Rozdział 6
Poniedziałek, 22 sierpnia
Mój ulubiony zeszycie z grubą okładką,
Piszę ten wpis o trzeciej nad ranem, przy zapalonej lampce nocnej, która jest przymocowana do ściany paręnaście centymetrów nad moją głową. Siedzę wsparta o dużą poduszkę ze zgiętymi kolanami, o które opieram Cię, Mój Przyjacielu. Przed chwilą wybudziłam się z koszmaru i choć oczy same mi się kleją, prosząc o jeszcze kilka godzin snu, wiem, iż nie mogę im ustąpić. Powróciłabym wtedy do krainy mroku żywiącego się ludzkim strachem. A tego przecież nie chcę. Dlatego więc postanowiłam spisać kolejne ze swych przemyśleń, nie zaprzątając już sobie głowy koszmarem.
Wczoraj ciocia zabrała mnie do restauracji na obiad. Uznała, iż skoro niedługo zaczyna się rok szkolny, nie będziemy miały czasu na wyjścia w tak uroczystym stylu. Mam tylko nadzieję, iż nie zostanę zmuszona do spożywania posiłków na szkolnej stołówce. Dziadkowie byli w tej kwestii bardzo wyrozumiali. Zdawali sobie sprawę, iż jedzenie w hałaśliwym i zatłoczonym pomieszczeniu, w którym wciśniętych jest dwa razy więcej stolików i krzeseł, niż normy prawne przewidują, nie wpływa zbyt dobrze na zdrowie dorastającej nastolatki. Dodatkowo jakość proponowanych posiłków i przekąsek również była na, delikatnie ujmując, poziomie poniżej standardów.
Restauracja, w której miałam okazję zjeść najlepsze, jak do tej pory, spaghetti z krewetkami i bazylią oraz (już nie tak wyśmienite, lecz gustownie wyglądające) ciasto z wiśniami i kruszonką na deser, mieściła się na obrzeżach miasta. Aby tam dotrzeć, musiałyśmy znieść kilkudziesięciostopniową temperaturę w autobusie. Jakie szczęście, iż w wakacje komunikacja miejska nie jest tak oblegana jak w trakcie kolejnych dziesięciu miesięcy, dzięki czemu miałyśmy chociaż miejsca siedzące. Otworzyłam okno, jednak na nic się to zdało. Muszę pamiętać, aby zdać egzamin na prawo jazdy jak tylko osiągnę pełnoletność. Do tego powinnam odkładać więcej pieniędzy na samochód. Moim zdaniem kobieta może funkcjonować z trzema (zamiast z dziesięcioma) parami butów, ale bez auta jest jak bez ręki. Ciocia nie ma ani prawa jazdy, ani samochodu, dlatego też do restauracji dojechałyśmy dopiero przed godziną czternastą. W oczekiwaniu na zamówione dania dosiadł się do nas starszy mężczyzna. Co prawda zajęłyśmy z ciocią stolik dwuosobowy, jednak jemu widocznie to nie przeszkodziło, gdyż dostawił sobie krzesło.
- Gdzieś go już widziałam...- pomyślałam, próbując dopasować imię do twarzy. Ciocia także cały czas patrzyła w milczeniu na mężczyznę, jednakże sądzę, iż ona akurat znała jego tożsamość.
- Mer, zechcesz mi w końcu przedstawić tę o to młodą damę?- spytał ze śmiesznym akcentem, który nie tak dawno słyszałam. Zastanawiałam się, kim może być owy człowiek, gdy nagle mnie olśniło, iż był to ten sam mężczyzna, który zagadnął ciocię przed dwoma dniami w centrum handlowym.
- Panie Wellington, to moja siostrzenica. Cortney, poznaj...- ciocia zawahała się przez ułamek sekundy, być może sama nie będąc pewna, kim dla niej jest siedzący przy naszym stoliku mężczyzna- ...pana Wellington'a.- odparła ostatecznie, głośno wydychając wstrzymane wcześniej powietrzne.
Człowiek, który siedział po mojej lewej stronie przyglądał się Meredith ewidentnie z zainteresowaniem, jakby liczył na to, iż w mojej obecności wyjaśnią sobie coś, czego nie mogli, będąc na osobności.
- Miło poznać.- oparłam lekko, wspominając słowa cioci: „To taki miły staruszek, który zwariował na stare lata.".
Jednak po jej minie i sposobie, w jaki zwracała się do wspomnianego wcześniej seniora, zdawało się, iż nie darzy go zbytnią sympatią. Sytuacja komplikowała się coraz bardziej z każdą kolejną wymianą zdań. Najpierw ciocia, widocznie zaskoczona, spytała pana Wellington'a, skąd wziął się po drugiej stronie miasta akurat w tym samym czasie, co ona. Kiedy on jej odparł, że to tylko zbieg okoliczności (podobno miał odebrać jedzenie na wynos), ciocia się zdenerwowała, mówiąc z ironią, iż nie wierzy w przeznaczenie. Wtedy usłyszałam coś, czego nie umiałam do końca zinterpretować.
- Zdążyłem się już przekonać. Niezależnie, do czego między nami dochodzi, wciąż uparcie twierdzisz, iż kierujesz się innymi priorytetami. Jakbyśmy nie mieli wpływu na własne życie.- ostatnie zdanie wypowiedział ze słyszalną drwiną.
Być może nawiązywał do jakiejś sytuacji z przeszłości. Coraz bardziej zaczynało mnie denerwować, iż mogę być jedynie biernym obserwatorem i na podstawie pojedynczych fragmentów podejmować próbę domyślenia się, jaki temat jest poruszany.
Kiedy w końcu zebrałam się na odwagę, by wtrącić się do rozmowy i poznać przyczynę niezrozumiałego dla mnie zachowania cioci, pan Wellington odwrócił się w stronę baru, a następnie pożegnał z ciocią poprzez pocałowanie jej dłoni. Była równie spanikowana, co ja zaskoczona. Szybko zabrała wyciągniętą przed siebie dłoń. Może chciała w ten sposób pokazać, iż ich relacja opiera się na formalnym kontakcie? Przykro mi, iż nie wyszło, jeśli taki był jej zamiar...
- Jak on śmiał...- szepnęła oburzona ciocia, kiedy tylko mężczyzna opuścił restaurację z jedzeniem na wynos.
- Co tu się właściwie wydarzyło?- spytałam skołowana.
- Ten to ma tupet...- mruczała pod nosem moja ciocia, ewidentnie będąc w innym, oderwanym od rzeczywistości, świecie.
- Ciooo...ciuuu...- powiedziałam przeciągle, chcąc zwrócić na siebie jej uwagę.
Udało się, gdyż podniosła na mnie wzrok, ale zamiast udzielić odpowiedzi na zadane przeze mnie pytanie, wzięła do ręki telefon i wystukała w ekspresowym tempie wiadomość.
- Możemy porozmawiać?- podjęłam kolejną próbę nawiązania konwersacji z własną ciocią.
- Co się z nią dzieje?- pomyślałam lekko zmartwiona.
- Nie teraz, Cortney. O! To chyba nasze.- stwierdziła, widząc zmierzającego w naszym kierunku kelnera z dwoma talerzami.
- Dlaczego nie możesz mi wyjaśnić teraz? Oświetlenie restauracji ci nie pasuje, czy może nie masz do mnie zaufania? Przed moją mamą też miałaś tyle tajemnic?- wyrwało mi się, zanim zdążyłam ugryźć się w język.
Mimika twarzy cioci zmieniła się w ciągu chwili kilkukrotnie. Z początku wydawała się przygnębiona, kilka sekund później myślałam, iż zaśmieje się na wspomnienie przeszłości, lecz ostatecznie była bliska wybuchu. Widziałam, iż najchętniej by krzyknęła, dlatego zdziwiło mnie, gdy po dwóch głębszych oddechach, zabrała się za jedzenie zamówionego przez siebie spaghetti z pieczarkami i brokułem. (Nawet nie zauważyłam, kiedy dania zostały zaserwowane.) Gdyby nie głośne uderzanie sztućcami o talerz, pomyślałabym, iż wszystko jest w porządku. Jednak nie było. Czułam, iż cisza, jaka między nami zapanowała, była ciszą „przed burzą". Zastanawiałam się tylko, kiedy uderzy pierwszy piorun i w którym momencie powinnam zacząć uciekać przed deszczem.
Z racji, iż deser zamówiłyśmy wraz z daniem głównym, byłyśmy zmuszone go zjeść tuż po włoskim posiłku. Nie wiem, jak ciocia, ale ja potrzebowałam jak najszybciej opuścić pomieszczenie, w którym się znajdowałyśmy. Atmosfera między nami była nie do wytrzymania, dlatego kiedy tylko oba ciasta trafiły do naszych żołądków, ciocia uregulowała rachunek i wyszłyśmy. Jednak zarówno w drodze na przystanek, jak i podczas powrotu autobusem, a także, gdy przekraczałyśmy próg domu, ciocia wciąż milczała. Miałam dość. Potrzebowałam zrobić coś, co pomogłoby mi pozbyć się negatywnych emocji, nie raniąc przy tym cioci. Nie chcę pomyśleć, co zrobiłabym w takiej sytuacji, mieszkając z dziadkami. Całe szczęście, miałam rower, a kiedy wyjrzałam przez okno, dostrzegłam wciąż bezchmurne niebo. Podjęłam spontaniczną decyzję. Wpadłam do pokoju i przebrałam się z wyjściowego ubrania w stare dresowe spodenki i kobaltową bluzkę. Nie pomyślałam, aby odciąć metki dopiero co kupionych ubrań sportowych od razu po przyjściu ze sklepu. I tak ubrana, prowadząc po swojej prawej stronie rower, skierowałam się na ścieżkę, którą jechałam ostatnio z ciocią. Musiałam pomyśleć. Odciąć się i zapomnieć. A na końcu wymyślić, co począć dalej.
Podczas całej drogi asfaltem, a później i leśną ścieżką, jechałam, mocno naciskając na pedały. Celowo nastawiłam cięższe przerzutki, aby szybciej się zmęczyć. Kiedy zaczęłam opadać z sił, a cały stres ze mnie uleciał, uznałam, iż jedynym rozwiązaniem na załagodzenie konfliktu jest okazanie skruchy. Mimo iż mogłabym już wrócić, uznałam, iż podejmę się przejechania takiej samej trasy, co ostatnio z ciocią. Chciałam jej dać powód, żeby była ze mnie dumna, gdy już się pogodzimy.
Po kilkudziesięciu minutach jazdy mój rower niespodziewanie się zatrzymał przez dół, w który wjechałam przednią oponą. Po przelotnych oględzinach doszłam do wniosku, iż chyba mogę jechać dalej, skoro rower jest wciąż w jednym kawałku. Jednak, gdy miałam wsiąść na niego z powrotem, z szybciej bijącym sercem uświadomiłam sobie, iż nie jestem pewna, czy powinnam za chwilę skręcić w lewo, czy w prawo. Na poprzednich rozdrożach nie namyślałam się zbytnio ze względu na charakterystyczne elementy przyrody, na które zwracała uwagę ciocia. Wtedy, dusiłam w sobie irytację, gdy kolejny raz byłam namawiana do zachwycania się nad krzywym drzewem, czy, nadgryzionym przez jakiegoś robaka, grzybem. No tak! Tutaj ciocia wspominała coś o pracowitych mrówkach i rzuciła jakiś żart na temat prawa, jako zawodu. Był całkiem śmieszny, ale nie to spowodowało w obecnej chwili uśmiech na mojej twarzy. Przypomniałam sobie, iż słuchając (wyjątkowo z zaciekawieniem), o mały włos nie wjechałam w wysokie mrowisko tuż za prawym zakrętem.
Dlaczego musiało dojść do sytuacji, w której nie wiedziałam jak dojechać do domu, żebym doceniła tak skrupulatnie przedstawiane przez ciocię informacje na temat roślinności i zwierzyny?
Minęło kolejnych kilkanaście minut, gdy mój wzrok przykuła jedna z wielu leśnych roślin. Od momentu, w którym ją zauważyłam, czułam, jakby chciała do mnie przemówić. Wydało mi się to zabawne, jednak zatrzymałam się mimo woli. Zeszłam powoli z roweru i nie odrywając wzroku od wyjątkowej rośliny, postawiłam rower na stopce. Jedynym, czego teraz pragnęłam, było zbliżyć się do tego magnetyzującego okazu i zerwać choć jeden z jego wyjątkowych owoców w kształcie purpurowych kryształków. Każdy był inny, lecz równie przyciągający. I kiedy bez pośpiechu wyciągałam dłoń, by za chwilę posiąść jeden z nich, usłyszałam głos zza swoich pleców:
- Dziewczyno, co ty wyprawiasz?! To trująca roślina!- krzyknął ktoś z daleka, na co odwróciłam się w kierunku, z którego dochodził głos.
Potrząsnęłam głową, jakbym dopiero się obudziła. Ale przecież byłam w środku lasu, a tuż obok stał mój rower.
- Co się wydarzyło?- pomyślałam spanikowana.
(Dopiero kilka godzin później wróciła mi pamięć, choć do teraz mam zagwozdkę, dlaczego tak nagle przestałam być świadoma otaczającej mnie rzeczywistości.)
- J-ja...- zająknęłam się, przestraszona na widok zbliżającego się mężczyzny z surową miną.
- O, Cortney, to ty? Nie poznałem cię z daleka.- jego rysy twarzy złagodniały, a nawet uśmiechnął się ledwo widocznie.
- Mnie nie poznał, ale widział, iż zrywam, podobno, trującą roślinę?- pomyślałam sceptycznie nastawiona co do prawdomówności mężczyzny.
- Postanowiłam się przejechać i teraz zrobiłam sobie przerwę.- mówiąc to, wskazałam na rower, oparty na stopce.- Ta roślina była tak hipnotyzująca...- wypowiedziałam na głos swe myśli, na ułamek sekundy zapominając o obecności praktycznie obcego dla mnie mężczyzny.
Pan Wellington pokiwał głową, po czym machnął ręką, jakby w zapraszającym geście i ruszył do miejsca, z którego przed chwilą przyszedł. Nie wiedziałam, czy powinnam za nim iść. Jednak ciekawość wzięła górę i nie zastanawiając się zbytnio nad tym, czy to rozsądne, poszłam w jego ślady.
Niewiele kroków od miejsca, w którym doszło do naszego spotkania, stał dziwny stelaż z drewna. Miał dach, ale nie przypominał domu. Nie dane mi było zastanowić się nad jego zastosowaniem w środku lasu, kiedy pan Wellington zabrał głos.
- Jestem leśnikiem. A to moi przyjaciele. No, chodź tu, ty łobuzie. Poznaj... Jak miałaś na imię?
- Eee... Cortney.
- Poznaj Cortney.- dokończył, po czym zwrócił się do mnie- Wybacz im tę powściągliwość. Ostatnio jedna z nich została ranna, gdy zanadto oddaliła się od paśnika i teraz jest nieufna wobec nieznajomych.
- Faktycznie zwariował.- pomyślałam, patrząc na stado saren, które przerwały właśnie skubanie trawy i patrzyły w naszym kierunku.
- Co to jest paśnik?- odezwałam się.
- Haha! Co to jest paśnik?- powtórzył po mnie pytanie, jakby musiał przetworzyć każde ze słów osobno.- No to tutaj. Dokarmiam w nim moich przyjaciół podczas najcięższych mrozów.
Po wypowiedzeniu tych słów, podszedł do, stojącej najdalej ode mnie, jednej z saren, która, jak się dokładniej przyjrzeć, miała zranioną tylną nogę. Kucnął przy niej i zaczął coś szeptać. Wyglądał, jakby z nią rozmawiał. Gdy odwrócił się na chwilę w moim kierunku, odniosłam wrażenie, że mnie obgaduje. Poczułam się też nieswojo, trochę tak, jak gdy jest się świadkiem prywatnej rozmowy znajomego z jego rodzicem. Jednak z drugiej strony wcale nie spieszyło mi się do domu, dlatego cierpliwie czekałam na dalszy rozwój wydarzeń.
Widząc pana Wellington'a, troszczącego się o leśne, dzikie zwierzęta, dotarło do mnie, iż ciocia ma z nim wiele wspólnego, gdyż, tak jak ona, lubił przebywać na świeżym powietrzu i ewidentnie podzielał jej przyrodnicze zainteresowania. Nie wiedziałam, co się między nimi wydarzyło, ani dlaczego mężczyzna uważa zwięrzęta za swoich przyjaciół, aczkolwiek postanowiłam, iż nie będę ingerować w relację tych dwoje. Może będę miała kiedyś okazję wysłuchać obu wersji wydarzeń?
- Już wracasz?- spytał mężczyzna, widząc, iż kieruję się w stronę mojego środka lokomocji. Na myśl o cioci zapragnęłam jak najszybciej z nią pomówić, dlatego zaczęłam się zbierać w drogę powrotną.
- Ciocia na mnie czeka.- uśmiechnęłam się przepraszająco i podprowadziłam rower do ścieżki. Dopiero na utwardzonej trasie na niego wsiadłam i po pożegnaniu się z panem Wellington'em, odjechałam.
Jednak, kiedy wróciłam do domu, cioci w nim nie było.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro