•Prolog •
Białe, ciężkie łapy miękko odbijały się od zamokłej gleby, a liście w odcieniu zgnitej zieleni przyklejały się wraz z trawą do futra. Wiatr wprawiał jasną, posklejaną od błota sierść w lekkie zawirowania, kiedy to coraz szybciej i szybciej napierałem do przodu. Ciepłe kwietniowe słońce było ledwo widoczne za rozpostartymi z wszystkich stron drzewami. Na niebie nie było ani jednej chmury.
Czyste powietrze wypełniało moje płuca. To było właśnie to uczucie. Wolność. Wszechogarniająca mnie wolność, uwielbiałem to. Wiatr smagał mnie po pysku, kiedy to bez ograniczeń podążałem tam gdzie tylko sobie zapragnąłem.
Chwila, to nie ta historia...
Wcale nie czułem wolności, czułem że tracę grunt pod nogami, albo lepiej ujmując, łapami. Całe moje życie w jednym momencie szlag trafił. Biegłem nie po to, aby w słoneczny dzień poczuć kojącą bliskość natury, która pozwalała mi odetchnąć. Gnałem przed siebie, by choć na chwilę zapomnieć o przytłaczającym uczuciu w moim wnętrzu.
Zawyłem głośno, chcąc dać ujście siedzącej we mnie frustracji.
Sytuacja, w jakiej się znalazłem była według mnie bez wyjścia. A ja nie mając pojęcia jak z niej wybrnąć, po prostu się poddałem, nawet nie próbując walczyć.
I wtedy pojawił się on z tym swoim bezczelnym uśmiechem, masą tatuaży, dzwiną pewnością siebie, buntowniczym sposobem bycia i dzikim warknięciem, które jak nic namąciło mi w głowie.
Uwolnił mnie.
A może to ja go uwikłałem? Uwikłałem go w sieć, z której nam obu ciężko się było wyplątać.
ENJOY!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro