Przyjąłem, Szefie
— Nobody, do biura. Nie było cię na kodzie ósmym, a jest istotna sprawa do omówienia.
— 10-4 szefie. Będę za dwie minuty.
Gregory przeglądał zaległe SMS'y w oczekiwaniu na Jimiego, ale kompletnie nie zwracał uwagi na ich treść. Niekoniecznie chciał rozmawiać po raz kolejny o tym, co poprzedniego dnia zrobili dobrze, a co źle. Dość mocno wyczerpał temat na kodzie ósmym z większością jednostki, a potem jeszcze rozmawiał na ten temat z Mią Clark. Miał dość, ale musiał się powtórzyć po raz trzeci. A to wszystko dlatego, że przed 20:00, Jimi Nobody na służbę nie wchodził.
Gdy blond czupryna zawitała w biurze szefa policji, Gregory westchnął cicho. Ku jego zdziwieniu, Jimi nie podszedł pewnym siebie krokiem za jego biurko i nie zasiadł na jego krześle, jak to miał w zwyczaju. W zamian, podszedł bez słowa do krzesła obok złotego orła i tylko spojrzał wyczekująco na szefa policji.
Montanha odchrząknął i zasiadł na swoim miejscu.
— Dobrze — zaczął. — Ogólnie, wczorajszy dzień był nienajlepszy. Chyba możemy się zgodzić w tym temacie. Mi delikatnie puściły nerwy, połowa funkcjonariuszy nie potrafi obsługiwać radia, a pozostała połowa go nie słucha. Był chaos, sprzeczne komunikaty i przez w większości nie było wiadomo o chuj zapierdala. Omówiliśmy to dziś na kodzie ósmym, a że go ominąłeś, to ci go streszczę, bo wiele rzeczy się ciebie tyczy.
— Jasne, szefie. — Jimi odparł pusto.
— Po pierwsze, radio to nie Skype. Tylko ważne, proste komunikaty, bez zbędnego pierdolenia. Słuchamy się radia. Te twoje monologi motywacyjne były okej, ale tylko w określonych momentach. Proszę, nie uspokajaj mnie na radiu — wyliczał. — Pamiętaj też, że szefem nie jesteś ty, tylko ja, a na akcjach jest SV, którego zdanie bierzesz pod uwagę. Oj, do tego to jeszcze przejdziemy! Ale to za chwilę. Gdy ktoś daje bądź pyta o info, nie jest to czas na pytania w stylu "czy ma ktoś kamzę?". Są rzeczy ważne i ważniejsze. Gdy ktoś prosi o ciszę, to milcz, a nie krzycz "one down!" — Cytując Nobody'ego, Gregory jawnie go przedrzeźniał. Jimi jednak ani drgnął. — Zrozumiano?
— Tak, szefie.
— Wczoraj każdy – nie tylko ty, Nobody – totalnie ignorował Mię, która była w helce i miała istotne informacje, pytania, czy komentarze. Takie sytuacje nie mogą się powtarzać — kontynuował, łagodniej, acz nadal stanowczo. — Przez ten wczorajszy chaos ja byłem podkurwiony, byliśmy niezorganizowani i każdy musiał się ciągle powtarzać. Przez to również częściowo przegraliśmy. Dobra robota, Jimi, z odzyskaniem Aftona. Nie chcielibyśmy mieć funkcjonariusza na sumieniu. Podsumowując, jedna średnia akcja to nie koniec świata, po prostu trzeba coś z tego wyciągnąć i być lepszym. W porządku?
— Tak, szefie.
— No i to już trochę poboczne, ale na serio przydałby ci się jakiś trening — ciągnął Montanha. — Jak z rekrutem, FTO, tylko dla oficerka jeden z wymiany. Nie zdecydowałem jeszcze czy to będę ja, czy ktoś inny. Dałbym ci kogoś nowego, ale wiele osób da sobie wejść na głowę, a musisz trenować pod kimś twardym, jak ja. Nie jest to twoja wina, że nie masz doświadczenia. Właściwie, jak na ciebie to dobrze sobie radzisz. Ale mimo to, wiele rzeczy jest po prostu niedopuszczalnych i tworzy chaos, jak na przykład nie rozróżnianie ról SV i negocjatora. Trzeba będzie cię podszkolić. Przyjął?
— Tak szefie.
— Co ci jest? Zaciąłeś się? — Gregory przewrócił oczami. Miał dość mechanicznego sposobu odpowiadania podwładnego. Przeczuwał, że ten kompletnie go nie słuchał, ale o dziwo wzrok miał nadal wbity prosto w niego.
— Nie, szefie — zanegował monotonnym głosem.
— O co ci chodzi, Jimi? — zapytał delikatniej.
— O nic, szefie.
— Ja pierdolę, jak z babą... — prychnął. Nie zamierzał tracić na to czasu. — Skoro nic, to jedziemy na patrol.
— Przyjąłem, szefie. — Głos Jimiego był przesycony dołującą i bardzo nienaturalną obojętnością. Brak ekspresywności tonu był dość niepokojący.
W ciszy zeszli po schodach. Nobody patrzył prosto przed siebie i nie czekał na Gregorego, który skoczył jeszcze do zbrojowni. Gdy pojawił się na parkingu, Jimi stał już przy V-STR'ze z cyframi 201 na dachu.
— Dobrze, że masz mundur już na sobie. Masz pełne wyposażenie? — zagadał, wchodząc do środka. Nobody zasiadł na miejscu pasażera.
— Tak, szefie.
— A bodycama?
— Tak, szefie.
Gregory zgłosił na radiu odpowiedni status i wyjechał z podziemnego parkingu. Zerknął w stronę patrol partnera. On jedynie wyglądał za okno.
— Chcesz prowadzić? — Po raz kolejny spróbował wszcząć rozmowę.
— Nie, szefie.
Montanha ledwo powstrzymał się od głośnego warknięcia. To było niesamowite, jak szybko ten człowiek był w stanie wyprowadzić go z równowagi. Wyłączył bodycama, a następnie bodycama Jimiego. Ten nawet nie zareagował. Po chwili wyłączył również dashcama radiowozu. Od kilku dni było to niemal rutynowe; patrol z Nobodym równał się z brakiem nagrań, jeśli zamierzał przeprowadzać jakąkolwiek sensowną rozmowę.
— No mów, Jimi, kamery wyłączone — zachęcił Gregory, pewien, że źródło problemu funkcjonariusza zostało zażegnane. — Co się dzieje? Skąd to zwątpienie?
— O nic nie chodzi, szefie.
— No popierdoli mnie z tobą — zirytował się. — Nie jestem ślepy, ani głupi. Widzę, że masz kija w dupie o coś.
— Nie mam kija w dupie, szefie.
— No Jimi, do kurwy nędzy! — Uderzył zaciśniętą pięścią o kierownicę. — Mów o chuj chodzi, do cholery!
— Mógłby szef podjechać pod mieszkanie? — Nobody zmienił temat, jak gdyby nigdy nic. — Zostawiłem tam swój telefon.
— Dobrze — westchnął zrezygnowany Gregory. Teraz nic nie zdziała. Wyciągnięcie informacji z Jimiego może być cięższe, niż zakładał. Jednak, nie zamierzał się poddawać. Może po prostu Jimi chciał porozmawiać w zaciszu mieszkania?
Po kilku minutach podjechali pod Eclipse. Gregory ostro zahamował i zaparkował na poboczu, zaledwie kilka metrów od wejścia.
— Och, nie tu. — Jimi uśmiechnął się niewinnie. — Spałem wczoraj w moim mieszkaniu, szefie.
Montanha mrugnął, przetrawiając informacje. Od kilku dni trzymał tego blondaska w swoim własnym mieszkaniu, tylko po to, by go chronić od Gill Tea, wścibskich policjantów, czy gangsterów. Dał mu nawet klucze, a ten mały chujek i tak pojechał do własnego mieszkania? Do mieszkania, do którego Gill włamał się nie raz? Co z tego, że sędzia nadal był na komendzie i oczekiwał na rozprawę. Jego pomagierzy mogą czyhać na Erwina, a ten, jak ostatni idiota, wraca do miejsca, w którym jest niebezpiecznie?
— Jesteś rozjebany — podsumował, niedowierzając. — Chodź do środka, bo zaraz ochujeję.
Erwin wyglądał na niebywale zadowolonego z siebie, gdy był ciągnięty siłą do windy.
— Mów o co chodzi. — Rzekł groźnie Gregory gdy weszli do środka mieszkania. Popchnął Knucklesa na kanapę, samemu stojąc nad nim i mierząc go ostrym spojrzeniem.
— O nic, szefie.
— No kurwa! — wybuchł. — O co ci, knypciu mały, chodzi? Przecież cię pochwaliłem wczoraj, mówiłem, że nie potrzebnie najeżdżałem na ciebie za brak znajomości procedur! Czego ode mnie chcesz?! Kwiatków i laurki? — zapytał ironicznie.
— Może. — Knuckles odparł po chwili pauzy, po czym wzruszył ramionami.
— Ja pierdolę, Erwin, na ciebie, to ja się najmniej darłem. Mię gnoiłem non stop gdy leżałem, a Charlotte'ce tak wygarnąłem, że odkryłem swoją nową najwyższą oktawę.
— Krzyczałeś tak na moją księżniczkę?
Gregory zamarł w pół słowa. Z powrotem spojrzał na Erwina. Przez chwilę ruszał bezgłośnie ustami, by w końcu skrzyżować ręce na piersi i wydusić:
— Możesz tak na nią nie mówić? Nikt cię tu nie słyszy poza mną.
Usta Erwina rozciągnęły się w jeszcze szerszym złośliwym uśmiechu.
— Chyba muszę podjechać na Mission Row zobaczyć, czy wszystko z moją księżniczką jest okej — zakpił. — Mnie zabolały twoje słowa, szefie, a skoro niby otrzymałem "lightowe traktowanie", to aż strach pomyśleć co z nią jest. To niezdrowe, szefie, wyżywać się na własnej jednostce. Już wiem dlaczego nazywają cię tyranem...
— Jesteś taki... — Montanha nie potrafił znaleźć odpowiedniego słowa. — ...nieznośny. Nigdzie nie jedziesz. Erwin, do chuja, chodzi ci o to, że się na ciebie zdenerwowałem? Dziwisz mi się?
Knuckles wypuścił z siebie powietrze. Po rozbawieniu nie było ani śladu. W zamian jego oczy błyskały furią.
— Jesteś zwyczajnym chujem. Ja się staram, wprowadzam dobrą atmosferę, jestem spokojny, podejmuję przemyślane decyzje, dbam, kurwa, o innych funkcjonariuszy! Nie żartowałem z tym, że są dla mnie jak rodzina. Staram się! Ciężko mi zmienić podejście ot tak, jestem pierdolonym gangsterem!
— Przecież przyznałem ci rację! — oburzył się Gregory. — Zmieniłem swoje nastawienie, nie tylko dzisiaj, ale nawet wczoraj! Psycha mi siedziała, więc się wydarłem, ale potem porozmawialiśmy, nie? Zresztą, nie dziw mi się, że mi nerwy puściły. Funkcjonariusze dają sobie wejść na głowę, panoszyłeś się, no, może do wczoraj, a ludzie schodzą z radia czy służby, jak cię widzą!
— Najmocniej przepraszam, że jest kilka słabych jednostek, które sobie ze mną nie umieją poradzić! — Erwin wyrzucił ręce w powietrze. — Przecież takie same argumenty były rzucane w twoją stronę, gdy Lucy Sun rządziła jednostką. Nowy tyran policji, kurwa.
— Ale jest różnica! U mnie to było bezpodstawne!
— Przecież się, kurwa jebana w dupę mać, uczę! Staram się! — warknął. — I poprawiłem się! Chciałem, żebyś kurwa był zadowolony, starałem się, żeby się dopasować pod twoją wizję! Szefie! Nie wszystko wyszło, ale nie mam doświadczenia!
— Ustaliliśmy przecież, że je dostaniesz, pało dęta!
— To czemu masz pretensje, że sobie nie radzę tak dobrze, jak wymagasz?!
— Nie mam! Robisz aferę z niczego! Jak baba, kurwa, jak pierdolona baba. — Gregory pokręcił zrezygnowany głową.
— Nie "z niczego"! Zraniłeś mnie, wiesz? Jeśli tak mam być traktowany jako Jimi, jako zwykły funkcjonariusz, jako nie-Erwin, to podziękuję — burknął. — Wolę, jeśli będę Erwinem Knucklesem niż... nikim. Niż Nobodym.
Zapadła cisza. Erwin rzucał Gregoremu zranione, lecz wyzywające spojrzenie. Ten jednak wpatrywał się w niego zdumiony.
— Czy ty... jesteś... rozjebany? Podczas tej wczorajszej rozmowy chodziło mi o pierdoloną służbę! Że nie będziesz miał taryfy ulgowej! Dla mnie jesteś tą samą osobą, dlatego akceptuję cię kimkolwiek będziesz. Jak powiedziałeś wczoraj, akceptuję cię ze wszystkimi twoimi wadami. Czy będziesz gangsterem, czy policjantem, zależy tylko i wyłącznie od ciebie. To twoja decyzja. Po prostu jako funkcjonariusz, będę musiał ciebie w pracy traktować, jak każdego innego.
Ponownie zapadło milczenie.
— ...och.
Gdy Knuckles wykrztusił z siebie to niewielkie słowo, Gregory poczuł, jak zalewa go i zrozumienie i załamanie.
— Czy ty jesteś na serio takim idiotą? Że myślałeś, że będziesz dla mnie nikim jako Jimi? Kurwa, wczoraj powiedziałem, że cię... doceniam — wyjąkał, omal nie mówiąc czegoś innego. — Jesteś takim głuptasem, serio... nie wierzę w ciebie czasem — skwitował.
— Znowu mnie obrażasz. Szmato.
— A ty mnie wyzywasz. Kurwo.
— Nadal jestem obrażony. — Erwin odwrócił się plecami.
— Za co?!
— No-- Ty jesteś głupi, czy co? Za wszystko! Przeproś mnie chociaż, psie jebany.
— Pojebało cie chyba. Chodź na patrol.
Gregory czuł, że wrócili do normalności. Mimo to, Knuckles się nie ruszył. Nadal siedział odwrócony do szefa policji, czekając na to jedno słowo, które nie nadchodziło. Montanha lekko uderzył go w ramię, licząc, że to go wybudzi.
— Ja nawet nie wiedziałem wczoraj, co robię nie tak, a się na mnie darłeś. — Erwin wyżalił się w końcu. — I to na radiu. A ja byłem miły i cię uspokajałem. A nawet złamanych przeprosin nie dostanę.
— Przepraszam, że na ciebie nakrzyczałem ze trzy razy. — Montanha wyrecytował głosem męczennika. — Aczkolwiek, chodziłem zestresowany po akcji z dnia poprzedniego-- Jeśli cokolwiek powiesz, że mi się należy za wyjazd do Rosji, to wyjdę i nie wrócę, Kukel. Wracając, byłem zestresowany, spięty, dopiero co otrzymałem antidotum, co miałeś w chuju, przypomnę, ostatnio odpierdalałeś manianę, zabiłeś człowieka, ciągle słyszałem zażalenia co do ciebie, nawet od Hannah, no i starałem się ogarnąć ten pierdolony syf. Który przez między innymi ciebie, stawał się coraz gorszy.
— Czy ty umiesz, kurwo, powiedzieć "przepraszam" bez dwunastostronicowego przemówienia, dlaczego właściwie nie powinieneś przepraszać? — wysyczał Erwin. — Zresztą, nie mam tego w chuju. Cieszę się, że nie umierasz — dodał ciszej.
Gregory wziął ogromny oddech, jakby to jedno słowo miało kosztować go dumę całego narodu. Przymknął powiekami oczy.
— Przepraszam. Możemy już jechać na patrol? — wyrzucił z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego.
— Jesteś taki... niedojebany. Chodź.
Mężczyźni skierowali się w stronę drzwi bez zbędnego gadania. Obaj nadal przetwarzali, co właściwie zaszło w tym mieszkaniu. Komunikacja była dla nich nowa, zazwyczaj odchodzili od siebie obrażeni i ignorowali się kilka dni, by bez słowa powrócić do normalności. Teraz zaczynali ze sobą szczerze rozmawiać. Była to nowość, lecz wychodziło im to chyba na lepsze. Gregory widział, jak Erwin uśmiecha się pod nosem.
Gregory był pod wrażeniem, jak mu uległ. Aż go przeprosił! I to za taką głupotę... Chciał jak najprędzej przejść do porządku dziennego. Jednak jedno pytanie uporczywie krążyło po jego myślach, nie dając mu spokoju.
— A... dzisiaj wrócisz do mojego apartamentu? — zapytał w końcu nieśmiało. — No, wiesz, muszę wiedzieć, czy kupić gaśnicę, jeśli zdecydujesz się coś ugotować.
— Tak, Grzeniu. Wrócę do naszego mieszkania. — Uśmiechnął się Erwin. — Przygotuj się na najlepszą mrożoną pizzę swojego życia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro