BONUS
Chociaż opowieść jest już zakończona, nie mogłam się powstrzymać, by nie skomentować aktualnej sytuacji na świecie z perspektywy mojego bohatera. Właśnie szukam pewnego sposobu, jak pomóc Afgańczykom, którzy zostali w Kabulu i innych miastach. Będę dawać znać, gdy tylko znajdę sensowną akcję humanitarną, na którą można wpłacać swoje hajsy.
Kiedy pochłaniała ją rzeczywistość, ta codzienna bieganina między siedzibą fundacji, a kolejnymi podopiecznymi, Rachel niemal gotowa była zapomnieć o swoim szczęściu. Tak było i dziś. Chociaż na zewnątrz świeciło słońce, które radośnie zaglądało przez szyby Nissana Micry — w tej części Anglii wcale nie było to taką oczywistością, nawet w sierpniu — czuła się nieco przybita. Nic dziwnego, skoro na co dzień poznawała tyle tragicznych historii i ludzi, za którymi stały.
Zacisnęła palce na kierownicy. Zdecydowanie potrzebowała odskoczni. Uznała, że nie ma nic lepszego na poprawę humoru, niż ciężar zaślinonego dziecka na rękach, a w dodatku znajdowała się ledwie dwie ulice od domu Jenny. Uznała, że czas na przerwę, skręciła więc w odpowiednim kierunku, by już po chwili zaparkować pod odpowiednim budynkiem. Zadzwoniła do drzwi, ale nikt nie otworzył.
Już była gotowa uznać, że Borderowie wyszli, i zamiast do nich, pojechać do kawiarni, nażreć się słodyczy i wypić dobrą latte. W przypływie przeczucia nacisnęła jednak klamkę. Ku jej zdziwieniu, drzwi ustąpiły.
— Jenna? — zawołała niepewnie? — James?
Odpowiedziało jej gaworzenie małego Ethana w salonie. Rachel zaczęła nabierać złych przeczuć. Skoro dziecko było w domu, jej przyjaciele też musieli się w nim znajdować. Dlaczego więc nie odpowiadali? Może coś się stało? Czy Ethanowi coś grozi?
Rzuciła torebkę na środek przedpokoju i, nie zaprzątając sobie głowy butami, pobiegła w kierunku, z którego dobiegały radosne, dziecięce piski. Niespełna roczny chłopiec siedział na dywanie, jak gdyby nigdy nic. Uderzał rączkami w tablicę manipulacyjną, którą zbudował dla niego tata. Na widok Rachel poderwał się z podłogi i ruszył w jej kierunku niezgrabnym biegiem, wyciągając małe, pulchne rączki.
Jak wszyscy czasem żartowali, Ethan wszędzie się śpieszył. Nie chodziło tylko o to, że był wcześniakiem — choć oczywiście miało to znaczenie, bo przecież urodzony przedwcześnie, powinien się rozwijać wolniej od rówieśników. Tymczasem chłopiec co rusz zaskakiwał lekarzy, fizjoterapeutów i rodziców tym, jak szybko się rozwijał. Przewracanie się na brzuch oraz siadanie opanował szybciej od dzieci urodzonych o czasie. A kiedy nauczył się chodzić w wieku jedenastu miesięcy, niemal natychmiast odkrył bieganie i poruszał się tylko w ten sposób.
Teraz wpadł z impetem prosto w nogi Rachel. Podniosła go i oparła sobie na biodrze. Kiedy oplotło ją ciepłe ciałko chłopca, jej niepokój nieco zmalał, ale nie znikł całkowicie.
— Jenna? James? — zawołała jeszcze raz, tym razem głośniej.
— Tutaj.
Aż podskoczyła, gdy w salonie rozległa się cicha odpowiedź Bordera. Siedział na kanapie w salonie, tyle że tyłem do niej, więc wcześniej nie zwróciła uwagi na głowę widoczną ponad zarysem oparcia. Odetchnęła z ulgą.
— Gdzie Jenna?
— Wezwali ją do pracy — odparł jak na autopilocie.
— Czemu mi nie otwierasz? A gdybym była komornikiem? — zażartowała Rachel, jednocześnie łaskocząc Ethana po brzuszku. James nie odpowiedział. Okrążyła więc kanapę i usiadła obok niego. Kiedy spojrzała na twarz mężczyzny, zamarła.
— James, wszystko w porządku? — zapytała. Kiedy usiadła, mały Ethan uznał, że przyjęła zbyt nudną pozycję, więc wyślizgnął się z jej ramion i chwiejnie pobiegł w kierunku swoich zabawek. — Coś z twoim ojcem?
— Co? Nie, wszystko z nim ok. — Pokręcił głową i wskazał na ekran.
Rachel początkowo myślała, że obserwuje sceny z jakiegoś kiepskiego filmu katastroficznego, World War Z, czy czegoś w tym rodzaju. Dziesiątki, nie, setki ludzi biegły, próbując dostać się do odlatującego samolotu lub przynajmniej złapać za jakikolwiek element kadłuba, by unieść się nad ziemię. Samolot wzniósł się ponad pas startowy, otoczony łysą, czerwonawą ziemią, a mały punkcik, który musiał być człowiekiem, odpadł od niego i roztrzaskał się o podłoże. James załkał głucho, a Rachel uświadomiła sobie, że oglądają nie kiepski film o końcu świata, lecz aktualne newsy.
— O mój Boże, co tam się dzieje? — wyrwało jej się.
— Talibowie przejęli władzę.
— To Afganistan? — domyśliła się? Wiedziała, że to właśnie tam służył Border, kiedy jeszcze służył w wojsku na misjach zagranicznych. Skinął nieznacznie głową. Katastroficzne obrazy zastąpiła sielska, do bólu słodka reklama płynu do płukania tkanin. — Ci ludzie muszą być tak bardzo zdesperowani...
— Gdybyś spędziła choć minutę z Talibami, też byś była — sarknął ze złością. Zaraz jednak złagodniał, a wrogi wyraz jego twarzy zastąpiło zmęczenie. Przetarł twarz i pokręcił głową. — Wszystko na marne.
Przyciągnęła go do siebie. Dziwnie się czuła, oferując mu takie wsparcie, głównie dlatego, że był od niej jakieś dwa razy większy. Musiał się schylić, by schować twarz w zagłębieniu jej szyi.
— Moi koledzy ginęli na marne — łkał. — Cholera, przecież my walczyliśmy za tych ludzi! Nie za polityków, nie za ropę. Walczyliśmy, żeby zwykli Afgańczycy mogli żyć w miarę wolnym kraju, wyznawać co chcą i posyłać do szkoły swoje córki. A teraz matki nie wiedzą, czy ich dzieci dożyją jutra, a młode muzułmanki drą swoje dyplomy i świadectwa, żeby nie dawać Talibom pretekstu do zabicia ich. Wszystko na marne — powtórzył.
Rachel z bólem patrzyła, jak mężczyzna, którego znała i na swój sposób kochała, rozsypuje się w proch na jej oczach, brutalnie odarty z ideałów.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro