*18*
Nic nie było słychać oprócz naszych kroków i oddechów, które zamieniały się w parę. Było okropnie zimno. Wayzz wyczarował miecz, tak samo, jak później zrobił to Plagg.
- Ja nie umiem wyczarować sobie broni. - wyszeptałem.
- Pomyśl po prostu o mieczu. - Zrobiłem tak i faktycznie po chwili trzymałem w dłoniach długą, czerwoną broń
Wayzz spojrzał na mnie zdzwiony, po chwili wracając wzrokiem na miecz. Po chwili zrozumiałem. Tikki miała czerwoną broń. Wyszeptałem bezgłośne: 'Przepraszam'. Nie umiałem zmienić jego koloru. Myślałem o tym kilka razy, ale nadal się nie udawało. Po kilku chwilach zostawiłem to tak, jak było.
Poczułem ból. Uderzyłem o sufit, który znajdował się bardzo nisko, tak, że musieliśmy się schylić. Szliśmy, rozglądając się uważnie, ale niczego podejrzanego nie było. Potem weszliśmy do wielkiej jaskini z sufitem pięć metrów nad nami. Na nim znajdowały się czarne kamienie. A na ziemi leżały małe kości.
- Przerażające. - wyszeptałem i dogoniłem chłopaków.
Znowu znaleźliśmy się w wąskim korytarzu, gdzie musieliśmy iść jeden za drugim. Na końcu drogi, ściany rozszerzały się, ukazując mosiężne drzwi w ścianie.
- Te drzwi na pewno nie pochodzą ze średniowiecza. Są nowe i czyste. - Weji przejechał po nich palcem, a te otworzyły się, ukazując oświetloną komnatę.
Unieśliśmy miecze w gotowości, oczekując najgorszego. Weszliśmy przez próg. Lecz tam nikogo nie było. Zero żywej duszy. Po prostu stół na środku, a na nim szkatułka. Podeszliśmy i ją otworzyłem. Środek był pusty, ale miał kształt przypinki motyla.
- Myślicie, że to kryjówka Władcy Ciem? - wyszeptał Plagg.
- Ja myślę, że tak. - usłyszeliśmy za sobą. Przed nami stał. Wysoki mężczyzna w stroju antagonisty. Przełknąłem ślinę. - Dobrze cię widzieć. Adrienie. - kiwnął do mnie. - O! Plagg i Wayzz, tak dawno nie widziałem was razem. Co słychać u Mistrza Fu? Umarł już czy mi jest pozostawiony ten zaszczyt zabicia go? - Plagg chciał ruszyć do niego, ale zatrzymaliśmy go z Wayzz'em.
- Kim jesteś? - krzyknąłem?
- Ja? Kimś, kogo pozostawiono wtedy w płonącej świątyni.
///
Świątynia płonęła w zastraszającym tempie. Ocalałe kwami próbowały je ugasić, ale języki ognia były nie do pokonania. Wszyscy byli na zewnątrz, oprócz jednego Mistrza, który nigdy nie był doceniany. Czuł jak umiera. Czuł ogień na sobie i wiedział, że nie da rady. Nikt po niego nie wrócił, a on poparzony zszedł do piwnicy. Uciekł tunelami, modląc się o jeszcze trochę życia. Zaprzysiągł zemstę na ocalałych. Poprawił swoje Miraculum motyla. Upadł na ziemię i oprał się o zimną ścianę. Wyklinał wszystkich. Zabije ich.
///
- Nikt nie wiedział, że tam jesteś! - krzyknął Plagg.
- Nikt nie wiedział? Doskonale wiedzieliście, że tam zostałem i cierpię pomiędzy ogniem. Chcieliście się mnie pozbyć. - pokręcił głową z psychopatycznym uśmiechem. - Ale ja zaprzysiągłem, że was pozabijam. Jeden za drugim. - obrócił miecz w dłoni, patrząc na jego ostrze. - Szkoda tylko Adriena. Jest tak podobny do Tiberiusa. Nosi w sobie tą samą ciemność, te samo zło, które miał on. Tą piękną nienawiść do świata. - Weji nie wytrzymał i wyrwał się w stronę wroga.
Zaczął wymieniać z nim ciosy. Raz przeteleportowowywał się za niego raz po raz, zaskakując wroga. Potem dołączyłem ja i przybrałem taką taktykę jak zielonowłosy. Komnatę wypełniły wrzaski i chrzęst uderzania miecza o miecz. Do środka wbiegły demony.
- Idę pomóc Plaggowi. - krzyknąłem do kwami żółwia.
Znalazłem się zaraz obok Plagga i stanęliśmy na przeciw kilkunastu potworom. Czyli to nie były kamienie, a ich gniazda. Zaczęła się prawdziwa walka.
Jo-jo.
Chwyciłem je mocniej i zacząłem zabijać demony. Plagg postąpił tak samo, odcinając im głowy mieczem. Poruszał się w walce zwinnie. Unikał ciosów i sam zadawał celne, które natychmiast pozbawiały życia przeciwników. Zabiliśmy je. Potem wrzask i odbijanie się miecza o podłogę. Odwracamy się w stronę Wayzza i Władcy Ciem. Przerażenie - jedyne uczucie, które w tamtym momencie czułem. Antagonista wyciągnął miecz z ciała Wejia. Złość. Smutek. Wściekłość. Krzyknąłem, a całą komnatę spowił zielony blask. Widziałem tylko go. Gdzieś z boku Plagg biegł w stronę kwami żółwia.
Skończyło się. Blask osłabł. Było z powrotem tak samo, ale nigdzie nie było Władcy Ciem ani ciał demonów. Unicestwiłem je. Szedłem wolno w stronę chłopaków, ale zaczęło kręcić mi się w głowie.
- Plagg... - szepnąłem.
Kwami kota było zapłakane i potrząsało ciałem Wayzza.
- Weji... - on nie żył.
Zemdlałem i widziałem pustkę. Czy to koniec?
///
Plagg szedł zmęczony poprzez górskie ścieżki. Był wycieńczony, głodny i spragniony. Czuł jakby umierał. Szedł na północ cały czas. Do świątyni. Do jego nowego domu. Nogi miał zakrwawione, tak samo, jak ręce i głowę, kiedy wywrócił się na trasie, uderzając głową o skałę.
Kiedy ujrzał bramy świątyni był wniebowzięty. Popchnął mocą bramę. Wszedł przez nią, rozglądając się wokoło. Po chwili obok niego zjawił się chłopak o jaskrawo-zielonych włosach. Ciemnowłosy chciał coś powiedzieć, ale zemdlał. Pamiętał tylko zielone, przestraszone oczy.
Był w śpiączce przez kilka dni. Śnił o nieznajomym. O jego oczach. Włosach. Twarzy. Tylko o nim. Tylko on zaprzątał jego głowę.
Plagg kilka razy widział zielonowłosego, ale nigdy z nim nie porozmawiał. Czasem, widząć go w bibliotece, chciał podejść, ale stresował się i uciekał z pomieszczenia. Spotkali się dopiero na patrolu w nocy. Te same zielone oczy, uśmiech, zakłopotanie, trochę ciemniejsze włosy. Rozmawiali mało. Plagg chciał zapytać o jego moce, ile tu jest, czy ma podopiecznego, co lubi robić. Ale nie był wstanie nic powiedzieć. Dlatego siedzieli cicho.
Chciał do niego podejść wiele razy. Porozmawiać. Pouczyć się razem. Pójść na spacer. Nawet pomilczeć, ale razem, obok siebie.
Płakał nad ciałem Tikki i czuł oplatające go ramiona.
- D-dlaczego o-ona? - wychlipał w ramię Wayzza.
Ten potarł go po plecach pocieszająco i trzymał w ramionach przez kilka godzin.
///
- Wayzz? Ej! Nie żartuj. To nieśmieszne. Nie rób sobie żartów. - otarł dwie pierwsze łzy. - Weji, no obudź się. Nie musisz żartować. Oddam ci tą książkę. Serio. Wayzz, błagam wstań. Chcę się jeszcze z tobą pokłócić. Weji? - wychlipał. - Weji, no wstawaj. - szturchnął go. - No Wayzz, stary, nie wygłupiaj się. Musimy pójść jeszcze spróbować tych ludzkich rzeczy. Obiecałeś. Weji, wstań, proszę. Weji! - krzyczał w agonii bólu. - Wayzz, proszę cię, nie możesz tak robić! Wayzz! - wyszlochał. - Błagam cię, wstań. Już, koniec. Pokonaliśmy go. - przytulił się do niego, szlochając. - Wayzz, mieliśmy żyć przez tysiąclecia. Weji, nie możesz tego robić. Weji, obudź się. Stary, nie możesz! - szlochał, dławiąc się łzami. - Wayzz, obudź się! - zaczął nim trząść. - krzyczał kilka minut. - Weji, kocham cię, wstań. - wychlipał cicho. Chciał jeszcze raz zobaczyć jego uśmiech, jego zielone oczy. - Wayzz...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro