do samochodu.
Może przeżyje jeszcze ten jeden dzień z nimi.
**
Tuż przed tym jak wysiadamy z samochodu, rozdzwania się mój telefon. Wcześniej dzwonił trzy razy, ale odleciałem, dryfując gdzieś pomiędzy jawą a snem, choć słyszałem przekomarzania kumpli, ich śmiechy i dźwięk telefonu. Nie miałem nawet siły, żeby go wyciągnąć z kieszeni i odebrać połączenie.
– Odbierz, bo może twoja muza dzwoni – poleca Nick i wszyscy troje odwracają twarze w moją stronę. Są bardzo ciekawi, kto był moją inspiracją i przez ostatnie dni na różne sposoby próbowali wyciągnąć ze mnie zwierzenia, podejść podstępem, aby poznać jej imię.
W dupie mam ich ciekawość. Kryształek zostaje moją tajemnicą.
Zerkam na wyświetlacz.
Cassie.
I nie dzwoniła trzy razy, tylko siedem. Cztery poprzednie były w południe, gdy znajdowaliśmy się w studio, więc mogłem nie słyszeć.
Odbieram połączenie i wysiadam z samochodu, zatrzaskując za sobą drzwi.
– Halo?
– Cześć, Ross. – Już po samym głosie Cassie słyszę, że nie dzwoni bez powodu. Daje znać chłopakom, że dołączę i zatykam jedno ucho, aby lepiej słyszeć. Muzykę z klubu dudni aż na zewnątrz, gdzie tłoczy się tłum rozgadanych ludzi. Ich głosy nasilają tylko ból głowy. – Przeszkadzam? Chyba gdzieś wyszedłeś... Może zadzwonię później...
– Jest okay. Co się stało? – pytam zniecierpliwiony, bo mnie stresuje. Jeśli ma złą informację wolałbym, żeby powiedziała wprost.
– Jak się czujesz? Wszystko u ciebie w porządku?
– Cass – mruczę ostrzegawczo. – Mów.
Słyszę, jak bierze głębszy wdech, ale zanim odpowiada, rozlega się z oddali głos Blake'a:
– Ktoś ci otruł psa!
Czuję się, jakbym dostał nagły cios w splot słoneczny albo obuchem w łeb. Piszczy mi w uszach, ale i tak doskonale słyszę, jak Cassie wydziera się na męża, aż odsuwam słuchawkę.
– Chryste, Blake! Jesteś tak niewrażliwy, że powinieneś pracować w trupiarni!
– To mogła być Melody, Cass! Jest nie mniej wszystkożerna niż Chaos! – syczy Blake. – Daj mi ten telefon.
Huczy mi w głowie coraz bardziej, a dźwięki otoczenia zaczynają przytłaczać z chwili na chwile, odbierając oddech, oblewa mnie zimny pot i ciało przenikają dreszcze. Nagle świat wydaję się jakiś ciasny i duszny.
Opieram się o drzwi samochodu i uciskam nasadę nosa. Serce pędzi w tak szybkim tempie, że nie wiem, jak długo utrzymam się jeszcze na nogach, ale muszę się dowiedzieć, czy Chaos żyje.
– Ross?
– Jestem – odpowiadam cicho, słysząc Blake'a i macham zniecierpliwiony dłonią, przeganiając mężczyznę, który pyta, czy potrzebuję pomocy. – Dowiem się w końcu, co się stało? – Masuje klatkę piersiową, mając nadzieję, że to pomoże ukoić rodzący się w środku ból. Kurewsko pali, jakbym połknął jakiś żar.
– Chaos zjadł kiełbasę z trutką na szczury – mówi przejętym głosem. – Ktoś rozsypał kawałki u nas. Dzisiaj Violet znalazła też u siebie na podwórku, więc działanie było celowe, prawdopodobnie wymierzone w twojego psa. Dzwonimy dopiero dzisiaj, bo...
– Żyje? – przerywam mu, mrugając powiekami, żeby utrzymać jeszcze chwilę stan świadomości, choć palący ból w klatce piersiowej nie pozwala mi oddychać.
Blake milczy. Nie jestem w stanie już nic więcej powiedzieć, desperacko walcząc o oddech. Zaciskam powieki, a zanim ogarnie mnie ciemność, słyszę, jak Blake mówi:
– Zadzwoń do Crystal, jest w rozsypce. Podam ci jej numer.
Ale telefon wypada mi z dłoni, a umysł odcina od rzeczywistości.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro