Constantine's Sidekick
Rozdział 1
Blondyn o niebieskich oczach i z kilkudniowym zarostem przemierzał zatłoczone ulice Londynu, uśmiechając się do siebie pod nosem i dopalając papierosa. Zatrzymał się pod jedną z kamienic, wyjął papierosa z ust, po czym dokładnie mu się przyjrzał. Rzucił niedopałek na chodnik i przygniótł go obcasem buta, gasząc. Rozejrzał się po okolicy o wątpliwym poziomie bezpieczeństwa, poprawiając kołnierz starego prochowca.
Pełno meneli, ćpunów, cyganów i ludzi wyznających Wielkiego Potwora Spaghetti.
Tak, na pewno dobrze trafił. To okolica w sam raz dla jego byłej. Byłej. Bardzo byłej. Byłej, byłej, byłej, byłej... dużo tego „byłej".
Pociągnął nosem, wsadzając dłonie do kieszeni płaszcza i wszedł do budynku, pod którym do tej pory stał, wspiął się na pierwsze piętro i uważnie przyjrzał tabliczce z numerem mieszkania na pierwszych drzwiach z lewej. Przynajmniej nie musiał się jakoś szczególnie nachodzić po tych schodach...
Zapukał i ponownie schował dłonie do kieszeni, oczekując, aż ktoś mu otworzy. Minęło piętnaście sekund, potem kolejne i już miał ponowić pukanie, kiedy wrota od mieszkania stanęły przed nim otworem. Ze sporym rozmachem...
John Constantine skulił się nieco, odskakując zaskoczony do tyłu i z bijącym sercem, przyjrzał się osobnikowi w drzwiach. Duży, napakowany, krótko obcięty i z tatuażami, sapiący jakby miał kogoś zaraz zamordować... Oby tym kimś nie był John.
- Ech, ach...? - wybąkał nienaturalnie, nadal próbując przetrawić fakt, że omal nie został zabity kawałkiem drewna z plastikową klamką na wysokości jego krocza.
- Czego? - warknął mężczyzna.
- Szukam Alice White. - oznajmił w końcu.
- Dickens.
- Co? - zdziwił się. Po chwili uśmiechnął się, unosząc dłoń - Nie, nie, kolego. Wiem jak wyglądam, ale naprawdę nie poszukuję usług o zabarwieniu erotycznym...
- Dickens. - Constantine zmarszczył brwi.
- Penis z tobą, kolego. - wymamrotał powoli. Gospodarz sapnął poirytowany.
- Dickens. - powtórzył po raz kolejny - To nazwisko. - wyjaśnił - Al nie nazywa się już White, tylko Dickens.
Blondyn stał przez chwilę w milczeniu, patrząc na niego otępiale, po czym zaśmiał się, klepiąc samego siebie w czoło.
- Ach, mężatka! - przetarł twarz, patrząc z rozbawieniem na rozmówcę - Wybacz kolego. Nie domyśliłem się. Kiedy ostatni raz się z nią widziałem była singielką.
Oczy drugiego zmniejszyły się niebezpiecznie, jednak nic już nie powiedział. Nie w temacie Alice.
- Nie nazywaj mnie kolegą. - wycedził. John uniósł brew.
- Nie jesteś anglikiem, prawda? - zapytał, nie oczekując odpowiedzi. Nim tamten zdążył chociaż otworzyć usta, koło niego przepchnęła się drobna kobieta o brązowych włosach i piwnych oczach, lustrując Constantine'a nieprzychylnym wzrokiem - Alice! - uśmiechnął się szerzej - Dawno się nie wiedzieliśmy!
- John. - wysyczała.
- Taaaak. Będzie z dwanaście lat... - kiwnął głową niezrażony.
- Właź. - nie spuściła z niego wzroku, zmuszając partnera, bo Constantine zakładał, że to jej obecny partner, do przesunięcia się i wpuszczając blondyna do środka - Nie zdejmuj butów. - poleciła.
- Czemu? Z chęcią upaćkam sobie skarpety w tym syfie. - wymamrotał z przekąsem do siebie pod nosem tak, aby gospodarze nie usłyszeli.
- Timmy, zostaw go. - zerknął kątem oka na mężczyznę, który nadal posyłał w jego kierunku wściekłe sapnięcia. Timmy? TIMMY?!
John minął „Timmy'ego" w przejściu i ruszył za Alice do zagraconego salonu. Oboje usiedli przy małym, okrągłym stoliku, a pan domu, stanął w drzwiach, oparty o framugę, wypalając wzrokiem dziurę w prochowcu i plecach blondyna.
- Nie zaproponujesz mi czegoś do picia, Ali? - wyszczerzył się w kierunku kobiety, jednak ta szybko ucięła jego dalsze zaczepki jednym spojrzeniem.
- Musimy porozmawiać, John. - oznajmiła stanowczo.
- Co sprawiło, że po dwunastu latach postanowiłaś odnowić znajomość? - zapytał, sięgając do kieszeni po paczkę papierosów i zapalniczkę - Nie macie nic przeciwko, że zapalę, prawda? Tak tu capi petami, że nie jestem w stanie się powstrzymać... - nie czekając na odpowiedź wsadził sobie fajkę między zęby i płynnym ruchem podsunął zapalniczkę, odpalając ją.
Omal nie wypuścił papierosa, gdy nagle rozległo się głośne huknięcie i głos do złudzenia przypominający dziecko. Zdezorientowany Constantine spojrzał na Alice, oczekując wyjaśnień.
- Mamy problem z naszym - urwała, widząc spojrzenie współmałżonka - z moim synem. - poprawiła się. John uniósł jedną brew - Elias ma jedenaście lat i od jakiegoś czasu... Uch. - zacięła się, patrząc zmieszana w bok.
- Co z nim? - wymamrotał niezrozumiale przez peta między zębami.
Kolejny huk.
- Chyba... Chyba przydałby mu się egzorcysta. - rzekła cicho, spuszczając z zawstydzeniem głowę.
Egzorcyzmy? Na dziecku? Świetnie. Nienawidził egzorcyzmów na dzieciach.
I jeszcze jeden huk, dobiegający gdzieś z głębi mieszkania.
Szczególnie na dzieciach znajomych.
Rozdział 2
John podwinął rękawy koszuli i odchrząknął, przecierając usta dłonią. Dobra. Pogada z dzieciakiem, upewni się, że Alice dramatyzuje, a dzieciak po prostu się nudzi i ma nadmiar energii, co wcale nie jest jednoznaczne z tym, że zadarł z mocami tak potężnymi i mrocznymi, że bywają dni, kiedy Johnny sam żałuje, że z nimi zadarł. A potem, kiedy już są takie dni, przypomina sobie, że jego życie i tak i tak było ciężkie przez ojca, więc kilka demonów i diabłów w tą czy w tamtą nie zrobi mu różnicy.
Zapukał, po czym wszedł do środka. Pokój był nieduży, zagracony zabawkami, które walały się w nieładzie, jakby pospadały z półek, kiedy ktoś uderzał w nie i w ściany z dużą siłą. Przy biurku, plecami do wejścia, siedział chudy chłopiec z burzą brązowych włosów.
Ma je po Al - pomyślał, drapiąc się po brodzie. Zamknął za sobą drzwi i podszedł bliżej.
- Cześć, kolego. Jestem wujek John. Jestem kolegą twojej mamy. - przedstawił się, zaglądając mu przez ramię na kartkę, na której coś rysował. O ile te czarno-czerwone bazgroły można było nazwać rysowaniem - Jesteś Elias, prawd-
Urwał, gdy jedenastolatek nagle obrócił w jego stronę bladą twarz i wbił w niego te wielkie, niebieskie oczy. Przez chwilę wyglądał na skrajnie przerażonego, ale po chwili to Constantine poczuł się lekko przerażony, kiedy wyszczerzył zęby niczym postać z creepypasty i przyłożył palec wskazujący do warg.
- Ćśśś... On zasnął. - oznajmił szeptem. Blondyn zmarszczył brwi, patrząc na niego podejrzliwie.
- Kto? - spytał cicho.
- Billy. - odparł swobodnie, po czym jakby nigdy nic wrócił do rysowania.
John pociągnął nosem, krzywiąc się przy tym i przyglądając się Eliasowi, po czym uklęknął, kładąc jedną dłoń na ramieniu chłopca.
- Elias... - wbił wzrok w kartkę, po której bazgrał szatyn - Kim jest Billy? - spojrzał ponownie na niego.
Jedenastolatek zamarł w bezruchu, po czym powoli spojrzał na blondyna.
- Jak to? - wymamrotał, patrząc na niego otępiale, a następnie zerknął w kierunku łóżka, jakby coś tam było - Tam śpi. Nie widzisz go?
John przez chwilę wpatrywał się w zmiętoloną pościel i pokręcił przecząco głową.
- Wiesz, kolego, nie najlepiej widzę. - uśmiechnął się - Mógłbyś mi go narysować? - poprosił. Zaraz zabrał ręce, unosząc je w obronnym geście - Mógłbym podejść bliżej i mu się lepiej przyjrzeć, ale nie chcę go obudzić... - po chwili namysłu Elias skinął głową, wziął czystą kartkę oraz brązową kredkę i zaczął rysować kształt, który kilka chwil później przypominał nieco zmutowanego psa. I tygrysa. Może bardziej zmutowaną hienę. Tak, zmutowaną hienę.
Chłopiec podał mu kartkę i spojrzał na niego wyczekująco. Constantine podrapał się za uchem, przyglądając się rysunkowi z lekko rozchylonymi ustami. Kojarzył to coś. I trochę go martwiło, że to kojarzył.
- Kolego, nie wpadła ci w ręce dziwna książka w przeciągu ostatnich kilku miesięcy? - zapytał, przenosząc spojrzenie na Eliasa.
Od Zakapturzonej:
*jak się wyśpi to uzupełni*
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro