Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Constantine's Sidekick


Rozdział 1

Blondyn o niebieskich oczach i z kilkudniowym zarostem przemierzał zatłoczone ulice Londynu, uśmiechając się do siebie pod nosem i dopalając papierosa. Zatrzymał się pod jedną z kamienic, wyjął papierosa z ust, po czym dokładnie mu się przyjrzał. Rzucił niedopałek na chodnik i przygniótł go obcasem buta, gasząc. Rozejrzał się po okolicy o wątpliwym poziomie bezpieczeństwa, poprawiając kołnierz starego prochowca.

Pełno meneli, ćpunów, cyganów i ludzi wyznających Wielkiego Potwora Spaghetti.

Tak, na pewno dobrze trafił. To okolica w sam raz dla jego byłej. Byłej. Bardzo byłej. Byłej, byłej, byłej, byłej... dużo tego „byłej".

Pociągnął nosem, wsadzając dłonie do kieszeni płaszcza i wszedł do budynku, pod którym do tej pory stał, wspiął się na pierwsze piętro i uważnie przyjrzał tabliczce z numerem mieszkania na pierwszych drzwiach z lewej. Przynajmniej nie musiał się jakoś szczególnie nachodzić po tych schodach...

Zapukał i ponownie schował dłonie do kieszeni, oczekując, aż ktoś mu otworzy. Minęło piętnaście sekund, potem kolejne i już miał ponowić pukanie, kiedy wrota od mieszkania stanęły przed nim otworem. Ze sporym rozmachem...

John Constantine skulił się nieco, odskakując zaskoczony do tyłu i z bijącym sercem, przyjrzał się osobnikowi w drzwiach. Duży, napakowany, krótko obcięty i z tatuażami, sapiący jakby miał kogoś zaraz zamordować... Oby tym kimś nie był John.

- Ech, ach...? - wybąkał nienaturalnie, nadal próbując przetrawić fakt, że omal nie został zabity kawałkiem drewna z plastikową klamką na wysokości jego krocza.

- Czego? - warknął mężczyzna.

- Szukam Alice White. - oznajmił w końcu.

- Dickens.

- Co? - zdziwił się. Po chwili uśmiechnął się, unosząc dłoń - Nie, nie, kolego. Wiem jak wyglądam, ale naprawdę nie poszukuję usług o zabarwieniu erotycznym...

- Dickens. - Constantine zmarszczył brwi.

- Penis z tobą, kolego. - wymamrotał powoli. Gospodarz sapnął poirytowany.

- Dickens. - powtórzył po raz kolejny - To nazwisko. - wyjaśnił - Al nie nazywa się już White, tylko Dickens.

Blondyn stał przez chwilę w milczeniu, patrząc na niego otępiale, po czym zaśmiał się, klepiąc samego siebie w czoło.

- Ach, mężatka! - przetarł twarz, patrząc z rozbawieniem na rozmówcę - Wybacz kolego. Nie domyśliłem się. Kiedy ostatni raz się z nią widziałem była singielką.

Oczy drugiego zmniejszyły się niebezpiecznie, jednak nic już nie powiedział. Nie w temacie Alice.

- Nie nazywaj mnie kolegą. - wycedził. John uniósł brew.

- Nie jesteś anglikiem, prawda? - zapytał, nie oczekując odpowiedzi. Nim tamten zdążył chociaż otworzyć usta, koło niego przepchnęła się drobna kobieta o brązowych włosach i piwnych oczach, lustrując Constantine'a nieprzychylnym wzrokiem - Alice! - uśmiechnął się szerzej - Dawno się nie wiedzieliśmy!

- John. - wysyczała.

- Taaaak. Będzie z dwanaście lat... - kiwnął głową niezrażony.

- Właź. - nie spuściła z niego wzroku, zmuszając partnera, bo Constantine zakładał, że to jej obecny partner, do przesunięcia się i wpuszczając blondyna do środka - Nie zdejmuj butów. - poleciła.

- Czemu? Z chęcią upaćkam sobie skarpety w tym syfie. - wymamrotał z przekąsem do siebie pod nosem tak, aby gospodarze nie usłyszeli.

- Timmy, zostaw go. - zerknął kątem oka na mężczyznę, który nadal posyłał w jego kierunku wściekłe sapnięcia. Timmy? TIMMY?!

John minął „Timmy'ego" w przejściu i ruszył za Alice do zagraconego salonu. Oboje usiedli przy małym, okrągłym stoliku, a pan domu, stanął w drzwiach, oparty o framugę, wypalając wzrokiem dziurę w prochowcu i plecach blondyna.

- Nie zaproponujesz mi czegoś do picia, Ali? - wyszczerzył się w kierunku kobiety, jednak ta szybko ucięła jego dalsze zaczepki jednym spojrzeniem.

- Musimy porozmawiać, John. - oznajmiła stanowczo.

- Co sprawiło, że po dwunastu latach postanowiłaś odnowić znajomość? - zapytał, sięgając do kieszeni po paczkę papierosów i zapalniczkę - Nie macie nic przeciwko, że zapalę, prawda? Tak tu capi petami, że nie jestem w stanie się powstrzymać... - nie czekając na odpowiedź wsadził sobie fajkę między zęby i płynnym ruchem podsunął zapalniczkę, odpalając ją.

Omal nie wypuścił papierosa, gdy nagle rozległo się głośne huknięcie i głos do złudzenia przypominający dziecko. Zdezorientowany Constantine spojrzał na Alice, oczekując wyjaśnień.

- Mamy problem z naszym - urwała, widząc spojrzenie współmałżonka - z moim synem. - poprawiła się. John uniósł jedną brew - Elias ma jedenaście lat i od jakiegoś czasu... Uch. - zacięła się, patrząc zmieszana w bok.

- Co z nim? - wymamrotał niezrozumiale przez peta między zębami.

Kolejny huk.

- Chyba... Chyba przydałby mu się egzorcysta. - rzekła cicho, spuszczając z zawstydzeniem głowę.

Egzorcyzmy? Na dziecku? Świetnie. Nienawidził egzorcyzmów na dzieciach.

I jeszcze jeden huk, dobiegający gdzieś z głębi mieszkania.

Szczególnie na dzieciach znajomych.

Rozdział 2

John podwinął rękawy koszuli i odchrząknął, przecierając usta dłonią. Dobra. Pogada z dzieciakiem, upewni się, że Alice dramatyzuje, a dzieciak po prostu się nudzi i ma nadmiar energii, co wcale nie jest jednoznaczne z tym, że zadarł z mocami tak potężnymi i mrocznymi, że bywają dni, kiedy Johnny sam żałuje, że z nimi zadarł. A potem, kiedy już są takie dni, przypomina sobie, że jego życie i tak i tak było ciężkie przez ojca, więc kilka demonów i diabłów w tą czy w tamtą nie zrobi mu różnicy.

Zapukał, po czym wszedł do środka. Pokój był nieduży, zagracony zabawkami, które walały się w nieładzie, jakby pospadały z półek, kiedy ktoś uderzał w nie i w ściany z dużą siłą. Przy biurku, plecami do wejścia, siedział chudy chłopiec z burzą brązowych włosów.

Ma je po Al - pomyślał, drapiąc się po brodzie. Zamknął za sobą drzwi i podszedł bliżej.

- Cześć, kolego. Jestem wujek John. Jestem kolegą twojej mamy. - przedstawił się, zaglądając mu przez ramię na kartkę, na której coś rysował. O ile te czarno-czerwone bazgroły można było nazwać rysowaniem - Jesteś Elias, prawd-

Urwał, gdy jedenastolatek nagle obrócił w jego stronę bladą twarz i wbił w niego te wielkie, niebieskie oczy. Przez chwilę wyglądał na skrajnie przerażonego, ale po chwili to Constantine poczuł się lekko przerażony, kiedy wyszczerzył zęby niczym postać z creepypasty i przyłożył palec wskazujący do warg.

- Ćśśś... On zasnął. - oznajmił szeptem. Blondyn zmarszczył brwi, patrząc na niego podejrzliwie.

- Kto? - spytał cicho.

- Billy. - odparł swobodnie, po czym jakby nigdy nic wrócił do rysowania.

John pociągnął nosem, krzywiąc się przy tym i przyglądając się Eliasowi, po czym uklęknął, kładąc jedną dłoń na ramieniu chłopca.

- Elias... - wbił wzrok w kartkę, po której bazgrał szatyn - Kim jest Billy? - spojrzał ponownie na niego.

Jedenastolatek zamarł w bezruchu, po czym powoli spojrzał na blondyna.

- Jak to? - wymamrotał, patrząc na niego otępiale, a następnie zerknął w kierunku łóżka, jakby coś tam było - Tam śpi. Nie widzisz go?

John przez chwilę wpatrywał się w zmiętoloną pościel i pokręcił przecząco głową.

- Wiesz, kolego, nie najlepiej widzę. - uśmiechnął się - Mógłbyś mi go narysować? - poprosił. Zaraz zabrał ręce, unosząc je w obronnym geście - Mógłbym podejść bliżej i mu się lepiej przyjrzeć, ale nie chcę go obudzić... - po chwili namysłu Elias skinął głową, wziął czystą kartkę oraz brązową kredkę i zaczął rysować kształt, który kilka chwil później przypominał nieco zmutowanego psa. I tygrysa. Może bardziej zmutowaną hienę. Tak, zmutowaną hienę.

Chłopiec podał mu kartkę i spojrzał na niego wyczekująco. Constantine podrapał się za uchem, przyglądając się rysunkowi z lekko rozchylonymi ustami. Kojarzył to coś. I trochę go martwiło, że to kojarzył.

- Kolego, nie wpadła ci w ręce dziwna książka w przeciągu ostatnich kilku miesięcy? - zapytał, przenosząc spojrzenie na Eliasa.


Od Zakapturzonej:

*jak się wyśpi to uzupełni*

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro