Rozdział 9: Ucieczka
Kwaśny posmak w ustach nie chciał odejść. Wprawiał żołądek w kolejne torsje, a ona trwała w bezruchu, aby zapobiec następnym wymiotom. Jej głowę rozsadzał ogromny ból, przenoszący się płynnie i miarowo na każdy napotkany po drodze nerw niczym rwący, górski potok. Powieki były niezwykle ciężkie, jakby nagle zmieniły się w kamień, a skóra szczypała niemiłosiernie, jak gdyby pod nimi spoczywała tona rozgrzanego pustynnym słońcem piasku. Miała wrażenie, że jej klatkę piersiową przygniata niewyobrażalny ciężar, utrudniający oddychanie, wciskający ją w twardy siennik jakąś tajemniczą, niewyobrażalną siłą. Nozdrza i płuca wciąż wypełniała żrąca woń palonej siarki. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że cicho szepcze słowa modlitwy. Był to jednocześnie wyuczony odruch jak i niezbędna konieczność, aby to wszystko przetrwać i zachować zdrowe zmysły.
- Tylko się nie ruszaj - mówił dziwnie znajomy głos, ale nie mogła przypisać mu właściciela. - Niedługo dojdziesz do siebie.
Poczuła na czole coś zimnego i mokrego, a potem jej uszu dobiegł nieprzyjemny dźwięk skwierczenia. Ból w jej głowie nieco zelżał, ćmił nieprzyjemnie w zakamarkach świadomości. Otworzyła lekko oczy, ale świat wokół niej szaleńczo wirował, przez co każdy kształt rozmywał się i nienaturalnie rozciągał. Wywołało to kolejną falę mdłości, jednak, kiedy ktoś odgarnął jej posklejane włosy i wykonał pomiędzy brwiami znak krzyża, torsje ustąpiły.
Usłyszała jak niski, męski głos intonuje śpiewnie modlitwę. Dźwięki zdawały się wibrować i wnikać w jej ciało, aby po chwili wydobyć z niej zatruwającą organizm, złowrogą moc, którą skaziły ją demony. Tony stawały się wyższe, wyraźniejsze, a ona rozpoznała słowa. Z radością otworzyła się na tak dobrze znane jej pieśni. Co prawda, nie miała na tyle siły, aby zawtórować mężczyźnie, jednak nieustannie powtarzała modlitwę w myślach. Z każdym wdechem Marę opuszczała trucizna, a ciało zalewała ulga. Na twarzy pojawiły się zdrowsze kolory, zniknęła gorączka i zapach siarki. Jedynie kwaśny posmak dawał wciąż o sobie znać, ale była to niewielka niedogodność w porównaniu do poprzednich tortur.
Na koniec oboje wypowiedzieli równo słowo:
- Amen.
Dziewczyna czuło się dużo lepiej. Powoli wracały jej siły, a świat przed oczami przestał wirować. Otworzyła ostrożnie powieki i dopiero teraz poczuła strach. Była w zupełnie obcym miejscu. Wspomnienia podziemi śmigały niczym strony pospiesznie kartkowanej książki z obrazkami. Co się działo później? Mara nie była w stanie odpowiedzieć i wprawiło ją to w paskudny nastrój.
Podparła się na łokciach, usilnie próbując się podnieść do pozycji siedzącej. Wtedy poczuła, jak ktoś delikatnie, aczkolwiek stanowczo kładzie ją z powrotem.
- Nie wstawaj jeszcze - poprosił łagodnie. - Musisz odzyskać siły.
Niechętnie usłuchała, bo zawroty głowy sprawiły, że pokój niebezpiecznie zawirował. Zacisnęła zęby i podniosła wzrok, by spojrzeć na swojego wybawcę. Asbiel stał nad nią z drewnianym kubkiem pełnym zimnej wody. Miał zatroskaną i trochę niepewną minę. Przysiadł na skraju łóżka i pomógł jej się napić. Chłodna ciecz przepłukała skażone kwasem gardło, a kilka kropel pociekło jej po brodzie prosto w dekolt, przez co przeszedł ją nieprzyjemny dreszcz. Jednak, gdy ostatnie ślady demonicznej trucizny odeszły w niepamięć w końcu dziewczyna mogła głębiej odetchnąć.
Chwilę cieszyła się lepszym samopoczuciem, ale kiedy dotarło do niej, że jest sam na sam z zupełnie obcym mężczyzną poczuła się niezręcznie. Od Naznaczonego biło przyjemne ciepło, które sprawiało, że czuła się bezpiecznie. Emanował szmaragdową energią, tak znajomą i tak niezwykle piękną. Była zdziwiona, że wcześniej tego nie zauważyła. I wtedy wpajane od dzieciństwa zasady dały o sobie znać. Wzdrygnęła się, karcąc w głowie za własne myśli i posłała mu surowe spojrzenie, mówiące, że jest za blisko. Zrobił minę, jakby go to rozbawiło, jednak posłusznie stanął w odpowiedniej odległości.
- Dziękuję za wszystko - powiedziała słabo i zakaszlała, czując nieprzyjemne drapanie w gardle.
- Spokojnie, oszczędzaj siły - rzucił z niepewnym uśmiechem. - Cała przyjemność po mojej stronie.
- Miałeś rację - podjęła po chwili. - Oni... Splugawili Boży Dom. To niewybaczalne. Czemu wcześniej się nie zorientowałam?
Zacisnęła mocniej pięści, aż pobielały jej kłykcie. Wściekłość i obrzydzenie, które czuła na samo wspomnienie były niedopisania. Jakby cała jej rzeczywistość została skażona grzechem, a wszystko to, w co wierzyła do tej pory zostało wystawione na próbę.
- Nie wyrzucaj sobie niepotrzebnie - pocieszał. - Minęło dużo czasu, nim i ja połapałem się w tym, co tam się dzieje.
- Co teraz zrobimy? - zadała nurtujące ją od jakiegoś czasu pytanie. - Możemy wrócić do klasztoru? Ojciec Sykstus na pewno udzieli nam pomocy.
- Niewiele możemy - mówiąc to skrzywił się. - Księża, kapłani... Myślisz, że ktoś nam uwierzy? Sama nie dawałaś wiary, póki nie ujrzałaś tego plugastwa na własne oczy. Oni nas traktują jak narzędzie. Jak broń. Nie widzą w nas nic ludzkiego. A kiedy przestajemy się słuchać, tracimy na wartości. Wyślą za nami kolejnego Naznaczonego, tak jak ciebie wysłali, byś mnie upolowała.
- Nie cały Kościół jest skażony! - była gotowa do kłótni, ale argumentację przerwał jej nieprzyjemny impuls.
Asbiel również to poczuł. Każdy włosek na ich ciele stanął dęba, przez skórę przeszedł elektryzujący dreszcz, wzdłuż kręgosłupa popłynęła lodowata stróżka potu. Zbliżali się i było ich tak wielu, że w powietrzu znów zawitała nieprzyjemna woń siarki, a złowroga energia niemal przytłaczała. Mara miała wrażenie, że znowu znalazła się w Volterze.
- Jak oni nas tak szybko znaleźli? - pytał, zrywając się z miejsca.
- Mają mój krucyfiks - wyjaśniła, tłumiąc wściekłość. - Musimy uciekać. Nie damy im wszystkim rady.
Pokiwał zgodnie głową i podszedł pomagając jej.
- Dam sobie sama radę - upierała się odtrącając jego dłonie.
- Nie, nie dasz - stwierdził zirytowany i prawie brutalnie przechwycił ją w pasie.
Bardzo niechętnie przyjęła jego pomoc, ale po chwili przestało jej to przeszkadzać. Była osłabiona i nie mogła się sama utrzymać na nogach. Mimo to wykrzesała z siebie trochę mocy i pozwoliła jej rozlać się po całym ciele. Oczy zapłonęły słabym płomieniem.
Asbiel ciągnął ją przez ciemny korytarz. Potem zeszli schodami w dół i wtedy usłyszeli tupot wielu nóg. Kwaśna posoka zalała ich gardła, tak, że zaczęli się krztusić.
- Zostaw mnie - wycharczała, wciąż mając zdarte gardło. - Nie damy rady razem uciec.
- Nie zostawię cię na pastwę demonów - warknął, ignorując jej protesty.
Zmusił ją do powolnego truchtu. Mara z wysiłkiem podnosiła na zmianę nogi, a w umyśle wciąż krzyczała modlitwy, dodające jej nieznacznych sił.
Temperatura gwałtownie spadała, a ona zdała sobie sprawę, że podążają wciąż w dół. Uciekamy wprost w piekielną paszczę - przemknęło jej przez myśl. Minęli kilka rozwidleń i skręcili w słabo oświetlony tunel. Wtedy na jego końcu zamajaczyła niewyraźna sylwetka.
- Strażnik - syknął przez zęby. - Dasz radę nas osłaniać?
Kiwnęła potwierdzająco głową i zamknęła oczy. Dając się prowadzić, skupiała się na mocy, przepływającej przez jej ciało. Słaba poświata iskier sypnęła z jej palców. Zaintonowała zaklęcie, a wokół nich pojawił się magiczny okrąg. Po chwili osłaniała ich już tarcza siłowa.
Była niesamowicie skupiona, ale na granicy świadomości zarejestrowała głęboki głos Asbiela, inkantujący niebezpieczny egzorcyzm. Mara unikała tego typu zaklęć, ponieważ demon opuszczający cielesną powłokę, mógł opętać w każdej chwili niewinnego człowieka. Zdała sobie jednak sprawę, że w tym momencie nie są w stanie zadać wrogowi śmiertelnego ciosu, a ich bezpieczeństwo zależy tylko od tego jak długo będzie w stanie utrzymać tarczę. Zacisnęła mocniej zęby i powieki.
Kiedy głos mężczyzny wyśpiewał ostatnie słowa, ich uszu dobiegł przeciągły krzyk uwolnienia.
- Musimy się gdzieś ukryć - powiedział rozglądając się Asbiel.
- Chyba znam dobre miejsce - odparła cicho, czując, że zaraz znów straci przytomność.
***
Mdłości zaatakowały ją niespodziewanie. Wystarczył zapach wczorajszej strawy, który zwykle jej nie przeszkadzał. Nie zwracała na niego uwagi, aż jednego dnia stał się najgorszą wonią, jaką było jej dane w życiu poczuć. I wciąż robiło jej się od niego niedobrze.
- Silvio, wszystko w porządku? Może się czymś strułaś? - zapytał zmartwiony mężczyzna.
Kobieta wzięła ostrożny wdech, starając się zapanować nad żołądkiem i posłała mu słaby uśmiech. Fabian był młodszym bratem świętej pamięci ojca Silvii. Rodzeństwo od lat nie utrzymywało ze sobą kontaktu, jednak wuj dziewczyny bardzo zmartwił się jej losem i przyjął do siebie jak własną córkę. Jego bratanica bardzo szybko zorientowała się, dlaczego jej rodzic nie chciał mieć nic wspólnego z bratem. Otóż, jedynym sposobem na życie, jaki znał Fabian była przynależność do bandyckiej grupy specjalizującej się w grabieży i haraczach. Rodzina Rossich uważała to za brutalne i niegodne metody wzbogacania się. Ich działania były bardziej finezyjne i przemyślane, a czyny Fabiana zsyłały na rodzinę nie tylko złą sławę, ale też i wzbudzały niepotrzebne zainteresowanie.
- Nic mi nie jest - zapewniła, ale jej głos nie miał tyle pewności siebie, by go przekonać.
- Nie wyglądasz, jakby wszystko było w porządku. - odparł, odgarniając jej włosy z twarzy. - Usiądź i odpocznij. Pójdę do zielarki po jakieś leki.
Wybiegł z domu nie zwracając uwagi na protesty dziewczyny. Sylvia westchnęła ciężko. Czuła ogromną wdzięczność i sympatię do wuja, ale widząc, jak żyje Fabian czuła też wewnętrzny opór. Z jednej strony rozumiała, że czasy są ciężkie i aby przeżyć trzeba często przekroczyć niejedną granicę, ale z drugiej strony wciąż żyła w przekonaniu, że los jaki spotkał Volterrę i ją samą był niczym innym, jak karą bożą za występki Rossich. Dlatego nie nawracała na siłę Fabiana, ale postanowiła też znaleźć jakąś uczciwą pracę i wyjść na swoje.
Wzięła do rąk drewniany, ale zadbany różaniec. Od spotkania z Naznaczoną jej podejście do Boga diametralnie się zmieniło. Zdecydowała się oddać Jego opatrzności i głęboko wierzyła, że nad nią czuwa. Do tego była niezmiernie wdzięczna Marze za uratowanie jej życia. Skrycie podziwiała kobietę i nie wierzyła w żadne słowo, jakie wypowiadają ludzie na temat takich jak ona. Wiedziała lepiej.
Przekładając gładkie koraliki między palcami, cicho szeptała słowa modlitw, kiedy usłyszała pukanie do drzwi. Jej wujek by nie pukał, toteż niepewnie wyciągnęła z kredensu nóż kuchenny i chowając go za plecami delikatnie otworzyła wejście, mając w głowie, że Fabian w mieście i poza nim ma wielu wrogów.
Rozchyliła szerzej powieki, a przez jej ciało przeszedł dreszcz niepokoju, gdy ujrzała niezdrowo wyglądającą Marę podtrzymywaną przez nieznajomego mężczyznę.
- Tym razem to ja się wpakowałam w kłopoty - odparła Naznaczona ze słabym uśmiechem.
Silvia bez zwłoki wpuściła ich do środka i wysłuchała z rosnącym napięciem i przerażeniem historii, którą mieli do przekazania.
~~***~~
Jesteśmy już praktycznie na finiszu tej historii.
Mam nadzieję, że rozdział Wam się podobał.
Do zobaczenia za tydzień!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro