• Rozdział XLIX
Harry
Louis był zaskoczony tym, że nie chciałem zabrać z nami Gemmy. Sądził zapewne, że pójdziemy na miasto, ale grubo się mylił. Był drugi dzień świąt, a ja nie chciałem go spędzić byle jak. Planowałem to już od dłuższego czasu, a chciałem, żeby Louis poszedł ze mną w pewne miejsce. Wciąż pamiętam, że obiecałem mu nie skrywać przed nim tajemnic. Ale o wypadku nadal nic nie wspomniałem. A poza tym... Dawno nie byłem na cmentarzu, a do tej pory starałem się być przynajmniej te dwa razy w roku, w dniu urodzin dziewczyny i na święta Bożego Narodzenia.
Z kamienicy wyszliśmy parę minut po czternastej. Louis wpadł na pomysł, żebym pokazał mu wszystkie miejsca, do których chodziłem, zanim przeprowadziłem się do Wielkiej Brytanii. Właściwie to nie był taki zły pomysł. Jednak byłem zdania, że wszystko wygląda lepiej późną wiosną, kiedy przyroda budzi się do życia.
Mimo tego, postanowiłem pokazać mu, gdzie chodziłem go szkoły, do liceum, które, bądź co bądź, ukończyłem ze średnią prawie cztery. Zaskakujące, bo jednak często wagarowałem z Zaynem i jeszcze Nedem, takim jednym znajomym z równoległej klasy. Ratowały mnie tylko przedmioty ścisłe jak matematyka, fizyka, a także biologia albo geografia. Budowa ciała człowieka albo funkcje poszczególnych narządów z łatwością zapamiętywałem z lekcji. Zaś gospodarki innych krajów, przyrosty ludności, ekonomia były dla mnie tak proste, że nie potrzebowałem nawet na to nauki.
- A co z angielskim czy historią? No wiesz... Przedmioty humanistyczne? - zapytał Louis, kiedy opowiadałem mu o tym wszystkim.
- Interpretacja wierszy była dla mnie czymś strasznym, a co dopiero pisanie rozprawek, czytanie lektur czy inne takie. Jeśli chodzi o historię, to tak, znam wiele wydarzeń z przeszłości, ale jeśli miałbym ci podać, w którym konkretnie roku działo się dane wydarzenie, miałbym problem. Mam słabą głowę do zapamiętywania, szczególnie dat.
Przystanąłem na chwilę na chodniku wśród tłumu, skinieniem głowy wskazując Louisowi knajpkę naprzeciwko nas, po drugiej stronie jezdni.
- Paradise In New York? - Odczytał dwudziestolatek, spoglądając na mnie ze zdziwieniem. - Hmm... Niech zgadnę. Lubiliście tutaj uciekać na wagary z Zaynem.
- Nie tylko. Tutaj zawsze zapraszałem dziewczyny na pierwsze randki. A potem jakoś lądowaliśmy w łóżku, ale to inna historia. Podają tu naprawdę świetne drinki.
- Przecież byłeś niepełnoletni. - Zauważył, marszcząc brwi.
- Pracuje tutaj kumpel Zayna i zawsze sprzedawał nam na lewo.
Louis roześmiał się pod nosem. Chwilę potem pociągnąłem chłopaka w zupełnie inną stronę. Zbliżała się czwarta i powoli zaczynał zapadać zmierzch. Louis był zaskoczony, moją nagłą reakcją, ale obiecałem mu to wszystko wyjaśnić na miejscu.
Chłopak zaczął się coraz bardziej zastanawiać, kiedy wolnym krokiem weszliśmy na cmentarz. Widziałem zaciekawienie na jego twarzy, kiedy przystanęliśmy przy grobie Lauren McKennzie. Naprawdę rzadko kiedy się modlę, ale przychodząc tutaj zawsze starałem się wykrzesać z siebie te kilka słów, których nauczyła mnie mama w dzieciństwie. Choć częściej rozmawiałem z Lauren, niż się modliłem.
- Myślisz, że Bóg wysłucha moich modlitw? Nawet, jeśli dawno przestałem w niego wierzyć?
Louis podszedł do mnie, kładąc dłoń na moim ramieniu. Czuł się nieswojo w całej tej sytuacji i nie wiedział, kim była dla mnie Lauren.
- Bóg na pewno słucha każdych modlitw. - Spojrzał na jej fotografię widniejącą obok imienia i nazwiska. - Kim była dla ciebie?
Wziąłem głęboki oddech, opowiadając mu o wszystkim. O tym, że od dziecka trzymaliśmy się razem. Jej ojciec i mój ojciec byli przyjaciółmi jeszcze z czasów studiów. Utrzymali tę znajomość aż do czasu, kiedy oboje z nich zostali szczęśliwymi rodzicami. Ja i Lauren spędzaliśmy ze sobą czas od małego. Razem bawiliśmy się klockami, razem budowaliśmy babki w piaskownicy, razem zjeżdżaliśmy na zjeżdżalni albo huśtaliśmy się nawzajem, razem wracaliśmy ze szkoły, aż w końcu zaczęliśmy dorastać i odkrywać, że czujemy się w swoim towarzystwie wyjątkowo i po raz pierwszy zakochaliśmy się w sobie. Jeśli tak to można było nazwać w wieku dwunastu-trzynastu lat. Lauren była pierwszą osobą, którą się zauroczyłem do tego stopnia, że popełniłem wiele głupot, aby tylko zwróciła na mnie uwagę.
- Każdy zazdrościł mi, że Lauren była ze mną taką przyjaciółką. Wszystko robiliśmy razem, dosłownie. A chłopcy z klasy podkochiwali się w niej, dlatego tak bardzo mi jej zazdrościli.
- Była naprawdę śliczna. Zapewne teraz byłaby jeszcze piękniejsza.
Louis nie kłamał. Naprawdę tak sądził. A we mnie znów obudziło się poczucie winy. W końcu to ja byłem powodem, dla którego ona teraz nie żyła.
- To ja ją zabiłem - wyszeptałem cicho, mając skrytą nadzieję, że Louis tego nie usłyszał.
Jednak się myliłem.
- O czym ty mówisz, Harry? - zapytał z niedowierzaniem, ujmując mój podbródek. Spojrzałem na niego zaszklonymi oczami, a wtedy z jego ust wyrwało się ciche westchnięcie. - Harry?
Opowiedziałem mu o wszystkim od początku do końca, nie mogąc powstrzymać łez. Może i wszyscy sądzili, że to nie moja wina, ale ja czułem inaczej. W końcu to był mój pomysł. Mój głupi pomysł! Przez to tata stracił przyjaciela, nowy samochód, który wtedy kupił i na dodatek od tamtej pory stał się bardziej srogi w stosunku do nas, do mnie i do Gemmy.
- Wiem, że miałem mówić ci o wszystkim, ale tak bardzo nie lubię rozdrapywać wspomnień z tamtego czasu.
- Przecież się nie gniewam - odparł spokojnie. - Podejrzewam, jak musi ci być ciężko.
Zdjął rękawiczkę, ocierając wierzchem palców łzy z moich policzków. Przymknąłem na krótką chwilę powieki, biorąc kilka głębokich wdechów. W tamtej chwili nie obchodziło mnie, czy później będzie mnie bolało gardło, czy też nie. Bardziej martwiłem się o zdrowie Louisa niż o swoje. Nos już miał czerwony z zimna, policzki zarumienione, a usta blade.
- Wracajmy już lepiej.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro