Rozdział 27
Jestem na czas! Mam nadzieję, że nadrobiłam tym rozdziałem poprzedni, który był dosyć krótki. Wszystko powoli się wyjaśnia, a już w kolejnym wielka zagadka zostania rozwiązana. A jaka to Wam nie powiem ^.~ (Ale ja zła >.<) Już Wam potwierdzę: Kolejne opowiadanie jest już całkowicie zaplanowane i pojawi się (mam nadzieję) niedługo po zakończeniu "Tam, gdzie giną marzenia ^.^ Tym razem nie będzie to fantasy, ale o wszystkim zostaniecie jeszcze poinformowani ^.^ Miłego czytania ♥
Słowa, które przywitały mnie wtedy sprawiły, że chciałam po prostu zapaść się w niebyt. „Jej serce nie wytrzymało". To takie proste zranić człowieka słowami. Łatwiej niż jakimkolwiek narzędziem, bronią. Wystarczą słowa. A potem pojawia się ten mały promyczek nadziei i zaczynasz czuć się tak lekko. Emocję wracają i dają życie nowemu uczuciu.
To uczucie jest tak silne. Sprawia, że każda kość i mięsień napinają się i rozluźniają w takim tempie, że myślisz, że zastygły. A one ciągle pracują. Pomagają żyłą dostarczyć krew do serca, które nie potrafi już wytrzymać. Bije, ale ma ochotę powiedzieć „rzucam to bicie w cholerę" i po prostu zapaść w sen. Przez chwilę się zrelaksować. Ale cały organizm wrzeszczy „nie rób tego! Potrzebujemy cię", a ono głupie się słucha. I bije. A gdy prawda dociera najpierw do mózgu, a dopiero potem do serca, wszystkie cząstki ciała chcą po prostu na chwilę poczuć się jak to jest kiedy krew do nich nie dopłynie.
Ulga. Ulga jest tak silna. To ulga sprawia, że wewnątrz człowieka panuje taki chaos. Wszyscy, którzy poczuli kiedyś prawdziwą ulgę mogą powiedzieć, że jest mocniejsza niż ból. Mocniejsza niż cierpienie. I to ona każe ci się śmiać. Każe ci skakać i cieszyć się, że masz takie szczęście.
To ulga dopadła moje serce kiedy Thomas po tych kilku raniących słowach uśmiechnął się do mnie i powiedział, że ona żyje. Że Kari żyje. Że moja przyjaciółka żyje. Co z tego, że jej serce już nie jest jej sercem? Co z tego?! Ona żyje! Zaczęłam się histerycznie śmiać i płakać ze szczęścia. Przytuliłam każdego, a na koniec uklękłam obok jej kruchego ciała i szepnęłam to jedno słowo. Słowo, które tak naprawdę nie było skierowane do Kari. Było skierowane do tego Kogoś tam wysoko.
- Dziękuję.
Za to, że jej nie zabrałeś. Za to, że pozwoliłeś jej cieszyć się dalszym życiem. Za to, że powiedziałeś do niej „Żyj. Żyj, bo jeszcze wiele przed tobą. Żyj."
***
Już sama nie wiem jak długo stałam przed lustrem i patrzyłam to na siebie to na odbicie łóżka ze śpiącą na nim Kari. Thomas miał rację. Jej serce było za słabe i nie wytrzymało tego wszystkiego. Przestało bić i wszyscy byli już pewni, że ona umrze. I wtedy pojawiła się jakaś szansa. Thomas zrobił wszystko by wrócić jej życie. Wszystkie narządy mojej przyjaciółki, cały organizm, dobrze się trzymał. Wystarczyło „wymienić" serce. I tak się stało. Thomas wszczepił jej coś co nazwał Syrenim Sercem. Wewnątrz ciała Kari powstała tarcza tworząca sztuczne serce. Nazywano ją syrenim ponieważ nie jest podatne na ludzkie choroby ani leki i jest przystosowane do życia w głębinach wody. Tylko dzięki Thomasowi zostało przystosowane do życia na lądzie.
Minął dzień od śmierci Leonarda i niesamowitego przeżycia Kari.Poległych pochowaliśmy niedaleko wioski. Ranni zostali przeniesieni do zamku. Do prawdziwego skrzydła szpitalnego. Większość z nich dochodzi do zdrowia. Thomas dostał odpowiednie lekarstwa i urządzenia, aby im pomóc. Widziałam się z Oliverem. Oprócz kilku ran nic mu nie było. Irana i Abram również są zdrowi. Tylko Karin leży w szpitalu. Lekarz upewnił nas, że przeżyje tylko musi odpoczywać. Wszystko wraca na swoje tory. Dostałam własną komnatę, ale i tak sypiam u Kari. Rafael, Lisy i cała reszta sprzątają bałagan, który narobiliśmy. Wioska świętuję, a my przywracamy zamek do porządku. Ochotników do pracy w pałacu jest od groma. Każdy z wioski chce być kucharzem, pokojówką i nawet moją służącą. Znaleźliśmy ludzi gotowych odbudować wioskę. Wszystkie tematy zostały już obgadane na obradach. Wszystkie oprócz mojej koronacji. Zostało jakieś cztery dni, ale teraz nic nie stoi nam na przeszkodzie.
Kari niespokojnie poruszyła się na łóżku i przetarła oczy. Podeszłam do niej i usiadłam na krawędzi materaca. Uśmiechnęłam się do niej, a ona odwzajemniła gest.
- Jak się czujesz? – spytałam.
- Lepiej – zachrypiała i podniosła się do siadu. Lekko się skrzywiła, ale odtrąciła moje ręce, kiedy chciałam jej pomóc.
- Mogę już wstać z łóżka? – Spytała zdejmując z siebie kołdrę i wystawiając nogi poza materac. Stopy dotknęły zimnych kafli na podłodze. Prawą łydkę miała zabandażowaną. Tak samo lewe ramię, a na czole plastry, ponieważ uparła się, żeby zdjąć bandaż, bo wyglądała śmiesznie. Więcej ran miała na łopatkach i brzuchu. Wszystkie powoli zaleczone, ale nadal niezagojone.
- Po co się pytasz skoro i tak zrobisz jak chcesz? – Spytałam patrząc jak wstaję mimo, że jej nie pozwoliłam. Kuśtykając pokonywała drogę do lustra.
- Chcę tylko wiedzieć, czy muszę ukrywać się przed Thomasem czy spokojnie mogę obok niego spacerować – posłała mi szeroki uśmiech i zerknęła na swoje odbicie w lustrze.
- Powiedział, że jeśli poczujesz się lepiej możesz wstać.
Kiwnęła głową zdejmując luźną koszule nocną. Przyjrzała się swojemu odbiciu i delikatnie dotknęła opuszkami metalowego, malutkiego jak dwa paznokcie kciuka, urządzenia, które miała wszczepione w skórę w miejscu, gdzie wewnątrz powinno być serce. Na monitorku widniała ikonka wskazująca tętno. Kręcąc głową szybko sięgnęła po błękitną suknie zakładając ją na siebie. Co chwila cicho syczała z bólu, ale po chwili uśmiechała się do mnie radośnie. Pokręciłam karcąco głową jak do małego dziecka.
Wstałam i sięgnęłam po nową białą z złotymi zdobieniami suknie. Zdjęłam czarną koszulę nocną i stanęłam przed lustrem w samej bieliźnie. Klatka piersiowa była zabandażowana, ponieważ Thomas przyczepił mi jakieś urządzenie pomagające oddychać. Materiał tylko je trzymał. Lewa łydka też była okryta bandażem, w niektórych miejscach trochę przesiąkniętym krwią. Na czole miałam szew zakryty małym plasterkiem. Kilka małych ran zdobiło moje ręce, a na szyi miałam wielkiego siniaka.
Założyłam suknie i zbyłam zatroskane spojrzenie Kari machnięciem. Pomogła mi zapiąć ubranie cały czas patrząc na widoczne opatrunki.
- Jeśli ja nie mogę martwić się o ciebie, to ty nie możesz martwić się o mnie – powiedziałam odwracając się do niej twarzą. Zastygła z otwartymi ustami gotowymi coś powiedzieć, ale szybko je zamknęła i zrobiła minę obrażonego dziecka.
- Nie przeszkadzam? – Usłyszałyśmy głos Davida jeszcze zanim otworzyły się drzwi. Wszedł do środka ubrany w świeżą koszulę i spodnie. Brązowe włosy były lekko wilgotne. Uśmiechnął się do Kari, a potem skłonił się przede mną.
- Znowu się zaczyna – westchnęłam łapiąc go za ramię i podciągając do góry. Posłał mi uśmiech i złapał za rękę moją przyjaciółkę.
- Mam dla was wiadomość – wyznał. – Abram zwołał kolejne zebranie i oczekuje was na nim.
- Gdzie jest? – spytałam zaniepokojona. Wszystko omówiliśmy i dał nam czas na odpoczynek. Następne zebranie miało być dopiero za kilka dni.
- W sali obrad. Tej, w której byliśmy wczoraj wieczorem.
Kiwnęłam głową i ruszyłam do wyjścia. Kari z chłopakiem podążali tuż za mną. Szybkim krokiem przemierzałam korytarze, które zdołałam już poznać. Długi tiul sukni rozwiewał się na boki chłodząc moje nogi. Na stopy jak zawsze założyłam baleriny od... No właśnie. Baleriny.
Nie pukając weszłam do dużej komnaty z czarnym stołem. Na ścianach wisiały obrazy moich rodziców. Posłałam niepewny uśmiech zebranym i zajęłam swoje miejsce. W obradach brały udział te same osoby co w chatce. Dołączył jedynie Thomas.
- Czy coś się stało? – spytałam widząc ich miny. Ostrożnie zlustrowałam twarz Lisy, która nawet na mnie nie patrzyła.
- Są dwie sprawy – odezwał się Abram. Spojrzałam mu w oczy. Ponagliłam ruchem głowy i czekałam aż ułoży sobie coś w głowie.
- Może zacznijmy od tego, że nie jest tak dobrze z chorymi – powiedział powoli ważąc każde wypowiedziane słowo.
Zwróciłam wzrok na Thomasa. Przed nim leżała granatowa podkłada z papierami. Podniósł znad niej wzrok na mnie.
- Przecież dostałeś leki – powiedziałam przypominając sobie jak rozpromienił się na widok nie używanego przez Leonarda skrzydła medycznego. Było tam pełno łóżek dla rannych. Urządzenia, których nie znałam i szafki z lekami. Powiedział wtedy, że nic mu więcej nie trzeba. Że to i tak dużo.
- Powiedziałeś, że to wystarczy by im pomóc – dodałam nim zaczerpnął powietrza na odpowiedź.
Westchnął i pokręcił głową z rezygnacją.
- Bo tak było. I jest. Mam wszystko co potrzeba, ale niektórzy są zbyt ranni. Całą noc i pół dnia przeleżeli wtedy przed bramą. To naprawdę dużo patrząc na ich stan. W nocy zmarły dwie kobiety i mężczyzna.
Spuściłam wzrok. Wiedziałam, że bez ofiar się nie obędzie, ale myślałam, że nie licząc tych, którzy zginęli w walce nikt już nie umrze. Myliłam się.
- Godzinę temu... Godzinę temu zmarł Karin – wyszeptał Abram patrząc w przestrzeń ponad moim ramieniem. – Był za stary.
- Tak mi przykro – powiedziałam. Nie znałam dobrze Karina, ale Abram go szanował. Uważał za przyjaciela. To takie niesprawiedliwe.
- Nie wiem ilu ludzi może jeszcze umrzeć, ale nic już nie da się zrobić. Mamy nadzieję, że Karin był ostatni – wyznał Thomas ściskając kawałek podkładki.
- Czy to dla tego zwołaliście obrady? – spytała Kari. Suchość w jej ustach była wyczuwalna jak i niezręczność, która panowała w sali.
- Nie – powiedział Abram. – To tylko upewniło mnie, że obrady muszą się odbyć. Główny powód był inny.
Niezręczność wyparowała, a stres i niepokój kopnęły mnie mocno w brzuch, a kiedy usłyszałam słowa Abrama oberwałam z główki od przerażenia.
- Musisz wygłosić wyrok na Nicku.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro