Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

14.


 

— Nie jesteś głodna? — pyta Violet, wytrącając mnie z rozmyślań o Rossie. Tego właśnie się obawiałam – że wejdzie w moje myśli i nie będzie chciał z nich wyjść. Nie ma w tym nic romantycznego; myśli, które mnie nachodzą są czarniejsze od nocy.

Najgorsze jest to, że nie mam bladego pojęcia, jaki ma cel. Czego chce? Jeśli mnie uwieść, to jego niedoczekanie. Nie jestem już głupią blondyneczką, na jaką wyglądam. Nie pozwolę więcej nikomu bawić się moim kosztem.  Jest bezpośredni, przystojny, można nawet powiedzieć, że czarujący – mógłby mieć każdą. Dlaczego więc tak bardzo zabiega o uwagę jakiejś nic nieznaczącej kaleki?

 Na pewno nie jedna kobieta dałaby wiele, żeby pójść z nim na lunch. Jego oczy pochłaniają. Są ciepłe, przyjazne, ale czai się w nich psotny chochlik mówiący: pieprz wszystko, czym się tak przejmujesz? Taki właśnie się wydaje Ross: jakby nie było dla niego żadnych ograniczeń i potrafił brać od życia, co tylko chce. Z jednej strony fascynuje mnie to –  też bym tak chciała! Po prostu niczym się nie przejmować, pozwolić sobie na chwilę zapomnienia i nie analizować, żyć myślą: co ma być, to będzie.  

 Z drugiej strony, jestem przerażona, ponieważ kroczę po bardzo cienkiej linii, tuż nad przepaścią i dobrze wiem, że to nie jest dobry czas na żadne uniesienia. Wystarczy jeden mocniejszy podmuch wiatru i spadnę. A wtedy zginę. Wszystko we mnie broni się przed nim, karze walczyć, uciekać, mówi, że to ktoś, kto mógłby mi zadać ostateczny cios.

 Potrafi sprawić jednym głupim tekstem, że czuję, iż moje serce bije i w cale nie zamieniło się w głaz. Wzbudza emocje inne niż ta gniotąca pustka, obojętność, czy złość. Rozbudza tęsknotę za tym, że chciałabym jeszcze być taka jak dawniej, gdy potrafiłam z Bailey skakać po łóżku, aż się pod nami załamało. Albo gdy potrafiłam spontanicznie zatańczyć do muzyki ulicznych grajków. Teraz wydaje mi się to odległym wspomnieniem, bardziej jakby było tylko snem.

Jeszcze dwa lata temu poddałabym się niewinnemu flirtowi. Lubiłam uwagę mężczyzn, jednak, gdy ktoś zaczynał traktować mnie zbyt poważnie, traciłam nim zainteresowanie. Pragnęłam atencji, ale nie zaangażowania – matka wbiła mi do głowy, że w życiu najlepsza jest niezależność, a w szczególności nie powinnam oczekiwać niczego od mężczyzn i jak najbardziej być samowystarczalna. Wciąż żywy był we mnie żal do ojca, więc z tym przekonaniem nie dyskutowałam. Mimo wszystko potrafiłam się śmiać, miałam marzenia, cele, przyszłość.

Ale już nie ma tamtej mnie i ona nie wróci.

Jednak nie to wydaje się najgorsze. Najgorsze wydaje mi się, że Ross wszystko o mnie wie. I nie mówię tylko o tym, co się wydarzyło w akademii. Mam wrażenie, że doskonale wie, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami mojej duszy, a ten spektakl zawsze był niedostępny dla innych. Nikt nie znał prawdziwej mnie. Tej, którą byłam w samotności.

  Dlaczego więc, kiedy on patrzy mi w oczy, odnoszę wrażenie, że znalazł jakąś szczelinę przez którą może podejrzeć, co dzieje się w środku?

Chowam głowę w dłoniach, bo ponownie zaczyna się w niej mętlik.

— Crystal, kochanie, dobrze się czujesz? — Dobiega do mnie zaniepokojony głos Violet i przypominam sobie o jej obecności i pytaniu, które mi zadała wcześniej. Nie pierwszy raz ją zignorowałam. Nie dlatego, że nie chcę odpowiadać. Gdy zaczyna się w mojej głowie burza nie jestem w stanie skupić się na niczym. Coś mnie pochłania, wciąga w mrok i gasi  światła, wskazujące kierunek do wyjścia z labiryntu własnego umysłu, ogarniętego trującym dymem. Znowu odzywają się głosy w mojej głowie, które przyczepiły się na pogrzebie Gianny. Jak w tej piosence Whispers in the Dark... Te odrażające szepty, mówiące, że już nie mam prawa śmiać się, żyć, być szczęśliwą i właśnie to jest moją karą.

— Tak. Przepraszam, po prostu się zamyśliłam. – Odchrząkam i nabijam brukselkę na widelec. Wkładam do ust warzywo, ale czuję, jakbym połykała coś obrzydliwego. Krzywię się i przykładam dłoń do ust. Mdli mnie, ale wiem, że muszę to przeczekać.

— Powiedz mi, co chcesz jeść, będę to dla ciebie gotować, Crystal. To nigdy nie był dla mnie problem. Zdaję sobie sprawę, że przez większość życia miałaś specjalną dietę — mówi Violet i odsuwa ode mnie talerz. Widzę, jak się stara i czuję się naprawdę okropnie. Nagle zaczęła robić dla mnie osobne posiłki, takie jak jadłam dawniej. Ale widocznie wymioty to nie kwestia jedzenia.

— Nie, przepraszam. Smakuje mi. — Przysuwam do siebie z powrotem talerz. Kobieta wzdycha, ale nie podejmuje już tematu.

— W przyszłym tygodniu tata nie da rady zawieźć cię na terapię. Samochód szwankuje i zawiezie go do mechanika. Obiecał, że załatwi transport.

— W porządku. Jak raz nie pójdę nic się nie stanie — odpowiadam obojętnie.

Rozlega się pukanie do drzwi. Violet otwiera.

— Cassie, jak dobrze cię widzieć! — woła radośnie. — Melody, rośniesz jak na drożdżach.

Słyszę śmiech dziewczynki. Po głosiku rozpoznaję, że to jeszcze maluch.

— Wyszłam na spacer i wpadłam powiedzieć, że Eva i Rick zapraszają was na obiad w niedziele — oznajmia kobieta. — Dawno u nas nie byliście, a Rick ma całą piwniczkę nalewek. Potrzebuje Petera, żeby trochę uszczuplić zapasy.

— Na pewno będzie szczęśliwy. Chętnie wpadniemy. Dawno nie spędzaliśmy wspólnie czasu. Wejdźcie. Za chwilę ciasto powinno być gotowe, napijemy się kawy. Jak ci idzie gotowanie?

— Blake lepiej odnajduje się w kuchni, ale przecież wszystkim nie może się zajmować. Odkąd pracuje dodatkowo na farmie ma znacznie mniej czasu. Chcę go trochę odciążyć. Bardzo staram się go nie otruć. Wciąż żyje, więc chyba nie jest źle.

Obie parskają śmiechem. Gdy wchodzą do kuchni, unoszę wzrok na kobietę, trzymającą wtuloną w nią dziewczynkę, którą widziałam z Rossem. Są... rodziną? Parą? Nie, to drugie jest bez sensu. Chyba, że się rozstali i wspólnie zajmują się córką. To jeszcze bardziej wzmaga moją czujność odnośnie Rossa.  

Cassie wydaje się być zmieszana moją obecnością. Może Violet żaliła się, że ciągle siedzę w pokoju, i Cassie nie spodziewała się mnie zobaczyć? Myśl o tym, że ktoś gada o mnie za moimi plecami, sprawia, że cała się spinam.

— Kochanie, poznaj Cassie i Melody. — Violet zwraca się do mnie ciepłym tonem, stając za mną i kładąc dłonie na moich ramionach. Odruchowo się otrząsam, a Violet natychmiast cofa ręce. Wiem, że to niegrzeczne, ale właśnie tak od jakiegoś czasu reaguję na dotyk i odrobinę dobroci. Jakbym na to nie zasługiwała.

— Cześć. — Cassie wyciąga do mnie dłoń, którą ledwo muskam swoją. Nie wydaje się tym zrażona i uśmiecha się lekko. — Miło cię poznać. Crystal, prawda? — Zerka w stronę Violet, ale nie widzę jej miny, bo stoi za mną.

— Tak. Pójdę na górę. Dziękuję za obiad. — Wstaję od stołu, zostawiając za sobą ledwo tknięty posiłek.

— Dzie piesio? — pyta Melody, wpatrując się we mnie dużymi zielonymi oczami. — Tam? — Wskazuje paluszkiem na sufit. Domyślam się, że chodzi jej o mój pokój.

— Ehm... Nie ma — odpowiadam zmieszana. Mała ma dobrą pamięć.

 Wydaje mi się, że Cassie zawiesza na mnie wzrok odrobinę za długo. Szybko przerywam kontakt.

— Miło było poznać, do zobaczenia — rzucam i wymijam ją. Zanim wejdę do pokoju, słyszę ciężkie westchnienie Violet:

— To dość skomplikowana sytuacja.

Wczoraj wieczorem do Bailey przyszła Emma. Nie widziałam się z nią, ale słyszałam jak mówiła Bailey, że nie wyobraża sobie tak siedzieć ciągle w pokoju i dziwiła się, że jeszcze mi się to nie znudziło. Bailey próbowała ją uciszyć, ale Emma w cale nie przejmowała się, że mogę ją usłyszeć.

Prawda jest taka, że im dłużej jestem w zamknięciu, tym ciężej jest mi wyjść chociażby przed dom. Mam internet, ale z niego nie korzystam, jedynie układam listę piosenek na Spotify i czytam. Dawniej lubiłam wychodzić, choć nadmiar zajęć i nauki mi to utrudniał, dlatego znalezienie wolnej chwili dla siebie było jak święto.

Teraz, gdy moja noga ma przekroczyć próg domu, zaczynam się denerwować. Znowu będę wystawiona na ostrzał ludzkich spojrzeń. Czuję się dużo bezpieczniej w czterech ścianach. Ale wyjdę. Wyjdę, tylko dlatego, że Ross obiecał, że więcej nie będzie mnie nagabywał. A ja może dowiem się, o co mu naprawdę chodzi. No i przekonam się, ile warte są jego obietnice.

Słyszę samochód przed domem i wyglądam przez okno. Wysiada z niego Ross z psem,  i od razu patrzy w górę. Unosi dłoń w geście powitania, jak już robił to wcześniej. Wzdycham i odwzajemniam gest. Wygładzam materiał sukienki, wycierając o nią spocone dłonie.  Przed wyjściem z pokoju spoglądam w lustro przy toaletce. Podkrążone, matowe oczy, miejscami popękane wargi, poszarzała cera, spięte w ciasny kok włosy bez dawnego blasku. Żałosny widok.

Podobam ci się, tak samo jak ty mi, przypominają mi się jego słowa. Prycham. Akurat. Czegoś chce. Nagle uderza mnie myśl, że może to jakiś dziennikarz, próbujący zbliżyć się do mnie, aby wyciągnąć informację? To tłumaczyłoby jego determinację. Przez kilka tygodni pod domem matki wystawali dziennikarze. Dostawała setki telefonów, oferowali pieniądze za możliwość rozmowy ze mną. Każdy chciał być tym, który opublikuje sensacyjne wyznanie Crystal Prescott. Myśl wydaje się nonsensem, ale...

Schodzę po schodach i wychodzę na zewnątrz. Ostre słońce świeci mi w twarz i przysłaniam dłonią oczy. Ledwo Ross otwiera furtkę, a w moją stronę jak torpeda pędzi Chaos.

— Stop! — krzyczy Ross. Pies nie słucha i w dwóch susach znajduję się przy mnie, staje na tylnych łapach, a przednie opiera na moich ramionach, dysząc prosto w twarz. Jest naprawdę wielki i ciężki. Z trudem utrzymuję się na nogach. Zawzięcie próbuję polizać mnie po twarzy. Wzdycham i obejmuję go, wtulając się w puchate cielsko jak w wielkiego pluszowego miśka. Liże mnie po uchu.

— No już. Wystarczy. — Odpycham delikatnie psa, ale jakieś przyjemne uczucie łaskocze mnie w sercu. Nigdy nikt nie cieszył się tak na mój widok.

— Wepchał się do samochodu i nie mogłem go przepędzić — tłumaczy Ross.

— Mówią, że jaki właściciel taki pies — parskam ironicznie, rzucając mu krótkie spojrzenie. Szybko odwracam wzrok, bo dzisiaj wygląda tak dobrze, że trudno byłoby mi przestać na niego patrzeć, gdyby nasze spojrzenia się spotkały. Jest ubrany cały na czarno i obłędnie pachnie. Jak za dotknięciem magiczniej różdżki wszystkie moje obawy względem niego mijają, choć powinny pozostać na swoim miejscu! Nie powinnam tracić czujności.

— Nie musiałeś przyjeżdżać samochodem. Dam radę przejść na rynek.

— Nie idziemy nigdzie tutaj. — Otwiera drzwi od strony pasażera.

— A gdzie? — Przystaję. — Nie przepadam za niespodziankami i wolę nie wsiadać do samochodu z obcym.

— Spokojnie. Jest przecież przyzwoitka. — Wzrusza ramionami i kiwa głową na psa, który trzyma się tak blisko mnie, że ciałem dotyka mojej nogi. Ross opiera rękę o drzwi samochodu, patrząc na mnie wyczekująco. — Jeśli nie lubisz ludzkiego gadania, polecam żebyśmy pojechali gdzie indziej.

— Nie. Tu mi pasuje.

Ross przeczesuje dłonią włosy, czym robi na głowie jeszcze większy bałagan. Wygląda na lekko zniecierpliwionego. Może odpuści, jak się bardziej postaram i jeszcze trochę go powkurzam?

— Nie chciałem jechać nigdzie daleko. To zaledwie dwadzieścia minut drogi — tłumaczy cierpliwie.

— Albo Pine Hollow, albo nigdzie.

Mierzymy się spojrzeniami. Będzie po mojemu. Koniec kropka. Wygląda na kogoś, kto nie lubi jak mu się coś narzuca. Długo nie odpowiada. Rozgląda się na boki. Nie jest zadowolony z takiego obrotu sytuacji. Ciekawe, dlaczego? Skoro tak bardzo mu zależy, żeby pojechać poza miasteczko, może odpuści.

— Niech ci będzie — wzdycha i zatrzaskuje drzwi od samochodu. Rusza wolnym krokiem. Idziemy żółwim tempem, w kompletnej ciszy, aż zaczynam czuć się nieswojo.

— Mieszkasz w Pine Hollow? — zagaduję.

— Pochodzę stąd, ale tu nie mieszkam.

— Jesteś przejazdem?

— Tak.

— W takim razie gdzie mieszkasz na co dzień?

— W Nowym Jorku.

— Kiedy wyjeżdżasz?

Patrzy na mnie.

— Nadzieja w twoim głosie trochę mnie rani — parska ironicznie i przykłada dłoń do serca. — Zimna kobieto, zadajesz mi ból.

— O, jak bardzo mi przykro — prycham.

— Dokładnie to powiedziałaby kobieta bez serca. — Przymyka figlarnie jedno oko i celuje we mnie papierosem. Parskam śmiechem, ale przypominam sobie, że mam go zniechęcić do siebie, a nie rozluźniać atmosferę.

— Nie pal przy mnie. Nie znoszę dymu papierosowego. — Wyrywam mu papierosa z dłoni i przełamuję na pół, po czym oddaję. Ross z kwaśną miną wyrzuca kawałki w krzaki.

— Nie wolno śmiecić. Nie dość, że zatruwasz powietrze i ludzi wokół, to jeszcze zaśmiecasz środowisko.

Przystaję, zakładając ręce na piersi. Ross patrzy na mnie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Obraca lekko głowę i przesuwa językiem po górnych zębach. Czuję, jak się kurcze pod naporem jego intensywnego spojrzenia. Mam ochotę odwrócić wzrok i powiedzieć, żeby sobie palił, byle tylko tak nie patrzył.

— Myślałaś o karierze treserki? Świetnie ci to wychodzi. Ten ton... Ta stanowczość. Jestem przekonany, że byłabyś w stanie nauczyć pieprzone świstaki tańczyć kankana. — Schyla się i podnosi peta. Chowa do kieszeni, w pobliżu nie ma żadnego kosza.

— Świetny pomysł. Zanim zapiszę się na kurs tresury mogę poćwiczyć na tobie i oduczyć cię palenia, ale będę chyba potrzebowała do tego bata. Nie wydajesz się być reformowalny.

Ross wybucha śmiechem, a mi nie podoba się to, jak bardzo przyjemny dla ucha jest to dźwięk. Gdy patrzy na mnie, dostrzegam w kącikach jego oczu zmarszczki. Dawno nikt nie patrzył na mnie z taką sympatią. Ciężko mi odwrócić wzrok. Gdy się śmieje, robią to również jego oczy, a ciepły brąz tęczówek zamienią się w płynne złoto.

Co ja gadam?

Odwracam od niego twarz.

— Nie ma szans, żebym przestał, kryształku, bo po prostu lubię palić – mówi miękko, aż mam ochotę przymknąć oczy na dźwięk tego pieszczotliwego określenia. Nikt, nigdy nie nazywał mnie inaczej niż po prostu Crystal. Byłam jeszcze ewentualnie suką i niewdzięcznym bachorem. —  Musiałabyś być przy mnie cały czas, pilnować i strofować tym swoim nauczycielskim tonem. Kopcę jak stary komin i tutaj nawet bat nie pomoże.

— A propo’s starości. Ile masz lat?

— Jesteś cholernie miła — prycha.

— Taki już mój urok. — Wzruszam ramionami, walcząc z uśmiechem. — Ile?

— Prawie trzydzieści jeden.

— Kim jesteś z zawodu?

Chwila milczenia.

— Powiedzmy, że... Mam powiązania z branżą muzyczną. — Bardzo wymijająca odpowiedź, ale nie daje mi czasu dopytać : — Teraz ty odpowiedz mi na pytanie.

Czuję jak moje mięśnie się spinają. Wolałabym, aby o nic mnie nie pytał. To ja mam rozeznać się w sytuacji i wybadać, o co mu chodzi w związku ze mną.

— Jesteś baletnicą, prawda?

— Byłam — odpowiadam sucho. — Skąd wiesz?

— Bailey wspominała.

— Co jeszcze mówiła za moimi plecami?

— Nie denerwuj się na nią. Wyszło to w trakcie rozmowy, gdy wspominała, że kiedyś byłaś dla niej wzorem i też chciała tańczyć w balecie. Ale nie to jest istotne, powiedz mi coś, potrzebuję poznać ten sekret. — Zastępuje mi drogę, więc muszę stanąć. Jest śmiertelnie poważny. Przez chwilę mam wrażenie, że jest tak, jak myślałam: dałam się nabrać, złapać w jakieś sidła i będzie chciał usłyszeć, co się wydarzyło w akademii. Zasypie mnie stertą sugerujących pytań jak robili to dziennikarze, przesłuchujący mnie policjanci i ...

— Jakim cudem, do diabła, baletnice stają na palcach? To się wydaje fizycznie niemożliwe.

Mrugam szybko powiekami, wybita całkowicie z rytmu, a moje najgorsze obawy rozbijają się jak fale o skały.

— Te wasze buciki wydają się bardzo cienkie...

— To pointy. Mogą się wydawać cienkie, ale są bardzo sztywne. Mają wzmocnione noski, zazwyczaj z kartonu, kleju i materiału. I sztywne podeszwy. Ot, cała tajemnica. Naprawdę o to chciałeś zapytać?

— Ciekawiło mnie to.

— Jest internet.

— Nie ma to jak informacja z pierwszej ręki — parska. — Chcesz mi powiedzieć, że buty załatwiają całą sprawę?

— Nie, oczywiście, że nie.

— Opowiedz mi o tym. — Ross wyciąga paczkę papierosów i wkłada jednego do ust. Szuka zapalniczki, poklepując kieszenie spodni, a gdy napotyka moje spojrzenie, zamiera. — Sorry, odruch bezwarunkowy.

— Jeśli się odwrócę, zobaczę jeszcze swój dom, a ty wypaliłbyś już drugiego papierosa. Pewnie twoje płuca wyglądają jak osmolony kocioł.

— Ale jaką mam seksowną chrypkę – mruczy, jakby chciał mi to zademonstrować i tym razem nie mogę się powstrzymać. Przewracam oczami, ale śmieję się, a dźwięk mojego głosu brzmi obco, jakby śmiał się ktoś obok mnie, a nie ja. Nie mniej to przyjemne uczucie, jakbym w ten sposób wypuściła z siebie cząstkę zła, która osiadła we mnie niczym czarna sadza. Nasze spojrzenia zderzają się. Śmiech więznie mi w gardle, bo to, co widzę w jego oczach zwyczajnie mnie peszy. Patrzy na mnie, jakbym w cale nie wyglądała jak trup, który na chwilę wyszedł ze swojego grobowca, aby zaczerpnąć świeżego powietrza, a... jakoś inaczej.

Zdradziecki rumieniec zalewa moją twarz i spodziewam się jakiegoś tekstu, który jedynie spotęguje to zawstydzenie. Odchrząkam i odwracam twarz, mrucząc, żebyśmy szli dalej, ale Ross robi coś, co wprowadzą mnie w totalne osłupienie. Staje za mną. Czując jego dłonie na swojej głowie, zamieram i nie jestem w stanie wykonać żadnego ruchu, gdy delikatnie rozplątuje koka. Długie włosy rozsypują się swobodnie na ramiona i plecy. Sięgają mi do pośladków. Oprócz nocy nigdy ich nie rozpuszczam. Nie tylko dlatego, że są problematyczne, ale ze zwykłego przyzwyczajenia. Odkąd pamiętam matka tak mi je związywała i weszło mi to w nawyk.

— O cholera — mruczy.

— Mam coś we włosach? — pytam zaniepokojona i odwracam się gwałtownie w jego stronę, przeczesując nerwowo włosy. Nie znoszę wszelkiego robactwa. Wzdrygam się na samą myśl, że coś mogłoby mi chodzić po włosach.

— Oprócz tego, że piękno, to są cholernie długie — parska i po raz pierwszy odkąd go poznałam, to na jego twarzy maluje się zmieszanie. Przełyka ślinę i robi krok w tył. Nagle traci pewność siebie, ale nie spuszcza ze mnie wzroku.

— Dlaczego je rozpuściłeś? — pytam cicho.

— Chcę, żebyś czuła się przy mnie komfortowo. Nie pierwszy raz widzę, jak próbowałaś się przede mną ukryć, a włosy dają ci tą możliwość. — Wyciąga dłoń i chwyta kosmyk moich włosów, obracając go przez chwilę w palcach. Ma skupiony wyraz twarzy, jakby się nad czymś zastanawiał. Spogląda na mnie i uśmiecha się lekko. — Ale, cholera, jesteś tak piękna, że nie powinnaś tego robić. — Przekłada włosy na jedną stronę ramienia, odsłaniając część mojej twarzy.

Przez chwilę nie jestem w stanie wydusić z siebie żadnego słowa. Zastygam i chyba przestałam oddychać.

— Wiesz, że to nie jest randka. — Czuję się w obowiązku przypomnieć o tym jemu, jak i sobie.

— Jasne, że nie randka — odpowiada, siląc się na lekki ton, ale słyszę lekką nutkę napięcia.  — Jesteś tu ze mną, bo coś ci obiecałem w zamian. Dotrzymuję słowa, nie martw się. — Mruga do mnie okiem i ponownie rusza, przybierając beztroski ton: — Dobra, to poopowiadaj mi o tym stawaniu na palcach. Chcę znać cały proces tej sztuki.

Biorę głębszy wdech i zaczynam mówić.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro