Rozdział 12
Szczerze to nie podoba mi się ten rozdział :/ Ale cóż... Nic nie poradzę. Obiecałam długi rozdział i chyba tak trochę mi nie wyszło... No nic, musicie przeżyć ;) Zapraszam do komentowania i wyrażania swoich opinii. Nawet nie wiecie ile one dla mnie znaczą :) Miłego czytania ;*
- Otwórzcie! Proszę! Nie zrobię nic głupiego, obiecuję! Tylko otwórzcie te drzwi! – krzyczałam waląc pięściami w drewniane drzwi.
- Daj spokój i tak ci nie otworzą – jęknęła Kari siedząc na jednym z foteli po środku pokoju. Westchnęłam zrezygnowana i dosiadłam się do przyjaciółki.
- Słyszysz? – Spytałam. Czarne loki zatrzepotały w wyrazie sprzeciwu. Na zewnątrz słyszałam kroki i brzęk broni.
- Wychodzą – powiedziałam. Nerwowo zaczęłam wybijać rytm kolanami. Kari złapała się za loki. Na kolanach położyłam dłonie i jeszcze szybszy rytm wybijałam palcami.
- Van, przestań!
- Sorki.
Wstałam i znów podeszłam do drzwi. Szarpnęłam klamkę, ale jak sto prób temu teraz też nic się nie stało. Podwinęłam niebieską suknie i usiadłam pod drzwiami. Oparłam się głową o drewno i zaczęłam myśleć. Jak można wydostać się z pokoju bez okien kiedy są zamknięte drzwi? Myśl Van, myśl!
Zrezygnowana mocno walnęłam w drzwi i załkałam. Łzy zdenerwowania popłynęły mi po policzkach.
- Vanilla ty płaczesz? –Kari podeszła i ukucnęła obok mnie.
- Nie – wymamrotałam i zaszlochałam. Nie było mi smutno. Czułam, że nie mogę nic zrobić. To były łzy bezsilności.
- Boże, jaka ty jesteś głupia – przyjaciółka mnie przytuliła. – Przecież oni idą ją uwolnić.
- Nie uda im się – szepnęłam.
- Skąd ta pewność?
Spojrzałam na przyjaciółkę suchymi już oczami.
- Myślisz, że Leonard tak po prostu ich wypuści? Jeden błąd i ich zobaczą. A jak ich zobaczą to Leonard będzie chciał coś w zamian. Jestem tego pewna.
- A co zmieni tam twoja obecność?
- Nic – westchnęłam. – Po prostu muszę tam iść.
Wtedy z zewnętrznej strony usłyszałam skrobanie o drewno.
- Vanilla co ty zrobiłaś? – Kari podniosła się z podłogi.
- Nie mam pojęcia. To nie ja – odsunęłam się do drzwi. Odgłos stał się głośniejszy i tym razem dało się słyszeć skomlenie. Tenebris!
- Kari to Tenebris!
- Kto? – Przyjaciółka odeszła jak najdalej od drzwi.
- Moja... Emm... Lisiczka?
- Twoja lisiczka? – Kari specjalnie przedłużyła ostatnie słowo.
- Kiedyś ci opowiem – machnęłam ręką i pochyliłam się do drzwi. – Słyszysz mnie mała?
Odpowiedział mi pozytywny pomruk. Uśmiechnęłam się i zaczęłam zastanawiać się jak ona może nam pomóc.
- Już wiem! Tenebris przyprowadź Szafirę! Niech wywarzy drzwi.
Pod długiej chwili ciszy dało się słyszeć stukot kopyt oraz końskie rżenie.
Szafira! Błagam, wyważ te drzwi, poprosiłam w myślach.
Odsunęłam się i po chwili drewniane drzwi leżały u moich stóp. W progu stała Szafira, a u jej kopyt łasiła się Tenebris.
- Dziękuję – powiedziałam i pogłaskałam pegaza po pysku.
Zawsze do usług. Czy coś się stało?
- Ruszamy za Abramem. Muszę pójść po Lisy.
Vanilla, rozumiem, że to twoja mama, ale to jest naprawdę nie bezpieczne.
- Przestań. Nie będę czekać z założonymi rękami, rozumiesz?
Mam dbać o twoje bezpieczeństwo...
- Jak nie chcesz to mogę pójść sama, ale tym samym narażę się na takie same niebezpieczeństwo jak Lisy. Pomyśl, która opcja jest dla mnie bardziej bezpieczna.
- Van błagam cię nie rób tego. To jak rzucić się lwu w paszczę – przerwała nam Kari.
- Błagam! – łzy stanęły mi w oczach. – Czemu nikt nie chcę mi pomóc?!
Przecież Abram razem z resztą po nią poszli. Przyprowadzą ją.
- Dobrze – powiedziałam. – W takim razie pójdę sama.
Wyminęłam Szafirę i ruszyłam w stronę schodów do chatki. Przyjaciółka stanęła mi na drodze.
- Jesteś straszną szantażystką - uśmiechnęła się smutno. – Ale nie pozwolimy ci pójść samej.
Uśmiechnęłam się i ruszyłyśmy do groty Szafiry. W środku wsiadłyśmy na klacz, a Tenebris wskoczyła na moje kolana.
- Emm... Jak zamierzasz stąd wylecieć? Jesteśmy w grocie bez wyjścia – Kari objęła mnie w pasie, by nie spaść, gdy Szafira przestąpiła z nogi na nogę. Zaśmiałam się.
- Zobaczysz – powiedziałam.
- Jak to zobaczę?
- Trzymaj się – uśmiechnęłam się.
Wystartowałyśmy, a Kari zaniosła się przerażającym piskiem. Wzbiłyśmy się wysoko i dopiero wtedy przyjaciółka się uspokoiła.
- A teraz musimy ich znaleźć – powiedziałam Szafirze i zaczęłam rozglądać się za Abramem i jego oddziałem. Nie leciałyśmy długo, kiedy zauważyłam grupkę ludzi z bronią.
- To oni. Możesz wylądować.
Szafira stanęła tużprzed nimi jednak oni nie zareagowali na to przyjaźnie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro