Narodziny Anary
Miałem rok kiedy to się stało. Smoczę? Kolejne? Naprawdę? Ludzie... smoki przesadzacie! Macie już tyle smocząt na swoim koncie. Nieważne. Pomińmy zachowanie rodziców i wróćmy do małej. Jej łuski były w kolorze niebieskim, a oczy duże i błyszczące. Kiedy smoczę pierwszy raz powąchało powietrze, poczułem że coś mnie z nim łączy. Nazwali ją Anara. Pięknie moim skromnym zdaniem. Będę się modlić żeby następnemu smoczęciu nie nadali jego rymowanki. Mała goniła kilka chwil za swoim ogonem, a potem ruszyła na niezbyt udane badanie terenu. Skakała dookoła dokładnie 14 sekund. W piętnastej skoczyła i rąbnęła w głaz blokujący jej drogę. Smoczyca prychnęła, usiadła i potrząsnęła pyskiem. Ojciec jęknął cicho i złapał ją za ogon. Anara odwróciła się i ofuknęła smoka trzymającego ją za ogon (czyli w tym wypadku ojca). Resztę dnia wszyscy spędzili na zabawie z małą. Poprawka, nie wszyscy. Ja siedziałem sobie na głazie (na tym o którego walnęła się Anara) i patrzyłem na te harce. W nocy kiedy kładłem się spać (jak zwykle z dala od rodzeństwa) Anara podreptała do mnie i spojrzała swoimi wielgachnymi oczami. Zwykle wolałem być sam, ale teraz nie miałem nic przeciwko. Siostra ułożyła się obok mojej łapy i zasnęła kamiennym snem. Rano kiedy się obudziłem usłyszałem dudniący głos mojego ojca:
- Wstawać dzieciaki, idziemy na polowanie!
- Błagam, tyko nie to – jęknąłem. Nienawidzę polowań.
Krzyki mego protoplasty obudziły Anarę. Mała otworzyła oczy, wstała, ziewnęła, przeciągnęła się i szturchnęła mnie pyskiem.
- No, dobra, dobra już wstaję.- podniosłem się nie bez marudzenia.
Miałem nadzieję, że tym razem pójdzie inaczej niż zwykle. Oczywiście musiałem mieć pecha i się pomylić. Jak to na każdym z tych znienawidzonych polowań odłączyłem się od reszty grupy i pobiegłem szukać owoców, a Anara która nabrała zwyczaju podążania za mną zrobiła to ponownie. Przez jakieś pięć minut i szesnaście sekund szukałem malin wśród krzaków z Anarą asystującą mnie, ale oczywiście nie mogłem się tym nacieszyć zbyt długo.
- Tajfun!!! Wracaj tutaj natychmiast!!!!
- Tato, przecież odszedłem tylko czternaście metrów.
- Tajfun!!!!!!!!!!!!!
- Dobrze, tylko zbiorę owoce.
-Owoce? Serio? Zdecyduj się w końcu czy jesteś jeleniem czy smokiem. – usłyszałem głos Kundiego(jest ode mnie zdecydowanie mniejszy, ale starszy o cztery lata) – Owoce jedzą tylko ofiary. Nasze i te - losu. – w oddali rozległy się chichoty rodzeństwa.
Westchnąłem:
- Widzisz mała, ja to muszę znosić na co dzień. Lepiej już chodźmy.
Po dostaniu się na polanę dostałem jeszcze porządny ochrzan od ojca. Na polowaniu było tak nudno jak zwykle. Krew rozpryskująca się po liściach, pewnie jakaś wątroba albo coś... Bla bla bla same nudy. Kolejny dzień był dokładnie taki sam. Idę po owoce, ochrzan od rodzica, krew, flaki i inne pier... przepraszam głupoty. W weekend ewidentnie za dużo polujemy. Wam też tak się wydaje? W niedzielną noc, gdy wszyscy już spali, leżąc na naszym słynnym głazie w mojej głowie wykiełkował genialny plan. Plan ten zamierzałem wcielić w życie już następnego dnia. Nie ma po co zwlekać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro