Rozdział 9
Dziś na krótko. Rozdział moim zdaniem jeden z nudniejszych. Coś się dzieję i poznajemy kogoś nowego ;) ale i tak inne były chyba bardziej... interesujące. Mimo to rozdział musiał zaistnieć, aby dalsza akcja miała sens. To tyle. Zapraszam do czytania :)
Wróciłam do pokoju. Po drodze minęłam Kari flirtującą z Davidem. Na ten widok kolejny potok łez popłynął po moich policzkach. Zamknęłam się w łazience i jak najszybciej zdjęłam suknie. Woda była nalana jakby wanna sama wiedziała, że chcę się wykąpać. Weszłam do ciepłej wody i cała się zanurzyłam. Wolno myłam każdy kawałek swojego ciała nadal chlipiąc. Umyłam włosy, a kiedy cały płyn był już spłukany wyszłam z wanny, wytarłam się i założyłam biały puchaty szlafrok. Nie pofatygowałam się wysuszyć włosów. Tylko je uczesałam i przeszłam do garderoby.
Lisy już spała, więc jak najciszej założyłam czarną koszulę nocną sięgającą do kolan i weszłam do łóżka. Zasnęłam od razu. Nic mi się nie śniło, ale mimo to rzucałam się po łóżku jak opętana.
Rano obudziłam się z trochę lepszym już samopoczuciem. Tym razem wybrałam błękitną suknie z delikatnym tiulem przy spódnicy i do tego baleriny od Nicka. Znalazłam też diadem, który leżał na swoim miejscu. Dotknęłam go, ale tym razem nic się nie stało. Starannie założyłam go i sprawdziłam czy dziewczyny jeszcze śpią.
Kari słodko pochrapując leżała przykryta kołdrą pod sam nos, a Lisy już nie było. Odkąd tu przybyłyśmy nie miałam żadnej okazji, żeby z nią porozmawiać.
Wyszłam i pierwsze co zrobiłam to poszłam do Szafiry. Gdy weszłam klacz zarżała szczęśliwie i szturchnęła mnie nosem na co się uśmiechnęłam. Znalazłam szczotkę i staranie nie śpiesząc się zaczęłam szczotkować zadowolonego pegaza.
Pierwszy raz odkąd tu przybyłam miałam czas na przemyślenia. Kim jest w ogóle Leonard? Wiem tyle, że jest królem. Żądnym władzy królem. Ale czy to aż tak nim zapanowało, że zabił moich rodziców i chcę zabić mnie? Po co mu to w ogóle. Nie dba o poddanych, więc po co mu ta władza?
I jest jeszcze Rafael. Jaki on jest? Dlaczego to właśnie on jest moim opiekunem i dlaczego poświęca za mnie swoje życie skoro tyle mnie nie widział?
Pełno pytań... I brak odpowiedzi. Moje rozmyślania przerwał dziwny pomruk i szelest w nierozłożonym sianie, które stało w kącie groty. Zajmowało całą ścianę i czekało aż ktoś rozłoży je na ziemi, aby Szafira miała na czym spać.
Znów szelest. Podeszłam bliżej i złapałam kopystkę. Ustawiłam ją tak by w razie ataku uderzyć wroga prosta w twarz. Zbliżyłam się jeszcze bardziej i nogą lekko kopnęłam siano. Ktoś lub coś wydało złowieszczy i ostrzegawczy zarazem pomruk.
Uważaj, usłyszałam Szafirę. Odwróciłam do niej głowę i lekko się uśmiechnęłam. Nadstawiając kopystkę zaczęłam nogą strzepywać siano. Gdy strzepnęłam o jeden kawałek za dużo uderzyłam w ciało. Rozłoszczone zwierze rzuciło się na mnie, a ja upadając pod jego ciężarem pisnęłam zdezorientowana. Kopystka wyleciała mi z ręki i poleciała w przeciwną stronę.
Nade mną stał szaro czarny dwa razy większy od zwykłego lis. Tak wiem lisy są rude, ale to naprawdę był lis i naprawdę był szaro czarny! Miał piękne błękitne oczy wokół, których widniały szare obwódki. Cały pysk miał czarny tak samo tułów. Szarość można było znaleźć jeszcze na łapach i ogonie, na którego końcu szarość przeradzała się w biel. Był piękny, ale też niebezpieczny biorąc pod uwagę to, że przygniatał mnie łapami i warczał ostrzegawczo.
Szafira zareagowała od razu. Zarżała przerażająco i zamachnęła się kopytami w stronę dzikiego zwierzęcia. Aby wyglądać groźniej rozłożyła skrzydła i machała nimi energicznie.
Lis z cichym pomrukiem zszedł ze mnie i cofnął się pod stertę siana. Biała klacz zaczęła się do niego zbliżać.
- Czekaj! – Krzyknęłam podnosząc się i stając przed klaczą. Odwróciłam się do zwierzaka, który teraz już przerażony patrzył na Szafirę wielkimi oczami przypominającymi ocean. Nie raz natykałam się na dzikie zwierzęta w lesie podczas przejażdżek ze Stellą. Zawsze można było je oswoić.
Ukucnęłam by zwierzę nie bało się mojego wzrostu i wyciągnęłam do niego drżącą rękę. Wyszczerzył zęby, ale nawet nie warknął. Powoli zaczęłam się do niego zbliżać. Wiedziałam, że boi się i po prostu chce mnie odstraszyć tymi kłami.
- Co tu robisz mały? Jak się dostałeś do groty bez wejścia? – Szeptałam przybliżając. Gdy byłam już tuż, tuż lis warknął, ale nie cofnęłam ręki. Poczekałam aż przestanie i delikatnie pogłaskałam po czubku głowy. Wtedy stało się coś dziwnego. Z moich palców błysnęło białe światło, które o dziwo nie przestraszyło lisa tylko zachęciło i teraz dziki zwierz łasił się i ocierał o moją suknię. Zdezorientowana spojrzałam na Szafirę.
Każda żywa istota z czystym sercem posiądzie ufność księżniczki i dozgonnie będzie przy niej. A łudziłam się, że jestem jedyną godną, prychnęła ze śmiechem. Ja też się uśmiechnęłam. Spojrzałam na lisa, który ułożył się na mojej sukni. Cudne zwierzę okazało się być lisiczką.
- Jesteś taka piękna. Nazwę cię...
Proponuje Tenebris. To po łacinie ciemność, zaproponowała Szafira, gdy pogrążyłam się w myślach.
- Tak – zaśmiałam się. – Pasuje jak ulał.
- Księżniczko?
Na dźwięk obcego męskiego głosu poderwałam się na nogi i spojrzałam w stronę wejścia do groty. To na pewno był David. Pamiętałam go i bezbłędnie pasował do opisu Kari.
Pokłonił się, gdy go zauważyłam. Jego czarne włosy lekko opadły na oczy. Nie powiem, był przystojny.
- Nie chciałem przeszkadzać waszej książęcej mości...
- Proszę – przerwałam. – Wystarczy po prosu Vanilla.
- Nie powinienem – spojrzałam na niego błagającym wzrokiem – ale jeśli księżniczka sobie życzy to oczywiście.
Uśmiechnęłam się promiennie do chłopaka, ale ten tylko lekko podniósł kąciki ust i spuścił głowę.
- Czy coś się stało? – Podeszłam bliżej, a Tenebris dreptała tuż za mną. Chłopak faktycznie był przygnębiony.
- Raczej ja powinienem spytać o to waszą... ciebie – wykrztusił z trudem.
- Słucham?
- Wiem, że to nie moja sprawa, ale... co wydarzyło się wczoraj w oranżerii?
Wydawało mi się jakby serce na moment stanęło mi w bezruchu. Poczułam ucisk w żołądku, a ręce zaczęły mi się delikatnie trząść.
- Nic... Nic takiego – wydusiłam przez ściśnięte gardło. Nie miałam pojęcia ile wiedział. I lepiej, żeby wiedział jak najmniej.
- Na pewno? Bo Nick wyszedł dziś rano i do teraz nie wrócił, a gdy wczoraj spytałem co się stało odpowiedział, że nie da rady tego zrobić. Nie wiem o co tu chodzi. To mój przyjaciel... Po prostu się martwię.
Wyszedł i nie wrócił? Zaczynałam się stresować i denerwować. To wszystko zaczęło mnie przerastać. Nie miałam pojęcia co tu się dzieję, a nikt nie dawał mi wyjaśnień. Wiedziałam, że nie powinnam się w to pakować.
- Po prostu... do niczego nie doszło – szepnęłam. – Myślisz, że ja wiem co tu się dzieję?
Spojrzałam na Davida szklistymi oczami. On również podniósł na mnie swój wzrok.
- Przepraszam – powiedział cicho. – Nie powinienem.
Wyszedł, a ja nawet nie próbowałam go powstrzymać. Pomimo wielkości zwierzaka wzięłam Tenebris na ręce i rzucając Szafirze przepraszające spojrzenie ruszyłam w jedyną znaną mi drogę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro