Rozdział 1
17 lat później, Beaver.
Szybkim krokiem wyszłam z kafejki i jak najszybciej złapałam taksówkę. W Beaver było to dosyć łatwe. Nie to co w Nowym Jorku. Dziennie można tu było zobaczyć maksymalnie kilka osób podróżujących taksówką. Miasteczko, a raczej prawie wieś, było małe i większość osób przemieszczała się skuterami lub motorami, a młodsze dzieciaki rowerami. Dużo osób wybierało się też na spacery.
Taksówka zjechała z betonu na grunt co świadczyło, że jestem na miejscu. Z okna widziałam padoki i stajnię. Taksówka zatrzymała się na podjeździe przed żółtym domem. Zapłaciłam kierowcy i weszłam do domu. Rzuciłam się na kanapę nawet nie zdejmując butów i zalałam się łzami.
- Van? Ej, kotku co się stało? – Lisy przykucnęła obok i zaczęła głaskać mnie po włosach. Gdy się wypłakałam, podniosłam głowę i spojrzałam na mamę szklistymi oczami.
- Lisy – ustaliłyśmy, że w domu nie ma „mamo i tato" – on... zaprosił... mnie... po... to... żeby... ze... mną... zerwać... i... przedstawić... mi... swoją... nową... dziewczynę... dupek!
- Och Van, tak mi przykro, ale mówiłam ci, że tak będzie – przytuliła mnie.
- Prz-prze-przepraszam – wydukałam pomiędzy falami płaczu.
- Chodź. Zrobimy twoje ulubione ciastka. Louis będzie dzisiaj później więc zrobimy sobie babski wieczór – wytarła mi łzy i zaprowadziła za salon do kuchni z jadalnią.
- Chyba pójdę się przejść – szepnęłam. Lisy spojrzała się na mnie z troską.
- Dobrze, ale i tak zrobię te ciastka – zaśmiałam się i wyszłam przez tylne drzwi.
Skierowałam się w stronę stajni. Weszłam do środka, gdzie kilka dzieci pod okiem instruktorów uczyło się opieki nad koniem. Kilka rodziców patrzyło na swoje pociechy z dumą, że są tak odpowiedzialne, a kilka siedziało przy wejściu na stołkach i rozmawiało. Minęłam ich i weszłam do ostatniego boksu. Stella, czarna klacz fryzyjska, przywitała mnie głośnym rżeniem.
- Hej śliczna – pogłaskałam ją po pysku. – Nie uwierzysz co Patrick dziś zrobił. Rzucił mnie dla jakiejś rudej brzyduli.
Łzy spłynęły po moich policzkach. Muszę się odprężyć. Wyszłam po siodło, czaprak i uzdę i przyszykowałam Stellę. Zmieniłam czarne trampki na oficerki. Wyprowadziłam ją na padok z przeszkodami do skakania, ale po chwili zrezygnowałam i całkowicie wyprowadziłam ją z padoków. Oznajmiłam tylko Dominikowi (stajennemu), że jadę w teren, na wszelki wypadek, gdyby Lisy mnie szukała. Wsiadłam na klacz i galopem ruszyłam w stronę wolnej przestrzeni. Zdjęłam gumkę i teraz wiatr rozwiewał moje długie do pasa wręcz białe włosy.
Byłam wysoką dziewczyną o niebieskich oczach i prostych białych zębach. Blond włosy były tak jasne, że można było powiedzieć, że są białe. Nie siwe, lecz białe jak zimowy śnieg. Kari mówiła, że nadaję się na udział w pokazach mody. Była moją najlepszą przyjaciółką. I jedyną. Miałam niby dużo koleżanek, ale przyjaciółką była tylko Kari.
Zboczyłam na żwirowatą ścieżkę i znalazłam się w największym i najmniej odwiedzanym parku w Beaver. Spowolniłam Stellę do kłusa, a po chwili ją zatrzymałam. Zeszłam i ruszyłam przed siebie, a klacz szła za mną. Byłyśmy ze sobą tak związane, że bez obaw mogłam puścić lejce.
Spacerowałyśmy tak aż doszłam do skalnych wrót, jak to nazwałam kiedyś z Kari. Dwa głazy tworzyły coś na kształt przejścia. To miejsce mnie przyciągało. Usiadłam na trawie i relaksowałam się ciszą. Przerwało mi mój odpoczynek ciche szumienie, które robiło się coraz głośniejsze
Nagle z nikąd, a raczej z wrót, wyleciał facet. Wyglądał na kogoś dobrze po pięćdziesiątce. Upadł przed mną i zobaczyłam, że jest zraniony w pierś. Spojrzał mi w oczy i wysapał:
- Zabierz mnie do Lisy Steal.
Z trudem wsadziłam go na Stellę w pozycji siedzącej, a raczej opartej o szyję klaczy. Usiadłam na kancie siodła i cwałem ruszyłam do domu. Jedną ręką trzymałam lejce, a drugą faceta. Były dobrze zbudowany o czarnych włosach, gdzieniegdzie z wychodzącą siwizną. Zatrzymałam się tuż pod domem. Zsiadłam i zdjęłam z klaczy faceta. Złapałam go pod pachy i próbowałam wciągnąć na ganek.
- Lisy! Lisy! – położyłam go na ostatnim schodku z braku sił. – Mamo!
Drzwi gwałtownie się otworzyły i wybiegła z nich Lisy. Podmuch wiatru rozwiał jej czarne krótkie do brody włosy, a brązowe oczy wyrażały nic innego jak strach.
- Van, co się...? O Boże! Chodź, wnieśmy go do domu.
Z pomocą mamy wniosłam mężczyznę do domu i położyłyśmy go na kanapie. Lisy położyła pod raną ręcznik i rozerwała białą koszulę, wyglądającą jak z podręcznika od historii.
Rana była duża i obficie krwawiła. Przyniosłam apteczkę i Lisy zajęła się ratowaniem obcego. Facet, który wcześniej stracił przytomność teraz się ocknął i złapał za rękę Lisy.
- Nie – wysapał. – To i tak nic nie da.
- Nie prawda – Lisy wyrwała się i płacząc kontynuowała. – Wyjdziesz z tego.
- Nie. Musisz mnie teraz uważnie posłuchać. Przysłał mnie Rafael – powiedział, a Lisy zesztywniała. Spojrzała się na mężczyznę. Czułam się jak piąte koło u wozu. Nic nie rozumiałam.
- Czy... czy coś mu się stało? – Wyłkała.
- Nie, ale... - Uciął mężczyzna i spojrzał się na mnie. Poczułam, że rumieniec wypełza mi na policzki więc tylko wyszłam i usiadłam na ganku. Słyszałam strzępki rozmowy, która odbywała się w salonie. Gdybym była wścibska usiadłabym na małej drewnianej ławce przy oknie od salonu i najzwyczajniej w świecie podsłuchała. Nie byłam jednak taka. Jeśli nie chcieli mnie w środku to musiało to być coś poważnego. Coś nie dla mnie. Nagle usłyszałam głośny krzyk Lisy.
- Nie! Nie mogą! Nie mogą mi jej odebrać! Jest moja!
Nie wytrzymałam. Wyprostowałam się i nadstawiłam ucho. Nie było słychać wszystkiego wyraźnie, bo rozmawiali przyciszonym głosem.
- Przykro mi Lis, ale Leonard odkrył, że ona wcale nie umarła. Dowiedział się, że Rafael ją gdzieś ukrył. Będzie jej szukał.
- Nie uda mu się! Nie wie o wrotach – wychlipała moja mama.
- Posłuchaj mnie! – mężczyzna podniósł głos. – Znajdą ją i tak! Już rozpoczęli poszukiwania. Uwięzili Rafaela.
- Więc co mam zrobić? – cicho powiedziała Lisy, więc usiadłam na drewnianej ławce. I tak za dużo już usłyszałam.
- Twój brat ma przysłać po nią kilku zaufanych ludzi. Będą dla niej eskortą. Zabiorą ją do Terry.
- Kiedy? – Wychlipała Lisy.
- Za kilka dni. Nie znam daty ani godziny. Musicie czekać.
- Pójdę po nią – szepnęła.
Zbiegłam z ławki i usiadłam na schodku wpatrując się w oficerki, których nie zmieniłam z powrotem na trampki. Właśnie! Gdzie Stella?! Podniosłam wzrok i zauważyłam jak Dom zdejmuje z niej sprzęt. Uff...
- Van?
Odwróciłam się w stronę drzwi. Moja mama była cała zapłakana. Opuchnięte oczy błądziły po mojej twarzy.
- Tak? – Spytałam niepewnie.
- Musimy – chlipnęła. – Musimy porozmawiać
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro