Rozdział 2
Na górze dałam zdjęcie, które pokazuje jak wyobrażam sobie Vanille. Oczywiście oczy mojej bohaterki są niebieskie, ale to nie zmienia tego, że jest ona podobna. A może wy byście mi pokazali jak wyobrażacie sobie Van? Fajnie by było zobaczyć moją bohaterkę z waszego punktu widzenia ;)
Dobra nie rozpisuję się. Miłego czytania :)
- Co?! - Wrzasnęłam. - Czy wy w ogóle się słyszycie?! Terra?! Jakaś wymyślona kraina ma być moim domem?! A ja jestem jakimś zbiegiem, tak?! Przez tajemniczy portal, twój brat wskazałam palcem Lisy - „przemycił" mnie do innego świata, aby mnie chronić, tak?! Byłam niemowlakiem! Czego ode mnie chcieli?!
Nikt nie odezwał się po moim wybuchu. Lisy opowiedziała mi jak trafiłam do Beaver i skąd pochodzę. Terra, co za jakaś Terra?! Oczywiście nic więcej mi nie powiedziała. Po samym wyznaniu, że jestem z innego świata wybuchłam. Byłam zła. Nie tylko trzymali to w tajemnicy to jeszcze myśleli, że od tak uwierzę w takie bzdury. Gdy się uspokoiłam Lisy kontynuowała.
- Chcieli twojej śmierci. Dopóki istniała nadzieja, że żyjesz Leonard nie miał prawa zasiąść na tronie. Zamordował twoich rodziców sądząc, że władza będzie jego. Gdy dowiedział się, że ty pierwsza masz prawo do tronu postanowił cię wyeliminować. Rafael i ja jesteśmy rodzeństwem twojego ojca. Rafael jako twój opiekun uratował cię i przyprowadził tu. Wiele lat temu zakochałam się w Louisie. Miłość kazała mi opuścić Terre i osiedlić się w Beaver. Miałam cię chronić, ale jeśli już wiedzą, że żyjesz i nadal stanowisz przeszkodę do dalszej władzy Leonarda jestem bezsilna.
- I co teraz ze mną zrobisz?
- Wrócisz do Terry. Rafael ma jakiś plan. Za kilka dni przybędą jego ludzie. Do tego czasu musisz być cały czas w domu, aby kiedy się zjawią od razu uciec, rozumiesz?
- A co jeśli będziemy czekać miesiąc? - Uparcie nie chciałam uwierzyć w to co się dzieję. Lisy spojrzała na mnie wilkiem.
- Vanilla nie wygłupiaj się! Tu chodzi o twoje życie!
Nic więcej nie dodałam. Lisy całe popołudnie przesiedziała w salonie pilnując Freda. Mężczyzny, który wyleciał z wrót. Ja natomiast przeleżałam na sianie wpatrując się w niebo. To wszystko jest niemożliwe. Ja i księżniczka? Mam siedemnaście lat i nawet nie wiem jak żyje się w mieście, bo nigdy nie byłam poza Beaver. I niby ja mam być przykładem kultury i królewskiego wyrafinowania?Heh, to się wydaje na komedie. Wieśniaczka, która zostaje królewną. Dobre sobie!
Gdy wieczorem Louis wrócił i zastał obcego faceta nikt nawet nie musiał mu nic tłumaczyć. Od razu zrozumiał o co chodzi. Świetnie, po prostu świetnie. Wszyscy wiedzieli tylko nie ja!
W nocy nie mogłam spać. Wierciłam się i w końcu poddając się wstałam i założyłam szary puchaty szlafrok. Podeszłam do dużego okna i usiadłam na szerokim parapecie. Wtuliłam się w dużą poduchę i wyjrzałam przez szybę. Widok miałam na polane, za którą rozciągał się ciemny o tej porze las. Pogrążyłam się w marzeniach. Nie pamiętam kiedy usnęłam.
Obudziłam się na podłodze z obolałymi plecami. Musiałam spaść z parapetu. Wstałam i chwilę masowałam kręgosłup po czym zeszłam na dół. Fred nadal spał na kanapie, a Lisy w kuchni szykowała śniadanie. Louis był już w pracy. Usiadłam przy stole i wpatrywałam się jak mama ze słuchawkami w uszach robi jajecznicę. Gdy nakładała ją na talerze kątem oka mnie zauważyła i wyjęła jedną słuchawkę.
- Jak się spało?
- Genialnie - skłamałam i posłałam jej serdeczny uśmiech.
Śniadanie zjadłyśmy w ciszy, a potem zamknęłam się w swoim pokoju. Założyłam dżinsowe szorty i luźną białą z dżinsowymi wykończeniami bluzkę na ramiączka. Próbowałam się czymś zająć. Skończyłam książkę, a że nie mogłam wyjść do biblioteki położyłam się na łóżku i zaczęłam rozmyślać. Gdyby nie dźwięk przychodzącego smsa usnęłabym. Wzięłam telefon do ręki i odczytałam.
Kari: Jak tam wczoraj z Patrickiem? Spotkamy się dziś? Muszę wszystko wiedzieć ;)
Szybko wystukałam odpowiedź.
Vanilla: Nie mogę wychodzić z domu, ale jak chcesz możesz do mnie wpaść. Z Patrickiem nie za dobrze, jak przyjdziesz to ci opowiem.
Odłożyłam telefon na szafkę nocną. Kari mieszkała jakieś pięć może dziesięć minut drogi pieszo ode mnie. Wiedziałam, że nie da za wygraną i pewnie już jest w drodze. Miałam rację. Po kilku minutach usłyszałam, że mama kogoś wita. Sądząc po śmiechu i wesołej rozmowie była to Kari.
Weszła do mojego pokoju i rzuciła się na łóżko mocno mnie przytulając. Kari była mojego wzrostu zawsze uśmiechniętą dziewczyną. Jej czarne kręcone włosy sięgały do ramion i podskakiwały przy każdym ruchu dziewczyny. Zlustrowała mnie brązowymi oczami i mina jej zrzedła.
- Co się stało? - Spytała przybliżając się do mnie. Spuściłam głowę.
- Zerwał ze mną - szepnęłam. - Wolał inną. Jakąś bogatą lalunie o rudych kudłach.
- Och Van, tak mi przykro.
Wierzchem dłoni otarłam łzę spływającą po moim policzku i lekko uśmiechnęłam się do przyjaciółki. Drzwi do mojego pokoju się uchyliły i weszła Lisy.
- Przyniosłam wam mrożoną czekoladę z lodami - powiedziała i postawiła tacę na łóżku. Porozumiewawczo spojrzałam na nią pytającym wzrokiem. Chwilę się wahała po czym niedostrzeganie kiwnęła głową.
- Dzięki - powiedziałam. Dziękowałam i za czekoladę i za pozwolenie. Cicho wyszła i zostawiła nas same.
Upiłyśmy łyka czekolady i wyznałam Kari wszystko czego dowiedziałam się wczoraj.
- Co? - Spytała z niedowierzaniem w oczach.
- To prawda Kari! Spytaj kogo chcesz.
Złapała się za swoje loki i chwilę zastanawiała.
- W sumie to czemu miałabyś kłamać... Boże Van! To.. to..
- Wiem - uśmiechnęłam się do niej.
Usłyszałyśmy dzwonek do drzwi. Spojrzałyśmy po sobie, ale tylko kontynuowałyśmy obgadywanie Patricka. Przerwał nam trzask zamykanych drzwi i skrzypienie schodów. Ktoś wbiegał na górę
- Idziemy! - Lisy złapała nas za ręce i pociągnęła na dół. Zeszłyśmy, ale nie zdążyłyśmy dobiec do tylnych drzwi. Troje dobrze zbudowanych mężczyzn w czarnych strojach i krzywo przyciętych włosach rzuciła się przez drzwi wprost na nas. Jeden unieruchomił Freda, a dwóch dobiegło do nas. Poczułam jak któryś ściska mi rękę. Szarpnął ją przez co upadłam na podłogę. Przerażenie odebrało mi zdolność racjonalnego myślenia. Po prostu się rzucałam. Drugi mężczyzna złapał i przytrzymał Lisy i Kari. Zostałam brutalnie podniesiona i pociągnięta w stronę wyjścia. Darłam się na całe gardło by mnie puścił. To samo robiły Kari i mama. Fred leżał nieprzytomny, a z jego rany znów leciała świeża krew. Zostałam wyciągnięta na ganek. Potknęłam się o próg i upadłam, a facet mocniej ścisnął moją rękę i pociągnął na schodki.
W polu widzenia ukazały mi się postacie biegnące w naszą stronę. Zbliżyły się do nas. Było ich czterech. Trzech wbiegło do domu, a jeden rzucił się na faceta, który mnie trzymał. Moja ręka nadal tkwiła w uścisku. Mogłam zauważyć, że moim wybawcą jest nieco starszy ode mnie chłopak o blond włosach. Z ruchami tygrysa atakował wroga. W pewnym momencie moja ręka była już wolna, a mój napastnik przewrócił się obok nieprzytomny. Blondyn zaczął się do mnie zbliżać, a ja przerażona cofałam się aż trafiłam na balustradę ganku.
- Zostaw mnie! - krzyknęłam, gdy chłopak chciał mnie dotknąć. Odsunął rękę, ale się nie cofnął. Z domu wyszli jego koledzy razem z Lisy i Kari.
- Nic ci nie zrobimy. Jesteśmy od Rafaela - uspokoił mnie. Spojrzałam na mamę, która kiwnęła głową.
- Zabierzemy was stąd. Tu nie jest bezpiecznie - dodał brunet stojący obok mojej przyjaciółki.
- Teraz? - Spytałam.
- Tak.
Mama zostawiła tacie wiadomość w kuchni i ruszyliśmy do parku. W ranę Freda wdało się zakażenie, poniósł też poważne obrażenia. Nie dało się go już uratować. Jego ciało owinięte w starą szmatę niósł najstarszy, tak mi się wydaję, chłopak. Miał najsympatyczniejsze rysy twarzy i dość długie czarne włosy.
Gdy byliśmy w parku zatrzymaliśmy się przed skalnymi wrotami. Blondyn wyjął jakieś materiały spod kamienia i podał każdej z nas po jednym.
- Załóżcie je, żeby nikt was nie poznał. Nikt nie może wiedzieć, że jesteście stąd.
Rozłożyłam czarny materiał, który okazała się być czymś na kształt peleryny z kapturem i rękawami. Założyłyśmy je i wszyscy zniknęliśmy w skalnych wrotach.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro