Rozdział 2
Słońce miało się już ku zachodowi. Niebo zaczynało przybierać rozmaite barwy, od pudrowego różu przez złoty, aż po krwistą czerwień. Cienie zaczynały się coraz bardziej wydłużać, pokrywając gęstwinę zieleni mrokiem. Korony drzew sięgały wzwyż poza zasięg jego wzroku. Las ten był potężny oraz bardzo stary.
Niektórzy niegdyś wierzyli, że drzewa potrafią zachowywać wspomnienia wszystkiego, co widziały, i tylko nieliczni potrafią je odczytać. Edmunda zawsze ciekawiło, co niezwykłego mogą skrywać te tajemnicze historie. Może były one świadkami pierwszego spotkania dwojga kochanków lub brutalnego zabójstwa, którego sprawcy nigdy nie odnaleziono, albo zdarzenia tak niesamowitego, że zwykły śmiertelnik nie mógłby go nawet pojąć. Któregoś dnia po usłyszeniu tej legendy, gdy jeszcze mieszkał w sierocińcu, postanowił sprawdzić, czy nie jest jednym z tych wybrańców. Nie chciał on oczywiście podsłuchiwać dla własnej korzyści, by poznać najnowsze plotki. Chciał tylko wykorzystać tę moc, by pomagać innym. Chciał być kimś w rodzaju tajemniczego wybawcy ratującego ludzi w potrzebie i ujawniającym najmroczniejsze spiski. Trzeba też dodać, że miał on wtedy około dziesięciu lat, więc skończyło się na tym, iż cały dzień przytulał drzewo w nadziei odkrycia swojego talentu. Jak można się domyślić, niczego nie usłyszał oprócz tego, jak inne dzieci go obgadywały.
Wędrując teraz po lesie, rozmyślał o tym wszystkim, wciąż zastanawiając się, ile lat mają te drzewa i co mogły ujrzeć. Gdy tak w zamyśleniu szedł przed siebie, słońce schowało się już za horyzont, a zimny podmuch wiatru ocucił go z namysłu. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że jest coraz ciemniej i chłodniej, a on wciąż nie znalazł miejsca na nocleg. W tym momencie znajdował się w bardzo dużym gąszczu, drzewa rosły zwięźle i do tego wszędzie na ziemi leżały gałęzie. Nie było to raczej wymarzone miejsce do spania. W oddali jednak zauważył większe prześwity w tej gęstwinie, udał się więc w tamtym kierunku. Gdy dotarł już na miejsce, ujrzał niewielką polankę, którą porastało mnóstwo drobnych kwiatów. Dziwne dla niego było jedynie to, że jak na małą polankę w środku lasu, którą pewnie rzadko kto odwiedzał, trawa była niska, miękka i pozbawiona rozrośniętych wszędzie chwastów. Zupełnie tak, jakby przychodzono tu oraz o nią dbano. Może ktoś z miasta upatrzył sobie tu kącik zadumy, w którym rozmyślał nad swoim życiem, albo po prostu ucinał sobie tutaj drzemkę lub z nudów postanowił zadbać o to miejsce. Możliwe też, że miało właśnie taki urok i było tu tak od zawsze.
Zakątek ten wydał mu się wręcz idealny. Gdy w końcu był już spokojny, bo znalazł kąt do spania, chłód zaczął coraz bardziej dawać mu o sobie znać. Wrócił więc do lasu i nazbierał trochę zeschłych gałęzi. Następnie ułożył z nich mały, ale zgrabny stosik na środku polanki. Na szczęście nie miał problemu, czym można by go podpalić. Sięgnął do swojej lewej kieszeni i wyciągnął z niej dwa niewielkie kamienie. Nie przewidział on oczywiście w jakiej sytuacji się znajdzie. Nosił je ciągle przy sobie praktycznie od zawsze, a dokładniej zaczął to robić z powodu pewnego wydarzenia.
Edmund od zawsze był typem marzyciela, co sprawiało mu czasami pewne kłopoty, lecz pewnego razu przerósł sam siebie. Któregoś dnia pchany pragnieniem doświadczenia prawdziwych przygód postanowił uciec z sierocińca. Namówił do tego także swoich przyjaciół Damisa i Darcana. Wszyscy wierzyli, że, jak opuszczą to miejsce, staną się obieżyświatami znającymi nawet najdalsze zakątki świata, będą tajemniczymi wybawcami uciśnionych, a każda piękna dama będzie pragnęła poznać oblicze tych wspaniałych wybawców. Przyszłe pokolenia będą pisały legendy o trzech niezwyciężonych bohaterach walczących ze złem. Może jednak nie wszyscy to tak postrzegali. Była to wizja piętnastoletniego letniego Edmunda zakochanego w takich powieściach, który wręcz marzył, by móc być częścią takiej historii. Reszta postrzegała to zupełnie inaczej. Damis został skuszony wizją tych pięknych kobiet, ponieważ miał już szesnaście lat, a w tym sierocińcu nie było ani jednej dziewczyny poza starą woźną i kucharką. Natomiast Darcan od zawsze był lekko zbuntowany. Często pakował się w kłopoty, stroił sobie żarty z wychowawców oraz nikogo nie słuchał. Miał już dziewiętnaście lat, a jeżeli nikt wcześniej cię nie zabrał z sierocińca, mogłeś go opuścić dopiero, jak osiągnąłeś 21. Nie miał zamiaru czekać jeszcze dwa lata bezczynnie w tym przytułku, więc wizja ucieczki, w której pomogą mu jeszcze dwa naiwne młodziaki, wydawała się bardzo interesująca.
Zabrali wszystkie swoje rzeczy (choć nie było tego wiele) i za pomocą uplecionej przez nich wcześniej liny z prześcieradeł bez problemu udało im się przedostać na drugą stronę muru. Przeszli spory kawałek drogi od sierocińca, a kiedy się ściemniło, udali się do pobliskiego lasu. Gdy doszli na miejsce, było już ciemno, ale uznali, że światło to zbędny środek ostrożności, który w dodatku zdradziłby ich miejsce pobytu wychowawcom. Wybrawszy sobie odpowiednie miejsce na nocleg, postanowili pójść spać. Sen im jednak przerwał niepokojący szelest w pobliskich krzakach. Z obawy, iż może być to wilk, we trzech wyjęli swoje słabo zaostrzone noże ukradzione z kuchni i ruszyli w ich kierunku. Mieli nadzieję, że jak osaczą zwierzę, to uda im się z nim wygrać. Na czoło tego pochodu wyszedł Darcan, który był z nich wszystkich najstarszy. Gdy byli tuż przy krzewie, Edmund ustawił się z jego prawej, a Damis z lewej strony. Po chwili zwątpienia Darcan szybkim ruchem odsunął gałęzie. Ku ich zdziwieniu nie było tam nic. Stwierdziwszy, że pewnie się przesłyszeli, chcieli udać się z powrotem na miejsce noclegu. Nagle rozległ się wokół głośny, pełen szyderczej i obłąkańczej radości śmiech. Szybko napełnił on ich czystym strachem, który przenikał serca, umysły oraz mięśnie. Po chwili na ramieniu Darcana wylądowała czarna dłoń, która z wielką siłą wciągnęła go w głąb lasu. Dotarł do nich już tylko jego przeraźliwy krzyk pełen rozpaczy i błagania o litość, który po kilku sekundach miał ucichnąć już na zawsze.
Chcieli już uciekać, gdy nagle z głębi ciemności wyłoniła się przerażająca, długa sylwetka demona. W ciemności było widać tylko jego błyszczące oczy pełne nienawiści, które były tak czerwone, jak krew Darcana spływająca z jego zimnych ust i długich czarnych palców. Damis już chciał uciekać, ale demon skuł jego nogę kamieniem i przytwierdził go do ziemi. Nie zwracając zupełnie uwagi na najmłodszego chłopca, z szyderczym uśmiechem zaczął zbliżać się do swojej nowej ofiary. Edmund natomiast nie uciekał. Stał tam jak wryty do momentu, aż nagle dostał olśnienia. Czuł, że wie, co trzeba zrobić. Pobiegł do pobliskiego drzewa i zerwał z niego najgrubszą gałąź. Niestety po ułamaniu jej niefortunnie wbiła mu się długa drzazga. Syknął z bólu i rzucił ją z impetem na ziemię. Szybko podbiegł do niej i już ją podnosił, gdy wtem ujrzał w dole dwa białe, błyszczące kamienie. Były idealne. Jedno uderzenie, drugie, trzecie. Nagle iskra, płomień, ŚWIATŁO. Z tą prowizoryczną pochodną pobiegł na pomoc Damisowi. Demon na ten widok skrzywił się oraz od razu z sykiem i odsunął się od światła.
Stanął w cieniu, uśmiechnął się szyderczo i swoim ochrypłym głosem powiedział:
Myślisz że w ten sposób mnie pokonasz. Zabawny jesteś. Ta pochodnia zaraz się wypali, a wraz z nią twój marny żywot.
Edmund nie chciał czekać. Zamachnął się i z całej siły uderzył go prosto w twarz.
Demon zaczął krzyczeć przeraźliwie z bólu. Jego prawe oko zmieniło się w czarną pustą dziurę, z której sączyła się ciemna krew. Chcąc wykorzystać sytuację, Edmund rzucił się na osłabionego demona i z całej siły wbił mu nóż, aż po samą rękojeść.
Wnet jego ręka pokryła się gorącą, czarną mazią, a z wnętrza potwora wydobył się zapach siarki. Chłopak szybko pobiegł do Damisa i usiłował go jakoś uwolnić, ale nic nie skutkowało. Próbował uderzać w kamień, oderwać go czy podważyć, ale wszystko na próżno. Gdy tak pracował, usłyszał jakby cichy szept Damisa, lecz nie potrafił zrozumieć, co on właściwie mówi. Spojrzał w górę i zobaczył jego twarz pełną przerażenia. W tym samym momencie wydusił z siebie przerażający krzyk.
- ZA TOBĄ !!!
Edmund odwrócił się, ale nie zdążył już nic zrobić, bo czarna dłoń złapała go za szyję, a on został przygwożdżony do drzewa. Pełne żądzy mordu oko wpatrywało się wprost na niego.
- Jeżeli myślałeś, że jakaś słaba ludzka broń jest w stanie mnie zabić, to jesteś w grubym błędzie. Natomiast zabicie ciebie nie stanowi dla mnie żadnego problemu - powiedział groźnym głosem.
Następnie uśmiechnął się szyderczo i zacisnął mocniej swoją dłoń. Edmund czuł, jak jego nogi odrywają się od ziemi, a ostre pazury wbijają się w jego szyje. Z trudem łapał jakikolwiek oddech. Ciało zaczynało się robić wiotkie, a obraz niewyraźny. Praktycznie pogodził się ze swoją śmiercią, gdy nagle poczuł jakieś uderzenie i ręka demona rozluźniła się. Upadł z całym impetem na ziemię oraz, co więcej, złapał porządny oddech. Obraz stawał się coraz bardziej klarowny, a on ujrzał potężnego, białego wilka wielkich rozmiarów, który z całą zaciekłością walczył z demonem. W pewnym momencie stwór ten obrócił się na chwilę w jego stronę, ale nie zdążył mu się przyjrzeć, bo coś złapało go za nogę i zaczęło ciągnąć przez las. Sunął po ziemi z pełnym impetem, a gałęzie rozcinały mu twarz. Po chwili poczuł, jak powoli odrywa się od ziemi. Wkrótce potem całkowicie został od niej oderwany i zaczął pruć przez powietrze, aż nagle z całą siłą wylądował na trawie.
Gdy wstał, zauważył, że leży tuż przed granicą lasu. Wyglądało na to, iż ta tajemnicza siła za wszelką cenę chciała go stamtąd wygonić. Po chwili, jak tylko oprzytomniał przypomniał sobie o Damisie, który został tam zostawiony sam na pastwę losu, rzucił się więc w kierunku lasu, aby ruszyć mu z odsieczą, lecz w momencie, gdy zbliżył się do niego, drzewa stworzyły jednolitą ścianę, nie pozwalając mu przy tym przejść. Botanikiem nie był, ale z całą pewnością mógł stwierdzić, że to nie jest normalne. Próbował na ten mur wejść czy połamać gałęzie, nie mniej jednak to niczego nie zmieniło.
W pewnym momencie parę gałęzi w jednym miejscu się rozluźniło. Myślał już, że to jego szansa, ale po chwili dostał czymś twardym w głowę. Gdy otworzył oczy, ściana wyglądała jak przedtem. Rozcierając guz na czole, zaczął szukać, co go tak właściwie uderzyło. Okazało się, że były to te same kamienie, których użył do rozpalenia pochodni. Na jednym z nich wciąż było widać wyżłobienia powstałe, gdy on próbował wytworzyć iskrę. Już nie wiedział co o tym myśleć. Może to Damis dał mu znać, że wszystko z nim w porządku, albo to ta dziwna siła kazała mu stąd odejść i przy okazji dała mu narzędzie do obrony. Naprawdę nie miał zielonego pojęcia, ale wiedział jedno - czymkolwiek była ta moc, obroniła go przed demonem oraz przy okazji nie pozwoliła, aby sam sobie zrobił krzywdę. Bo gdyby udałoby mu się wejść do tego lasu, prawdopodobnie już by z niego nigdy nie wyszedł. Było ona więc dobra, a także o wiele potężniejsza od niego. Mógł mieć tylko w głębi serca nadzieję, że zlituje się nad Damisem i jemu także okaże łaskę.
Od tej pory zawsze trzymał przy sobie te kamienie. Sam nie wiedział dokładnie dlaczego. Były one dla niego środkiem do samoobrony, pamiątką z tamtego strasznego dnia oraz talizmanem. Chociaż tak naprawdę chodziło tylko o jedno. Przypominały mu one tą niesamowitą moc, która tego dnia go uratowała. Dawały nadzieję, że wszystko to, w co wierzył od dzieciństwa, jest prawdą.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro