16.
— Złamiesz mi rękę, jeśli będziesz mnie tak mocno ściskać, kryształku.
— Przepraszam — wydusza Crystal i luzuje trochę uścisk. Przez to, że jest zasłonięta włosami, nie jestem w stanie dostrzec wyrazu jej twarzy, gdy zbliżamy się do knajpy. Nie wiem, czy boli ją noga, czy tak bardzo obawia się wejścia do środka, bo zwalnia coraz bardziej, jakby miała kule u nogi, jednocześnie dociskając się do mnie jeszcze bardziej. Podejrzewam, że tego nie kontroluje i nie ma świadomości. Natomiast na pewno nie wie, jak bardzo muszę walczyć ze sobą, aby jej nie objąć, czy wziąć na ręce i zabrać w miejsce, gdzie nie ma ludzi. Pierwszy raz mam przy sobie kobietę, przy której nie mam pojęcia, jak powinienem się zachować, aby jej nie przestraszyć.
Wydaje się tak bardzo poraniona, że wcale nie dziwię się, że zamknęła się w domu. Zapewne w czterech ścianach czuje się najbezpieczniej.
Przechodziłem przez taki okres w życiu, więc ją dobrze rozumiem. Wiem też jednak, że im dłużej człowiek nurza się we własnym bagnie, tym trudniej później wystawić twarz na słońce i pozwolić mu się ogrzać — pojawia się strach, że zamiast przyjemnego ciepła, spali się na popiół. Nie mogę powiedzieć, że i we mnie już nie ma takiego lęku.
Crystal dzielnie stawia kroki. Jest tak bardzo skupiona, że nie dostrzega gapiów. Ludzie z Pine Hollow kojarzą mnie jedynie z Loren i wszystkimi głupstwami, które zrobiłem jako dzieciak. Nie mam tutaj zbyt dobrej opinii. Właśnie dlatego chciałem pojechać gdzieś indziej, żeby niepotrzebnie nie dotarły do niej plotki. Teraz jednak lepiej rozumiem Crystal. Nie wiem, co wywołało w niej atak paniki, i mam ochotę poczytać o tej sprawie z akademii. Nie żeby zaspokoić chorą ciekawość, a móc ją lepiej zrozumieć.
Celowo powiedziałem o rozmowie z Bailey, żeby myślała, że to zmowa, aby wyciągnąć ją z domu. Myślałem, że będzie wściekła, ale nie. Ona poczuła ulgę. Wyraźnie widziałem jak się rozluźniła właśnie w tym momencie – gdy dostała zapewnienie, że niczego od niej nie oczekuję. Coś mi mówi, że to dzięki temu zapewnieniu, teraz trzyma mnie mocno, bez oporów, jakbym był jej stabilnym gruntem.
— Z psami tu nie wolno — burczy Ted, właściciel lokalu, łypiąc okiem na Chaosa. Jestem tak pochłonięty Crystal, że nie zauważam, iż pies pcha się z nami do środka.
— Daj spokój, Ted. To pies opiekun. Nie widzisz? Crystal go potrzebuję przy sobie. Będzie siedział grzecznie przy niej.
— Pies opiekun? — Patrzy z powątpiewaniem na Chaosa. — Papiery ma?
— Zapomniałem.
Ted prycha.
— Nie będziesz tutaj traktowany jak gwiazda, więc albo przedstawisz mi papiery, albo wyjazd.
— Możemy wziąć na wynos i pójść do parku — zwracam się do Crystal, ale kręci głową.
— Jest dobrze. Niech zostanie na zewnątrz.
— Przykro mi, Choas, ale musisz zostać — mówię do psa, na co kłapie zębami okazując swoje niezadowolenie.
Crystal głaszcze go czule po łbie i powtarza, żeby został. Niechętnie wykonuje polecenie, ale kładzie się tuż przy samym wejściu.
— Zapraszam. — Ted zarzuca ścierę na ramie i odchodzi, a my rozglądamy się po lokalu, szukając wolnego miejsca.
Dziewczyna nie puszcza mojego ramienia, dopóki nie podchodzimy do stolika. Na szczęście zwolnił się właśnie niedaleko wejścia. Crystal będzie mogła mieć na oku psa.
Staram się ignorować to, z jakim żalem przyjmuję luz w ręcę, którą opuszcza jej kurczowy uchwyt.
— Gwiazda? — pyta Crystal.
— Jestem tu dość znany — mruczę wymijająco.
— Z czego na przykład?
— Nikt nie poznał tak dobrze jak ja komisariatu od wewnątrz. W szkole, jakbyś zapytała o mnie, zapewniam, że też mnie dobrze pamiętają — parskam i odsuwam jej krzesło.
Siada, ale o nic więcej nie pyta. Tylko raz, gdy opowiadała mi o balecie słyszałem w jej głosie ożywienie. Mówiła z pasją, ale również i żalem. Słysząc jej śmiech, zastanawiałem się, kto kryje się pod tą skorupą oschłości? Jaką kobietę zamknęła w klatce? Kim była przed wypadkiem? Jakimi oczami patrzyła na świat?
I kogo musiałbym zabić za to, że teraz jej spojrzenie zasnuwa mgła strachu, smutku i niepewności.
Nie mam wątpliwości, że w końcu dowie się o moim bujnym życiu poza granicami miasteczka. Dopóki jestem w stanie, chcę ją utrzymać w niewiedzy. Obawiam się, że Crystal mogłaby się zrazić, a tak dobrze czuję się w jej towarzystwie, że sam jestem tym zaskoczony.
Crystal przyjmuje ode mnie kartę menu i studiuje ją w skupieniu, zasłaniając twarz włosami. Są dla niej jak kurtyna przed wścibskimi oczami, a tych nie brakuje. Nie wiem, czy jest świadoma, ile par oczu jest właśnie zwróconych w naszą stronę. Widzę, że co poniektórzy patrzą na nas, szepcząc między sobą. Odwracają szybko wzrok, gdy tylko napotkają moje spojrzenie. Nie chodzi o mnie, a o blondyneczkę. Nie chciałbym, żeby znowu się wystraszyła.
Ludzie kojarzą mnie jedynie z Loren, więc pojawienie się w miejscu publicznym z inną kobietą jest dla nich sensacją. W czasach szkoły byliśmy nierozłączni. Loren dbała o to, żeby zawsze był wokół nas szum, aby ludzie o nas nie zapomnieli. Niekoniecznie w dobrym tego słowa znaczeniu. Gdy nasza pierwsza płyta osiągnęła rozgłos, Loren chciała przyjechać do miasteczka tylko po to, żeby wszystkim pokazać, jak bardzo się mylili, kpiąc z nas, że co najwyżej skończymy jako grajki w podrzędnych knajpach lub żebrząc na ulicy. Lubiła patrzeć na innych z góry, wykorzystywać sukces i to, że przestała być nikim w oczach ludzi. Trwoniła pieniądze, zadowolona, że wreszcie może mieć, co tylko chce. Chciała jak najwięcej skorzystać z szansy, którą dał nam los. Wtedy ją rozumiałem. Pochodziła z patologicznej, przemocowej rodziny. Musiała walczyć o kawałek chleba i umieć o siebie zadbać, jednak nie miała charakteru biednej sierotki, nad którą inni by się rozkwilali. Większość ludzi zwyczajnie jej nie znosiła: była dumna, pyskata i zadziorna.
Będąc nastolatkami, wydawało nam się, że walczyliśmy z całym światem o naszą miłość. Moja rodzina również do bogatych nie należała, ale rodzice byli szanowanymi obywatelami; stronili od alkoholu, włączali się w różne akcje charytatywne w miasteczku, uczestniczyli w nabożeństwach i przestrzegali dziesięciu Bożych przykazań, które były mi wpajane od małego.
Nie znosiłem kółka biblijnego, a największym paradoksem jest to, że właśnie od niego rozpoczęła się moja przygoda z muzyką. To pastor Lucas nauczył mnie grać na gitarze i odkrył zdolności wokalne, przez co zostałem przyjęty do chóru parafialnego. Odczuwałem muzykę jednak nieco inaczej i podczas jednego nabożeństwa poniosło mnie tak bardzo, że dałem upust swoim emocjom przekształcając nieco Blessed Assurance. Cóż, nie wszystkim podobała się moja interpretacja tego hymnu. W każdym razie, od tamtego momentu, gdy dałem się porwać muzyce, wiedziałem już, co chcę w życiu robić i twardo trzymałem się swojego postanowienia.
Ojcu nigdy nie udało się wybić mi z głowy głupot. Do końca, uważał mnie za swoją życiową porażkę. Moja mama była przed czterdziestką, gdy zostałem poczęty, a rodzice tracili już nadzieję, że Bóg obdarzy ich wymarzonym synem. Zostałem uznany za cud, a w związku z tym były wobec mnie niebotycznie wysokie oczekiwania. Z biegiem czasu, z cudu, rangą spadłem do przekleństwa i wstydu przez swoje niecne uczynki i spoufalanie się z diablicą.
Cóż, Ruda przyniosła mi złą sławę w miasteczku, ale skłamałbym mówiąc, że gdyby nie ona, byłbym dzisiaj porządnym człowiekiem. Zawsze pragnąłem więcej od życia. Ciągnęło mnie do wielkiego świata i wyciśnięcia z życia jak najwięcej, a sztywne ramy moralności, w których próbowali mnie zamknąć rodzice były dla mnie jak knebel na usta, gdy ja chciałem krzyczeć. Nie pozwoliłem sobie związać rąk oczekiwaniami, ani nałożyć klapek na oczy, aby jak koń ślepo podążać w wyznaczonym przez staruszków kierunku. Przez to nigdy nie mieliśmy bliskich relacji.
— Wybrałaś coś? — pytam łagodnie.
— Wezmę tylko sałatkę i wodę. — Crystal odkłada kartę. Po jej czole spływa kropelka potu. Z trudem powstrzymuje się, żeby jej nie zetrzeć.
Do naszego stolika podchodzi kelnerka, uśmiechając się do mnie tak szeroko, że mam wrażenie, iż zaraz pęknie jej skóra na twarzy. Oczy błyszczą, a policzki są zaróżowione. Obfity biust wylewa się z białej, rozpiętej koszulki, a czarna spódniczka jest tak krótka, że ledwo zakrywa tyłek. Ma sporą nadwagę i trądzik na twarzy, który nieudolnie przykryła makijażem.
— Cześć, Helen. — Witam się uprzejmie.
Uśmiecha się jeszcze szerzej, szczęśliwa, że ją poznałem. Chodziliśmy razem na kółko biblijne. Zawsze była skromną, cichą kujonką, ze wzrokiem wbitym w podłogę i nienagannymi manierami, godnymi córki pastora. Ubierała się dziewczęco i z uśmiechem znosiła szykanowania, głosząc sprawiedliwość bożą dla jej oprawców.
Nasi rodzice za wszelką cenę latami próbowali nas ze sobą zeswatać, twierdząc, że Helen będzie miała na mnie dobry wpływ i wybije mi z głowy Loren. Raz poddałem się i zabrałem ją na randkę na imprezę, podczas której spróbowała po raz pierwszy alkoholu. Loren upiła ją do tego stopnia, że tańczyła jak opętana i zapytała, czy byłbym chętny ją rozdziewiczyć.
Więcej nikt nie próbował nas ze sobą swatać, ale wyznała mi, że tamtego dnia uwolniłem z kajdan jej ducha. Cokolwiek by to miało znaczyć. W każdym razie, przyjaźń naszych rodzin się skończyła po tamtej imprezie, a pastor Lucas przechodził gehennę z odmienioną Helen, która w pijackim olśnieniu odnalazła w końcu prawdziwą siebie.
— Cześć, Ross. Dawno cię u nas nie było — mówi, nie spuszczając ze mnie tak intensywnego wzroku, że czuję się macany samym jej spojrzeniem. Emmie co prawda nie dorównuje, ale tez potrafi być nachalna.
— Praca nie pozwalała na częstsze odwiedziny. Poproszę sałatkę i…
— Jak zdrowie? Słyszałam o twoim koncer…
— Wszystko świetnie, kochanie, dzięki za troskę — ucinam zniecierpliwiony i składam szybko zamówienie. Helen rzędnie mina i rzuca Crystal krótkie, niezbyt przyjazne spojrzenie. Zapisuje, co ma nam przynieść i odchodzi, ale odwraca się jeszcze w naszą stronę, wpadając prawie na inną kelnerkę niosącą tacę.
Crystal unosi lekko brew, a w kąciku jej ust czai się uśmieszek.
— Jesteś niegrzeczny. Zadała ci tylko pytanie…
— Jestem cholernie niegrzeczny, ale nie będę walczył ze swoją naturą. Nigdy tego nie robiłem — parskam i puszczam jej oczko, na co wzdycha, przewracając oczami. Miałem więcej jej nie zawstydzać, więc się reflektuje: — Chciałem się jej pozbyć, bo Helen lubi czasem poflirtować, a ja dzisiaj jestem z tobą.
— Czyli na ogół jej nie odsyłasz?
Nie spodziewałem się takiego pytania z jej ust. Rumieni się. Podoba mi się to, że nie potrafi panować nad reakcjami względem mnie. Jednak im dłużej spędzam z nią czas, coraz dosadniej zdaję sobie sprawę, że nie mogłoby nas łączyć nic więcej oprócz przyjaźni.
Jestem na urlopie, z którego dobrze byłoby, gdybym wrócił z kilkoma kawałkami, nad którymi można by popracować w studio, albo z siłami do stworzenia nowych. Moje życie to ciągłe wyjazdy, często długie trasy i mnóstwo zobowiązań. Nie mógłbym jej zapewnić stabilności, której zapewne potrzebuje, a Crystal nie jest dziewczyną na chwilę.
Nigdy nie czułem tak sprzecznych emocji względem jakiejkolwiek kobiety. Latami byłem zapatrzony w Loren, a po niej pozostała mi jedynie pustka i nie potrafiłem spojrzeć na żadną inaczej, niż przelotem, nie zapamiętując nawet imienia, jeśli mi je w ogóle podała.
Od tej przede mną ciężko mi odwrócić wzrok choć na chwilę.
— Oczekujesz odpowiedzi na zadane pytanie?
— Nie. Nic nie mów — burczy i sięga po serwetkę, którą przez chwilę się bawi, mnąc w palcach. Jest niespokojna, a moja pewność siebie kurczy się z każdą chwilą. Crystal z nerwów popełnia błąd: rozgląda się po pomieszczeniu. Kręci się na krześle i szybko wbija wzrok z powrotem w blat stolika. Wciąż jesteśmy pod obserwacją, bo ludzie nie potrafią zająć się własnym żarciem.
Pragnę dotknąć jej dłoni, ułożonej na stoliku, żeby dodać trochę otuchy, ale się rozmyślam.
— Możemy wyjść w każdej chwili — zapewniam.
— Nie. Po prostu... — Zamyka oczy i bierze głębszy wdech. — Zadaj mi jakieś kolejne głupie pytanie, żeby odciągnąć moje myśli od zastanawiania się, czy oni naprawdę się gapią, czy to tylko moja chora głowa tak mi wmawia.
— To w cale nie były głupie pytania — prycham. — Czasem widziałem występy baletowe w telewizji, albo na filmach i mnie zastanawiało parę kwestii. W zasadzie, mam jeszcze parę pytań.
Wciągam ją w rozmowę na temat baletu. Wypytuję o wszystko, co tylko przychodzi mi do głowy, omijając drażliwe tematy. Chcę, żeby się rozluźniła. Najbardziej chciałbym usłyszeć znowu jej śmiech, ale pomimo moich usilnych prób, skąpi mi tego doznania, jakby limit na dzisiaj się wyczerpał.
A może po prostu wyjście z domu po tak długim czasie jest dla niej na miarę zmęczenia po przebiegnięciu maratonu?
W każdym razie, do momentu aż dostajemy zamówienie jest już wystarczająco rozluźniona. Gdy Crystal dostaje swoją ubogą sałatkę i wodę, a ja steka, spoglądamy na swoje talerze.
— Właśnie tak wygląda dieta baletnicy? — pytam.
— Kwestia przyzwyczajenia. Rygor pod względem żywienia trwał w sumie od dziecka — Crystal wzrusza ramionami i wkłada do ust pomidora. Przeżuwa go bardzo dokładnie i wypija łyk wody.
— I poważnie jesz tak całe życie?
— Zaczęłam tańczyć w balecie jak miałam cztery lata, a pierwszy raz spróbowałam czekoladę dopiero, gdy przyjechałam do ojca. Miałam wtedy dwanaście lat. Zjadłam całą tabliczkę, którą poczęstowała mnie Bailey. Zakochałam się również w smaku pizzy. Tata zamawiał ją co dwa dni. Podczas pierwszego pobytu u ojca przytyłam aż trzy kilo. Jadłam tak dużo, jakbym nigdy na oczy jedzenia nie widziała. — Jej oczy zasnuwa jakaś ciężka, ciemna mgła i odnoszę wrażenie, że w związku z tym wspomnieniem nie kryją się dobre uczucia. — Przez lata przyzwyczaiłam się do jedzenia małych porcji. Najważniejsze było, żeby czuć się lekko w tańcu, jakbym mogła latać. To było piękne uczucie. Pełne wolności. Uzależniające. Warte poświęcenia i setek wyrzeczeń. — Na jej twarzy pojawia się pełen nostalgii uśmiech i mam wrażenie, że na chwilę odpłynęła, pogrążając się we wspomnieniach.
Zapominam o obłędnie pachnącym steku i, korzystając z okazji, że Crystal jest myślami gdzieś zupełnie indziej, kontempluję jej twarz. Boję się oddychać, aby nie wyrywać jej z tego stanu. Coś mi mówi, że ostatnio ma mało chwil, w których może czuć się tak, jak teraz. Po prostu spokojnie.
Gdy zamyka oczy, chciałbym wszystkich stąd wygnać, aby mogła odpoczywać. Jeśli jest teraz gdzieś, gdzie jest jej dobrze, pragnę znaleźć sposób, żeby tak zostało.
— No, proszę, a jednak dobrze mi się zdawało. Ross Storm. Ponownie. — Sztucznie radosny głos Loren roznosi się po lokalu ostro, przenikliwie jak pisk nagłego hamowania samochodu, albo przesunięcie długimi szponami po tablicy.
Słyszę w uszach ten jazgot, aż wszystkie wnętrzności przekręcają się na drugą stronę. Jeszcze nic nie jadłem, ale już mnie mdli. Jej głos wnika pod moją skórę, dociera do mózgu i drażni neurony, momentalnie przyprawiając o ból głowy.
— Przeszkadzam? — pyta słodko, niewinnym głosem, ale znam ją wystarczająco długo, żeby usłyszeć tą żmijowatą nutę w głosie. Opiera się dłonią o stolik, zwrócona przodem ku mnie, ale tyłem do Crystal, jakby w ogóle jej tu nie było. Dziewczyna jest zdezorientowana. Mruga powiekami, rzucając mi pytające, spłoszone spojrzenia.
Powietrze robi się dziwnie ciężkie, jakby nagle na bezchmurnym niebie niespodziewanie pojawiły się czarne chmury, a chłodny wiatr, dający ulgę w skwarze słońca, ustał bez ostrzeżenia. Wydaję mi się, że nagle robi się cicho, jak wtedy gdy zaczyna się ważny występ, gasną światła i zamierają ostatnie rozmowy. Ale to tylko takie wrażenie, bo wszystko wokół toczy się tym samym rytmem.
Największa zmiana jaka zachodzi tak naprawdę jest w Rossie. Jego twarz tężeje, oczy są ciemniejsze, z groźnym błyskiem, jakby jego tęczówki przecięła krótka ostrzegawcza błyskawica, a ściągnięte brwi, nadają mu posępny wyraz twarzy.
Kobieta stoi do mnie tyłem, oparta o blat stolika. Mam widok na jej zgrabną sylwetkę, krągłe biodra opięte w czarne skórzane spodnie i kawałek opalonych pleców, odsłoniętych przez krótką bluzkę. Spoczywająca swobodnie na blacie dłoń jest wypielęgnowana z czarnymi długimi paznokciami i skórzaną bransoletką, a rude włosy do połowy pleców, skręcają się w sprężynki. Zapach jej perfum jest mocny, odurzający, głos melodyjny, i mogłabym nawet uznać, że przyjemny, gdyby nie pobrzmiewająca w nim nuta sztuczności.
Ross patrzy na nią, a w jego spojrzeniu jest coś mrocznego. Czuć pomiędzy nimi takie napięcie. Nawet gdybym nie była tak blisko, musiałabym być idiotką, aby nie wyczuć, że coś ich łączy. Coś niesamowicie silnego, choć sądząc po reakcji Rossa niekoniecznie miłego.
— Jakbyś nie zauważyła, nie jestem sam, więc tak, przeszkadzasz — odpowiada w końcu Ross, jakby otrząsnął się z zawieszenia.
Kobieta obraca się gwałtownie w moją stronę i nasze spojrzenia się spotykają. Boże... jest... Piękna. Po prostu piękna jak modelka, kobieca. Emanuje jakąś siłą, dość przytłaczającą, ale jednak siłą, pewnością siebie i seksapilem. Czuję jak pod jej spojrzeniem zniżam się do poziomu larwy.
— Och, przepraszam, nie zauważyłam cię — mówi lekceważąco, na co unoszę wysoko brwi, ale ona już na mnie nie patrzy. Przenosi wzrok na Rossa. — Przedstawisz mnie... kuzynce? Sekretnej młodszej siostrze?
Ross wzdycha i przeciera twarz. Wskazuje na mnie ciężkim ruchem dłoni, jakby ta kobieta nagle wyssała z niego całą energię.
— To jest Crystal. Crystal, to Panna Nikt.
Na jego słowa Panna Nikt wybucha głośnym śmiechem, odchylając lekko głowę do tyłu. Przykłada dłoń do klaty i patrzy na niego z takim uwielbieniem, jakby powiedział jej najpiękniejszy komplement, a nie dawał do zrozumienia, że nic nie znaczy.
— Zawsze miałeś dla mnóstwo określeń, które ubóstwiałam za twoją kreatywność — mruczy tak uwodzicielsko, że naprawdę czuję, że powinnam już iść. Czułość w jej głosie, z jaką zwraca się do Rossa utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że byli parą. W tej chwili czuję się nie na miejscu. Dość dla mnie wrażeń, jak na jedno wyjście.
— Chyba macie do pogadania. — Wstaję gwałtownie od stolika. Z nerwów przewracam szklankę z wodą. Ross również się podnosi i chwyta mnie za nadgarstek. Przez moją skórę przechodzą iskry i próbuję się wyszarpnąć, ale trzyma mnie mocno. Jednak to nie jego uścisk zatrzymuje mnie w miejscu, a wzrok. Jakby wręcz błagał, żebym go nie zostawiała.
Rozlega się krótkie szczeknięcie Chaosa, co trochę mnie uspokaja. Zerkam na psa, który stoi w samym przejściu, jakby chciał mi powiedzieć, że czuwa i nie muszę się o nic martwić. Czuję na sobie spojrzenie tej kobiety. Zerkam na nią i w cale nie wygląda przyjaźnie. Ma skwaszoną minę, jakby mówiła, żebym zmiatała stąd jak najprędzej, bo to jej rewir. Kolejna osoba, która patrzy na mnie z góry, jakbym nic nie znaczyła.
Chcę coś odpowiedzieć, obronić się, ale nie pozwala i mówi z nutą kpiny:
— Zostań, słoneczko i zjedz posiłek, bo jakoś marnie wyglądasz. Chora jesteś, biedactwo?
— Wyjdź, Loren. Nie rób przedstawienia— syczy Ross, aż wzdłuż kręgosłupa przechodzą mnie ciarki. Robi się naprawdę nieprzyjemnie.
Chaos ponownie daje głos i teraz wszyscy już patrzą na nas. Po plecach spływa mi pot, a serce przyspiesza.
Oboje patrzą na siebie wyzywająco, ale to ona uśmiecha się drapieżnie i jedną dłonią łapie za oparcie wolnego krzesła. Gdy chce usiąść, Ross kopnięciem odsuwa krzesło i kobieta pada tyłkiem na podłogę.
Zduszam okrzyk zaskoczenia takim ruchem i zasłaniam usta. Rozlegają się śmiechy, a gwar, który nieco przycichł, ożywa na nowo.
Loren podnosi się szybko, a fałszywa uprzejmość znika z jej twarzy. Teraz w stu procentach przypomina mi Gianne, gdy zdejmowała maskę, aby pokazać swoje prawdziwe oblicze.
— Popełniłeś błąd, pożałujesz tego — warczy i popycha go, ale Ross łapie ją za dłonie i przyciąga do siebie, mówiąc lodowato:
— Nigdy więcej nie waż mi się grozić. — Odpycha ją od siebie tak mocno, że prawie ponownie upada. Do akcji wkracza Chaos, który ujadaniem daje o sobie znać. Obnaża zęby. Ostrzeżenie natomiast jest skierowane do Loren, to w nią jest groźnie wpatrzony. Cały się najeżył, uszy przylegają do łba i już nie przypomina słodkiego miśka, do którego można się przytulić, a jego sierść wchłonie samotne łzy.
Tym razem to pies obronny.
— Wynocha!! — Rozlega się nagle ostry głos Teda. Podchodzi do nas, a jego twarz pokrywają czerwone plamy. — Wy dwoje — wskazuje na Loren i Rossa — już was tu nie, albo dzwonię na policję. Nie chcę tu żadnej zadymy.
— Wyluzuj, nic się nie dzieje sztywniaku — prycha Ruda, rzucając mu pogardliwie spojrzenie, po czym zwraca się do Rossa. — A my jeszcze się spotkamy, kochanie. — Mruga do niego okiem i odchodzi, kręcąc tyłkiem. Zostawia po sobie tak wielki niesmak, że chce mi się wymiotować.
Siedzę sztywno na krześle, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu, ale nie ja teraz jestem istotna, a Ross, który z powrotem opada na krzesło. Ma tak udręczony wyraz twarzy, że wygląda, jakby w przeciągu tych kilku chwil przybyło mu co najmniej pięć lat. Chaos, jak na dobrego przyjaciela przystało, rzuca się na pocieszenie.
— Zmiataj stąd i ty, Storm. Wiedziałem, że wy dwoje w miasteczku, to problemy — rzuca Ted.
Ross bez słowa płaci i podaje mi dłoń, pomagając wstać. Machinalnie wsuwam rękę pod jego ramię, ale tym razem to nie on jest moim wsparcie, a ja chcę być jego.
Wychodzimy z lokalu w ciszy, odprowadzani spojrzeniami gapiów, z Chaosem, który krąży naokoło nas.
— Dasz radę wrócić do domu, czy zadzwonić po kumpla, żeby przyprowadził kuca? — pyta Ross, siląc się na żartobliwy ton.
— Dam radę — wzdycham.
Całą drogę przechodzimy w milczeniu, a gdy jesteśmy pod domem, Ross zwraca się do mnie ze szczerą skruchą w głosie:
— Przepraszam. Poniosło mnie. Na ogół taki nie jestem.
— Naprawdę mogę to zrozumieć — zapewniam.
— Przykro mi, że tak wyszło.
— To nic... Możemy to powtórzyć. Faktycznie gdzieś indziej. — Jestem zaskoczona własnymi słowami, ale przybity Ross to przykry widok. Czekam na jakiś żart, coś na co znowu przewrócę oczami, ale on jedynie się uśmiecha, jednak uśmiech nie dosięga oczu. Pozostają poważne i smutne, jak jego głos.
— Najpierw odpocznij, kryształku. Chaos może z tobą zostać.
— Tobie chyba bardziej się teraz przyda przyjaciel.
— Cóż, w zasadzie wyjście można uznać za jeden do jednego. Ty mi zafundowałaś atak paniki, po raz drugi przyprawiając niemalże o zawał, a ja tobie zazdrosną byłą i scenę rodem z kiczowatych filmów.
Oddycham z ulgą, bo znowu żartuje.
— Ale teraz już pójdę, bo muszę zapalić. — Wsadza dłoń do kieszeni spodni i wyciąga paczkę papierosów. Jestem pewna, że wypali całą. — Trzymaj się, Crystal.
— W takim razie, do zobaczenia?
Odwraca się przez ramię, ale nie odpowiada. Po prostu odchodzi. Chaos siedzi na chodniku, patrząc za oddalającym się Rossem, jakby sam nie wiedział, czy zostać ze mną, czy iść za swoim panem.
— No leć. — Popycham go lekko. Pozwalam się liznąć w twarz na pożegnanie. Odprowadzam ich wzrokiem, aż znikają mi z pola widzenia.
Przez następnych kilka dni nic się nie zmienia i Chaos wciąż do mnie przychodzi, z tą różnicą, że to ja czekam na niego na podwórku. Pozwalam sobie również na krótkie spacery w jego towarzystwie i próbuję być nieco bardziej otwartą na Bailey. Ross dał mi do myślenia i miałam sporo czasu, aby się zastanowić nad paroma kwestiami. Nie jest łatwo wyjść ze schematu myśli, ale postanowiłam dać szansę siostrze.
Po tygodniu od feralnego wyjścia na lunch, odpisuje Rossowi na jego pytanie odnośnie piosenki Twilight’s End. Staram się być maksymalnie szczera, odnośnie tego, jakie odczucia wzbudził we mnie ten utwór. Odpowiedź na pytanie traktuję terapeutycznie, jako postanowienie bycia nieco bardziej otwartą wobec mojego terapeuty, który ma niezliczone pokłady cierpliwości. Wsadzam karteczkę w obrożę Chaosa.
Wraca do mnie jak zwykle następnego dnia, bez odpowiedzi, ale też nie sam. Furtkę zawsze otwieram przed jedenastą, żeby mógł swobodnie wejść, gdy ja siedzę w ogrodzie. Tym razem jestem zaskoczona, widząc z nim Cassie.
— Cześć — wita się, unosząc dłoń. Choas podbiega do mnie i wtulam się w niego na powitanie. Nie wyobrażam sobie już dnia bez naszych spotkań.
— Cześć — odpowiadam z lekkim wahaniem.
— Nie wiem, czy mnie pamiętasz, ale poznałyśmy się jakiś tydzień temu.
— Tak. Pamiętam.
— Cóż... W sumie Chaos mnie tu przyprowadził, bo chwilowo u nas mieszka. Ross wczoraj wyjechał.
— Och... — Zawód jaki czuję kłuje mnie boleśnie w serce. Nie żebym cokolwiek sobie wyobrażała, ale... Od tamtego spotkania coś się we mnie zmieniło, choć jeszcze nie jestem w stanie zidentyfikować co to takiego. Czymkolwiek to jest, postanowiłam dać sobie szansę i o siebie zawalczyć.
— Zostawił nam psa, bo powiedział, że go potrzebujesz — mówi ostrożnie.
— To miłe — mruczę i przygryzam wargę, po czym pytam cicho: — Wróci?
— Mam nadzieję — parska. — W prawdzie moja córka jest przeszczęśliwa mając tak wielką maskotkę, ale mąż nie za bardzo. Chaos się go nie słucha. Jest u nas ledwo jeden dzień, a już mają na pieńku.
— Kiedy Ross wróci? — Staram się, żeby mój głos brzmiał swobodnie, ale chyba lekko drży. Jestem prawie pewna, że jego wyjazd ma coś wspólnego z tą całą Loren.
— Powiedział, że musi coś załatwić, ale nie podał konkretnej daty powrotu.
Cassie wydaje się być zmartwiona, a wzrok, którym mnie lustruje, sprawia, że czuję się obnażona i dobrze wie, że jest mi przykro, że wyjechał bez pożegnania, choć nie powinnam tego czuć. W zasadzie go nie znam, a wspólne wyjście przecież było zmową, która przyniosła efekt. Coś sobie postanowiłam: mianowicie, że nie pozwolę, aby Gianna dręczyła mnie również po śmierci. Nie zabiłam jej. Nie zepchnęłam celowo. To był wypadek i tego będę się trzymać, bez względu na to, co myślą sobie inni. Tak dużo nasłuchałam się na swój temat, że naprawdę uwierzyłam, że jestem złym człowiekiem i nie mam prawa żyć, przez to, że ona zginęła.
Głaskam Chaosa, nie mając pojęcia, co jeszcze mogłabym powiedzieć.
— Dobrze, dziękuję za informację.
Cassie kiwa głową, żegna się i odchodzi, ale zanim zniknie za furtką, zatrzymuję ją, nie mogąc się powstrzymać przed zadaniem jednego pytania:
— Z Rossem wszystko w porządku?
Przez chwilę milczy. Ściąga brwi, jakby zastanawiała się nad odpowiedzią. W końcu wzdycha i rozkłada ręce, mówiąc:
— Z tego, co mówił, to tak. Z tego, co widziałam, to nie. Ale taki jest, zapewnia wsparcie innym, a sam mało się zwierzw. Jeśli nagra nową płytę, będziemy wiedzieć nieco więcej, co się z nim aktualnie dzieje.
— Płytę? — Unoszę brwi.
Cassie uśmiecha się tajemniczo.
— Jest znany. Nawet bardzo, choć w Pine Hollow tego nie odczujesz. Mówi ci coś zespół Nemesis?
Opada mi szczęka. Oprócz poleconych wcześniej piosenek, znalazłam jeszcze kilka, które przypadły mi do gustu, choć do tych trzech mam największy sentyment.
— Poznałam kilka kawałków.
— Ja osobiście nie lubię, ale mój mąż jest fanem, choć się do tego nie przyzna. Ma wszystkie jego płyty. Jak ci się podoba w miasteczku?
— Nie wychodzę zbyt często, ale jest tu spokojnie.
— Mamy przepiękne rejony do spacerowania, albo jazdy konnej. Lubisz konie?
Ta kobieta zachowuje się tak swobodnie i lekko w kontakcie ze mną, że rozmowa z nią jest znacznie łatwiejsza niż z kimkolwiek innym, choć widzimy się dopiero drugi raz.
— Są piękne, ale nie miałam z nimi zbyt wiele do czynienia.
— Jeśli chciałabyś poznać nasze stadko, zapraszam do Heartland — parska Cassie. — Kiedyś zajmowano się tam straumatyzowanymi końmi, ale aktualnie wieje nudą i trwają rozmowy o otworzeniu szkółki jeździeckiej.
— Z tym — wskazuje na swoją nogę, uśmiechając się kwaśno — raczej nie dam rady jeździć.
— Czasem wystarczy samo patrzenie na nie i kontakt. — Wzrusza ramionami. — Zobaczysz, jak Dragon potrafi poprawić humor. Zakumplował się z Chaosem i mój mąż dostanie niedługo białej gorączki, ale on nie ma poczucia humoru. Zwierzęta mają go więcej niż on. — Marszczy śmiesznie brwi, a przez chwilę mam ochotę iść z nią już teraz i zobaczyć stadko, o którym mówi. — Jeśli miałabyś ochotę nas odwiedzić, Chaos cię zaprowadzi, albo Bailey przywiezie. Brama w zasadzie jest zawsze otwarta, nie krępuj się. — Uśmiecha się tak ciepło i zachęcająco, że nie potrafię odmówić.
— Dziękuję. Chętnie skorzystam.
— W takim razie, do zobaczenia? — pyta z nadzieją w głosie.
— Do zobaczenia. — Kiwam głową.
Kochane moje Misiaczki, to ostatni opublikowany rozdział, ponieważ jestem zmuszona zrobić dwutygodniową przerwę. Wyjeżdżam i nie będę miała czasu pisać :(
Mam nadzieję, że jak wrócę, wciąż będziecie, bo ja jestem tutaj dla Was i zapewniam, że dopiero się rozkręcam z tą historią ;)
Bardzo dziękuję za gwiazdki i komentarze, to ogromne wsparcie na etapie pisania i zachęca do dalszego działania. Jestem wdzięczna za każdy najdrobniejszy odzew z Waszej strony.
Życzę Wam dużo słoneczka i wszystkiego najlepszego.
DO ZOBACZENIA, a na koniec jeszcze podrzucam Wam namiastkę życia Crystal i Rossa.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro