Rozdział 1
Od przekroczenia granicy stanu, towarzyszył nam pech. Rozładowały się oba nasze telefony. Ładowarka samochodowa, zamiast znajdować się na samym wierzchu, tkwiła gdzieś w czeluściach bagażu. Straciliśmy tym samym, możliwość korzystania z nawigacji satelitarnej. Chociaż znałem na pamięć drogę, to Sandra nie do końca ufała mojej orientacji w terenie. Owszem, ostatnimi czasy, rzadko bywałem w domu, ale co mogło się zmienić na takim zadupiu, jakim było Dawn Town i okoliczne mu miasteczka?
Piętnaście minut drogi do Day Town, Sandra oznajmiła, że musi skorzystać z toalety. Nie pomogły moje zapewnienia, że lada moment będziemy na miejscu. Zmusiła mnie do zatrzymania się na pierwszej, lepszej stacji benzynowej. Tłumaczenia, że już lepiej, żeby sikała w polu, też na nic się zdały. Na żadnej stacji, w najbliższej okolicy, nie uraczyłaby przyzwoitej toalety. No, ale co człowiek może zrobić, kiedy kobieta się uprze?
Upór Sandry, doprowadził do kolejnego nieszczęścia. Kiedy sama poszła skorzystać z ubikacji, ja dostałem rozkaz, aby wyprowadzić Mrówkę. Ten czteroletni york był ukochanym psiakiem Sandry, jej oczkiem w głowie. Traktowała go lepiej niż niejedna matka traktuje własne dziecko. Ba, ona traktowała psa lepiej niż mnie, co do tego nie miałem wątpliwości. Tymczasem ta mała, rozpieszczona bestia, była prawdziwym wrzodem na tyłku. Pies, nie Sandra. Pech chciał, że na cholernej stacji benzynowej, Mrówka natknął się na psa wredniejszego od siebie, który w odpowiedzi na zaczepkę, poszarpał ucho yorka.
Jeszcze nigdy nie wjechałem do Day Town z takim piskiem opon, pozostawiając za sobą tumany kurzu. Przekroczyłem chyba wszystkie, możliwe ograniczenia prędkości oraz złamałem milion przepisów drogowych. Sandra zalewała się łzami, trzymając na rękach rannego pupila. Ten futerkowy dom dla pcheł zdawał się kpić z całej sytuacji. Leżał na kolanach dziewczyny, z wywalonym jęzorem, sapiąc ciężko. Pieprzony symulant, próbował nam wmówić, że zaraz wyzionie ducha. Co chwilę posyłał mi spojrzenia, jakby chciał mi wygarnąć, że to wszystko moja wina, bo za słabo go pilnowałem i nie stanąłem w jego obronie. A może to były słowa Sandry?
Wpadliśmy jak burza do kliniki weterynaryjnej. Dziewczyna z rejestracji, ze stoickim spokojem podniosła na nas wzrok i posłała nam szeroki uśmiech.
– Jest mama? – rzuciłem w jej kierunku.
– Cześć, Rick. Nie. Vivian wzięła urlop z okazji twojego przyjazdu – oświadczyła dziewczyna, prostując się na krzesełku.
Rzuciłem jakimś przekleństwem, ale nie dałem za wygraną.
– Macy, prawda? – Przechyliłem się nad blatem kontuaru i posłałem dziewczynie jeden z moich najlepszych uśmiechów.
– Maggie. – Zatrzepotała rzęsami.
– Racja, Maggie – poprawiłem się – mamy tu awaryjną sytuację. – Ruchem głowy wskazałem na Sandrę trzymającą psa. – Jest ktoś na zastępstwie za mamę, kto mógłby nam udzielić pomocy?
– Jasne. – Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Chyba wreszcie dotarło do niej, w jakim celu przyszliśmy. – Wejdźcie do gabinetu. Zaraz, ktoś do was przyjdzie.
Oparłem dłoń na plecach Sandry i poprowadziłem ją do starego gabinetu mamy. Postawiła psa na metalowym stole weterynaryjnym, znajdującym się na środku pomieszczenia. Nie przestawała delikatnie głaskać tego szczekającego chomika, nawet ucałowała jego kudłaty łeb i powiedziała mu do ucha kilka czułych słów. Patrzałem na to wszystko z lekką odrazą. Nie żebym nie lubił zwierząt. Wręcz przeciwnie. Uwielbiałem psy. Po prostu tego kundla nie dało się lubić, ale Sandra go kochała, więc starałem się go tolerować.
Rozejrzałem się po gabinecie. Cała klinika została niedawno wyremontowana i powiększona o kilka dodatkowych pomieszczeń. Mam kupiła dwa lata temu mieszkanie, przylegające do kliniki, a następnie połączyła je w całość. Dzięki większej ilości miejsca, mogła sobie pozwolić na zatrudnienie dodatkowych pracowników, którzy odciążyli ją z nadmiaru pracy. Cieszyłem się, że nareszcie będzie miała czas dla siebie i nie będzie całymi dniami przesiadywać w przychodni.
Na ścianach gabinetu, wisiały rozmaite dyplomy i certyfikaty. Pewnie część należała do nowych lekarzy, ale nie chciało mi się podchodzić i czytać, kogo takiego zatrudniła mama.
Drzwi się wreszcie otworzyły i do gabinetu weszła Tamara. Moje serce zamarło w jednej chwili, nogi ugięły się pode mną. Tego się nie spodziewałem.
– Dzień dobry – powiedziała, wkładając długopis do przedniej kieszeni białego fartucha. Zupełnie nie zwróciła na nas uwagi. Podeszła do stołu. – W czym mogę pomóc? – Dopiero w tym momencie uniosła wzrok i nasze spojrzenia się spotkały.
Na twarzy Tamary nie drgnął ani jeden mięsień. W żaden sposób nie dała po sobie poznać, co czuła w tej chwili. Jedynie wyraz zielonych oczu zdradził, że jest równie zaskoczona moim widokiem, co ja jej obecnością.
– Proszę ratować moją Mróweczkę. – Sandra przerwała niezręczną ciszę, w ogóle nie zwracając na nas uwagi. – Jakiś straszny rottweiler rzucił się na niego – dodała, chlipiąc na nowo na samo wspomnienie tego wydarzenia.
– Sandra, to nie był żaden rottweiler, tylko zwykły, wiejski kundel, niewiele większy od Mrówki – sprostowałem.
– Oh, to jeszcze gorzej. Mógł być nieszczepiony. – Sandra zignorowała mój sarkazm. – Pewnie miał wściekliznę i dlatego zaatakował.
– To Mrówka pierwszy się rzucił na tamtego psa – znów zaoponowałem – on chciał go tylko powąchać.
– Oj, nieważne. – Sandra przewróciła oczami. Chyba tym razem przeciągnąłem strunę. – Gdybyś go lepiej pilnował, nie doszłoby do tej tragedii.
Tamara patrzyła na nasza małą sprzeczkę ze stoickim spokojem. Jej twarz nie wyrażała niczego. Podeszła wreszcie bliżej. Pogłaskała trzęsącego się ze strachu yorka. O dziwo, durna bestia poddała się temu dotykowi. Z reguły gryzł każdą obcą osobę, która nie była Sandrą.
– No dobra. Obejrzyjmy cię maluchu. – Tamara zerknęła na zranione ucho. Potem obejrzała resztę psa. Nie trwało to długo. To coś było wielkości przerośniętej świnki morskiej. – Okej. Wygląda na to, że to tylko powierzchniowa rana. Nie trzeba nawet szyć. Zdezynfekuję ją, a uszko samo powinno się zagoić.
Nie mogłem wyjść z podziwu, że Tamara potrafi być taka spokojna, że jeszcze nie parsknęła śmiechem na tę całą sytuację. Chociaż mi też nie było do śmiechu. Stojąc znów tak blisko Tamary, czułem jak zasycha mi w gardle, a w głowie miałem totalną pustkę. Nie potrafiłbym chyba zamienić z nią w tej chwili nawet kilku logicznych zdań. Zupełnie nie wiedziałbym, co mam jej powiedzieć. Wiele razy układałem sobie w głowie, jak będzie wyglądać nasze ponowne spotkanie i to zupełnie nie miało być tak. Nie w ten sposób chciałem się na nią natknąć, nie tak miała się dowiedzieć o Sandrze, ani jej poznać. Dlaczego życie jest takie nieprzewidywalne?
– A co ze wścieklizną? – Głos Sandry wyrwał mnie z zamyślenia. – Co jeśli tamten pies był chory?
– Spokojnie – powiedziała Tamara, zerkając na mnie przelotnie. – Ma pani może książeczkę zdrowia swojego psa?
Sandra pospiesznie wyciągnęła z torebki małą, białą książeczkę. Jak to możliwe, że miała ją pod ręką podczas, gdy do ładowarki do telefonu nie dało się dokopać?
– Proszę. – Podała książeczkę Tamarze. – I mów mi Sandra.
Tamara nie zareagowała na to. Nie przedstawiła się, ani nawet nie uśmiechnęła. Zajrzała tylko do książeczki.
– Pies ma komplet szczepień, więc nie będzie z tym problemu. Mogę podać mu jedynie zastrzyk przeciwtężcowy.
Patrzyłem z fascynacją, jak Tamara przemywa ucho yorka, jakimś nasączonym wacikiem. Potem spryskuje je srebrną, bliżej niezidentyfikowaną substancją, przez co ucho psa wyglądało jak choinka.
Miała takie delikatne ruchy. Skupiała się na tym co robi, choć nie wydawało mi się, że rana wymagała aż tyle uwagi. Podczas, gdy obie kobiety nachylały się nad psem, mogłem uważnie przypatrzeć się Tamarze. Nic się nie zmieniła. Nadal była szczupła. Blond włosy do ramion, splecione miała w ten swój typowy kucyk, zrobiony w pośpiechu. Intensywny zielony kolor oczu jak zwykle wywiercał we mnie dziurę, kiedy tylko spoglądała w moją stronę. Na twarzy miała delikatny makijaż, którego zupełnie nie potrzebowała. Była piękna. Przełknąłem ślinę, chyba zbyt głośno, bo zerknęła na mnie z lekką irytacją, ponieważ właśnie podawała psu zastrzyk.
– Gotowe. – Tamara pogłaskała jeszcze raz Mrówkę. Ostatni raz rzuciła okiem na ucho i oddała psa w ręce Sandry.
– Oh. Bardzo dziękujemy – zaszczebiotała Sandra. – Uratowałaś nam życie. Jesteśmy tacy wdzięczni. – Posłała Tamarze szeroki uśmiech, ukazując rząd równiutkich białych zębów. Tamara odwzajemniła się krótkim uśmiechem, który od razu znikł z jej ust.
– Nie ma problemu. Zapraszam do rejestracji, w celu uregulowania rachunku.
Zaskoczona Sandra, uniosła brew, a ja parsknąłem śmiechem.
– Chyba żartujesz. Mam płacić w gabinecie własnej matki? – rzuciłem, ale od razu pożałowałem tego wybuchu, ponieważ Tamara obrzuciła mnie chłodnym spojrzeniem.
– To nie Vivian udzieliła wam pomocy, a ja nie pracuję tu charytatywnie – powiedziała Tamara, unosząc przy tym brodę i patrząc mi prosto w oczy. Tym razem nie uciekła spojrzeniem.
Sandra wzruszyła ramionami i udała się w stronę wyjścia z gabinetu, przebąkując jakieś do widzenia. Natomiast ja, stałem jeszcze chwilę naprzeciwko Tamary. Oddzielał nas jedynie stół. Toczyliśmy wojnę na spojrzenia. Tamara naprawdę nic się nie zmieniła. Ta sama zadziorność, ten sam pyskaty charakterek, w którym kiedyś byłem szaleńczo zakochany, i te oczy...
– Do widzenia, Tamaro – wydusiłem wreszcie z siebie.
– Żegnaj, Richardzie.
Obróciłem się na pięcie i ruszyłem przed siebie. Przy wyjściu dostrzegłem tylko, na jednym z dyplomów imię i nazwisko Tamary. Gdybym tylko przeczytał to wcześniej, uciekłbym stąd natychmiast. Ucieczka to było to, w czym byłem najlepszy.
Po wyjściu z budynku, nabrałem głębszego oddechu, w głowie poczułem zawroty, jakbym dopiero teraz przypomniał sobie, że trzeba oddychać, a do płuc dostała się zbyt duża ilość tlenu.
Zapowiadały się ciężkie dwa tygodnie. Na tym zadupiu, prawdopodobieństwo, że się już nie spotkamy, sięgało zera. Nikt mnie nie ostrzegł, że Tamara wróciła na stare śmieci, może wtedy bym tu nie przyjeżdżał. Jednak teraz, nie było już odwrotu.
***
Wasza sympatia do opowiadania "Tamte wakacje" sprawiła, że natchnęło mnie do opisania dalszych losów Tamary i Richarda i postanowiłam to zrealizować wcześniej niż planowałam. Nie wiem jak często uda mi się wrzucać tutaj kolejne rozdziały. Chcę się bardziej skupić na historii Jo, ale o tej dwójce na pewno nie zapomnę, ponieważ zawsze byli dla mnie bardzo ważni.
Tym razem będzie trochę doroślej, chociaż może wcale nie poważniej, ale na pewno będzie bardziej dramatycznie.
Postanowiłam się też zabawić w naprzemienną narrację - mam nadzieję, że mi to wybaczycie.
Zapraszam.
*Media: Killswitch Engage "Starting over"
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro