Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1


17 lat później, Beaver.

Szybkim krokiem wyszłam z kafejki i jak najszybciej złapałam taksówkę. W Beaver było to dosyć łatwe. Nie to co w Nowym Jorku. Dziennie można tu było zobaczyć maksymalnie  kilka osób podróżujących taksówką. Miasteczko, a raczej prawie wieś, było małe i większość osób przemieszczała się skuterami lub motorami, a młodsze dzieciaki rowerami. Dużo osób wybierało się też na spacery.

Taksówka zjechała z betonu na grunt co świadczyło, że jestem na miejscu. Z okna widziałam padoki i stajnię. Taksówka zatrzymała się na podjeździe przed żółtym domem. Zapłaciłam kierowcy i weszłam do domu. Rzuciłam się na kanapę nawet nie zdejmując butów i zalałam się łzami.

- Van? Ej, kotku co się stało? – Lisy przykucnęła obok i zaczęła głaskać mnie po włosach. Gdy się wypłakałam, podniosłam głowę i spojrzałam na mamę szklistymi oczami.

- Lisy – ustaliłyśmy, że w domu nie ma „mamo i tato" – on... zaprosił... mnie... po... to... żeby... ze... mną... zerwać... i... przedstawić... mi... swoją... nową... dziewczynę... dupek!

- Och Van, tak mi przykro, ale mówiłam ci, że tak będzie – przytuliła mnie.

- Prz-prze-przepraszam – wydukałam pomiędzy falami płaczu.

- Chodź. Zrobimy twoje ulubione ciastka. Louis będzie dzisiaj później więc zrobimy sobie babski wieczór – wytarła mi łzy i zaprowadziła za salon do kuchni z jadalnią.

- Chyba pójdę się przejść – szepnęłam. Lisy spojrzała się na mnie z troską.

- Dobrze, ale i tak zrobię te ciastka – zaśmiałam się i wyszłam przez tylne drzwi.

Skierowałam się w stronę stajni. Weszłam do środka, gdzie kilka dzieci pod okiem instruktorów uczyło się opieki nad koniem. Kilka rodziców patrzyło na swoje pociechy z dumą, że są tak odpowiedzialne, a kilka siedziało przy wejściu na stołkach i rozmawiało. Minęłam ich i weszłam do ostatniego boksu. Stella, czarna klacz fryzyjska, przywitała mnie głośnym rżeniem.

- Hej śliczna – pogłaskałam ją po pysku. – Nie uwierzysz co Patrick dziś zrobił. Rzucił mnie dla jakiejś rudej brzyduli.

Łzy spłynęły po moich policzkach. Muszę się odprężyć. Wyszłam po siodło, czaprak i uzdę i przyszykowałam Stellę. Zmieniłam czarne trampki na oficerki. Wyprowadziłam ją na padok z przeszkodami do skakania, ale po chwili zrezygnowałam i całkowicie wyprowadziłam ją z padoków. Oznajmiłam tylko Dominikowi (stajennemu), że jadę w teren, na wszelki wypadek, gdyby Lisy mnie szukała. Wsiadłam na klacz i galopem ruszyłam w stronę wolnej przestrzeni. Zdjęłam gumkę i teraz wiatr rozwiewał moje długie do pasa wręcz białe włosy.

Byłam wysoką dziewczyną o niebieskich oczach i prostych białych zębach. Blond włosy były tak jasne, że można było powiedzieć, że są białe. Nie siwe, lecz białe jak zimowy śnieg.  Kari mówiła, że nadaję się na udział w pokazach mody. Była moją najlepszą przyjaciółką. I jedyną. Miałam niby dużo koleżanek, ale przyjaciółką była tylko Kari.

Zboczyłam na żwirowatą ścieżkę i znalazłam się w największym i najmniej odwiedzanym parku w Beaver. Spowolniłam Stellę do kłusa, a po chwili ją zatrzymałam. Zeszłam i ruszyłam przed siebie, a klacz szła za mną. Byłyśmy ze sobą tak związane, że bez obaw mogłam puścić lejce.

Spacerowałyśmy tak aż doszłam do skalnych wrót, jak to nazwałam kiedyś z Kari. Dwa głazy tworzyły coś na kształt przejścia. To miejsce mnie przyciągało. Usiadłam na trawie i relaksowałam się ciszą. Przerwało mi mój odpoczynek ciche szumienie, które robiło się coraz głośniejsze

Nagle z nikąd, a raczej z wrót, wyleciał facet. Wyglądał na kogoś dobrze po pięćdziesiątce. Upadł przed mną i zobaczyłam, że jest zraniony w pierś. Spojrzał mi w oczy i wysapał:

- Zabierz mnie do Lisy Steal.

Z trudem wsadziłam go na Stellę w pozycji siedzącej, a raczej opartej o szyję klaczy. Usiadłam na kancie siodła i cwałem ruszyłam do domu. Jedną ręką trzymałam lejce, a drugą faceta. Były dobrze zbudowany o czarnych włosach, gdzieniegdzie z wychodzącą siwizną. Zatrzymałam się tuż pod domem. Zsiadłam i zdjęłam z klaczy faceta. Złapałam go pod pachy i próbowałam wciągnąć na ganek.

- Lisy! Lisy! – położyłam go na ostatnim schodku z braku sił. – Mamo!

Drzwi gwałtownie się otworzyły i wybiegła z nich Lisy. Podmuch wiatru rozwiał jej czarne krótkie do brody włosy, a brązowe oczy wyrażały nic innego jak strach.

- Van, co się...? O Boże! Chodź, wnieśmy go do domu.

Z pomocą mamy wniosłam mężczyznę do domu i położyłyśmy go na kanapie. Lisy położyła pod raną ręcznik i rozerwała białą koszulę, wyglądającą jak z podręcznika od historii.

Rana była duża i obficie krwawiła. Przyniosłam apteczkę i Lisy zajęła się ratowaniem obcego. Facet, który wcześniej stracił przytomność teraz się ocknął i złapał za rękę Lisy.

- Nie – wysapał. – To i tak nic nie da.

- Nie prawda – Lisy wyrwała się i płacząc kontynuowała. – Wyjdziesz z tego.

- Nie. Musisz mnie teraz uważnie posłuchać. Przysłał mnie Rafael – powiedział, a Lisy zesztywniała. Spojrzała się na mężczyznę. Czułam się jak piąte koło u wozu. Nic nie rozumiałam.

- Czy... czy coś mu się stało? – Wyłkała.

- Nie, ale... - Uciął mężczyzna i spojrzał się na mnie. Poczułam, że rumieniec wypełza mi na policzki więc tylko wyszłam i usiadłam na ganku. Słyszałam strzępki rozmowy, która odbywała się w salonie. Gdybym była wścibska usiadłabym na małej drewnianej ławce przy oknie od salonu i najzwyczajniej w świecie podsłuchała. Nie byłam jednak taka. Jeśli nie chcieli mnie w środku to musiało to być coś poważnego. Coś nie dla mnie. Nagle usłyszałam głośny krzyk Lisy.

- Nie! Nie mogą! Nie mogą mi jej odebrać! Jest moja!

Nie wytrzymałam. Wyprostowałam się i nadstawiłam ucho. Nie było słychać wszystkiego wyraźnie, bo rozmawiali przyciszonym głosem.

- Przykro mi Lis, ale Leonard odkrył, że ona wcale nie umarła. Dowiedział się, że Rafael ją gdzieś ukrył. Będzie jej szukał.

- Nie uda mu się! Nie wie o wrotach – wychlipała moja mama.

- Posłuchaj mnie! – mężczyzna podniósł głos. – Znajdą ją i tak! Już rozpoczęli poszukiwania. Uwięzili Rafaela.

- Więc co mam zrobić? – cicho powiedziała Lisy, więc usiadłam na drewnianej ławce. I tak za dużo już usłyszałam.

- Twój brat ma przysłać po nią kilku zaufanych ludzi. Będą dla niej eskortą. Zabiorą ją do Terry.

- Kiedy? – Wychlipała Lisy.

- Za kilka dni. Nie znam daty ani godziny. Musicie czekać.

- Pójdę po nią – szepnęła.

Zbiegłam z ławki i usiadłam na schodku wpatrując się w oficerki, których nie zmieniłam z powrotem na trampki. Właśnie! Gdzie Stella?! Podniosłam wzrok i zauważyłam jak Dom zdejmuje z niej sprzęt. Uff...

- Van?

Odwróciłam się w stronę drzwi. Moja mama była cała zapłakana. Opuchnięte oczy błądziły po mojej twarzy.

- Tak? – Spytałam niepewnie.

- Musimy – chlipnęła. – Musimy porozmawiać

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro