Rozdział 6: Misja
Gdy tylko wzeszło słońce zmówiły modlitwę i zjadły lekkie śniadanie. Objuczyły konia i ruszyły w drogę do Peccatoris zostawiając za sobą zgliszcza Volterry. Mara martwiła się o przyszłość Sylvii, ponieważ czuła się niejako za nią odpowiedzialna. Wiedziała, że samotnej kobiecie, wdowie, będzie ciężko w mieście znaleźć godną pracę i miejsce do spania. Przynajmniej na początku, gdy nie miała tam żadnych koneksji. Dlatego Naznaczona zaproponowała, by Sylvia udała się z nią do klasztoru. Tam na pewno nie odmówią pomocy potrzebującej, zwłaszcza po tym, co przeszła. Ponad to była naocznym świadkiem całej masakry i duchowni mogą chcieć usłyszeć jej świadectwo. Jednak, gdy tylko wyszła z taką propozycją, kobieta stanowczo odmówiła, tłumacząc, że ma w mieście wuja, który ją przygarnie.
I na tym ich rozmowa pierwszego dnia wspólnej podróży się skończyła. Silvia była wycofana i zamknięta w sobie. W jej myślach wciąż rozgrywała się rzeź ostatnich dni, przez co zdawała się być nieobecna. Chwilami, gdy emocje brały górę, Naznaczona zauważała, jak jej towarzyszka zaciska pięści, wzdryga się i nerwowo rozgląda, a nawet, jak po jej policzkach spływają świeże łzy. Mara nie naciskała. Czekała, dając wsparcie i przestrzeń Silvii, by ta mogła wyleczyć jątrzące się w jej sercu rany .
***
Przez to, że podróżowały we dwie, a miały tylko jednego konia czas, jaki musiały poświęcić na dotarcie do Peccatoris znacznie się wydłużył. Z początku wszystkie dni wyglądały tak samo: modlitwa, śniadanie i dalsza droga aż do zmierzchu. Wieczorami Mara szykowała ognisko i strawę, zmuszała swoją towarzyszkę do jedzenia, a na koniec zsyłała na nią błogosławieństwo. Co prawda nie widziała żadnych oznak demonicznej trucizny, czy uśpionego w niej demona, jednak coś nie dawało jej spokoju. Przeczucie, podszyte lekkim, ledwie zauważalnym, kwaśnym posmakiem na koniuszku języka. Przez to Naznaczona wciąż była czujna i nie pozwalała swojemu ciału na pełne rozluźnienie.
Po jakimś czasie w zachowaniu i wyglądzie Silvii zaczęły zachodzić zmiany. Z początku subtelne i dyskretne. Jej skóra odzyskała zdrowy blask, a ciało sprężystość. Coraz mniej przypominała żywego ducha, a bardziej pełnokrwistego człowieka. Wciąż było jej daleko do beztroskiej kobiety, którą była jeszcze parę dni temu, ale Mara obawiała się, że ta osoba może już nigdy nie wrócić. Tamta Silvia umarła wraz pozostałymi mieszkańcami Volterry.
Po czterech dniach kobieta postanowiła się też w końcu otworzyć przed Naznaczoną. Z początku słowa były chaotyczne i nieskładne. Silvia wyrzucała z siebie strzępki wspomnień i uczuć, które do tej pory ją przygniatały . Płakała przy tym aż do utraty tchu, czasami przeklinała i krzyczała, dając upust każdej, złej emocji. Mara słuchała uważnie, przyjmując tą spowiedź, ocierała gorzkie łzy z twarzy towarzyszki i przytulała, gdy ta odpływała z sił. Uczucie odpowiedzialności zaczęło przeradzać się w coś głębszego i Naznaczona nie do końca rozumiała w co. Nigdy nie było jej dane nawiązać takiej relacji, a jednak było to jednocześnie przerażające i miłe uczucie, dla którego otworzyła swoje serce.
W ciągu kolejnych dni dowiedziała się, że rodzina Silvi trzymała pieczę nad okolicznymi wsiami. I nie byli wcale dobrymi Panami dla swoich poddanych. Kobieta wyrzucała z siebie wszystkie przewinienia, którego dopuścili się Rossi. Od oszustw podatkowych po gnębienie i mordowanie niewinnych. Wszystko dla własnej korzyści i wygody życia.
- Niezbadane są ścieżki Pana - odparła Mara, gdy Silvia po raz kolejny stwierdziła, że powinna była umrzeć wraz ze swoim mężem i pozostałymi mieszkańcami. - Wciąż masz szansę, by się nawrócić. Wciąż możesz przyczynić się do czegoś dobrego. Nie bez powodu żyjesz.
- Naprawdę wierzysz, że wszystko ma jakiś cel? - zdawała się nieprzekonana.
- Tak. Moje istnienie też jest grzechem. Gdyby nie wiara, nie miałabym celu w życiu - odparła i zaczęła opowiadać o sobie, nawet nie zdając sobie sprawy, że jeszcze nigdy nie dzieliła się swoją historią z nikim poza ojcem Sykstusem.
***
Bram do Peccatoris pilnowało dwóch uzbrojonych po zęby strażników. Z początku odnosili się dość wrogo w stosunku do podróżujących kobiet, jednak, ich nastawienie diametralnie się zmieniło, kiedy tylko Mara pokazał im dokumenty od ojca Sykstusa i biskupa Arlottiego. Uprzejmie wpuszczono je do środka, a nawet przeproszono za niedogodności.
Niedługo potem kobiety musiały się pożegnać. Robiły to z wielkim bólem i żalem serca. Obie bardzo polubiły się podczas tej kilkudniowej podróży. Mara pierwszy raz tak naprawdę rozmawiała z kimś spoza Kościoła, a Silvia miała ogromny dług wdzięczności wobec swojej towarzyszki i darzyła ją niesłychanym podziwem oraz szacunkiem.
- Obiecaj mi, że mnie odwiedzisz przed wyjazdem - poprosiła i wyjaśniła, jak trafić do siedziby jej wuja.
- Obiecuję, ale w zamian musisz mi obiecać, że nie będziesz więcej wątpić w sens swojego życia.
- Postaram się - posłała jej niepewny uśmiech.
Przytuliły się na pożegnanie i każda ruszyła w innym kierunku.
Peccatoris było przepięknym i barwnym miejscem, ale też równie przytłaczającym. Mara bardzo rzadko bywała w miastach w ciągu dnia, toteż zaskoczył ją przewijający się ulicami tłum ludzi. Każdy był odziany inaczej. Mijała bogatych arystokratów, schludnych strażników, przeciętnych mieszczan i wynędzniałych biedaków. Wysokie, zdobione balkonami i płaskorzeźbami budynki rzucały długie cienie, zasłaniając niemal w całości pokryte białymi obłokami niebo i jasne słońce. Od natłoku szumów, rozmów, krzyków i zwierzęcych odgłosów rozbolała ją głowa. Jednak najgorszy okazał się wszechobecny smród i zaduch. Woń spoconych ciał, odchodów, kurzu, zgnilizny.
Na szczęście Bazylika św. Łukasza widoczna była z oddali. Mara skierowała tam swojego rumaka i naciągając kaptur na głowę, postanowiła ignorować otaczający ją motłoch. W pewnym momencie jednak poczuła coś dziwnego. Było to osobliwe, nostalgiczne uczucie, którego nie mogła jednak skojarzyć. Przywodziło na myśl szybkie ukłucie, lub irytującego owada brzęczącego w pustym pomieszczeniu. Włoski na karku stanęły jej dęba, a koń wyraźnie się zaniepokoił. Dziewczyna ufała swojej intuicji, ale wiszący na jej szyi krucyfiks nie rozgrzał się ostrzegawczo, a kwas na języku nie pojawił, toteż była pewna, że nie obserwuje ją żaden demon. Właśnie wtedy skojarzyła owe uczucie. Pojawiało się za każdym razem, gdy któraś z sióstr zakonnych spoglądała na nią z niesmakiem, obrzydzeniem, lub ciekawością, a nawet lękiem, usilnie starając się, aby Mara o tym nie wiedziała. Jednak ona zawsze wiedziała. Wzięła głębszy wdech i zaczęła się czujnie rozglądać, nie dając nic po sobie poznać. Niestety nie była przyzwyczajona do takich miejsc i ilości ludzi. Na szczęście im bliżej była celu swojej podróży, tym nieprzyjemne uczucie słabło.
Bazylika św. Łukasza znajdowała się przy placu, którego strzegł ten sam patron. Przestrzeń prowadzącą do świątyni wypełniały kolorowe ogrody, pełne rodzących się do życia, różnego rodzaju kwiatów, krzewów i drzewek oraz pokaźnych, kamiennych fontann z wizerunkami aniołów i zwierząt. Sama budowla była jeszcze bardziej okazała. Cały front zdobiły zwieńczone złotymi kopułami, strzeliste wieżyczki, misternie rzeźbione kolumny, balkoniki o łukowanych sklepieniach, posągi uwieczniające wizerunki świętych i zasłużonych kapłanów. Mara wspięła się po kamiennych, wysokich schodach i przedarła się przez wzmacniane żelaznymi zawiasami, drewniane drzwi.
Świątynia wewnątrz połyskiwała bielą marmurów i złotymi zdobieniami. Rzędy ławek skierowane zostały w stronę ciężkiego ołtarza. Przez witrażowe okna wpadało załamane światło, a wspomagane płomieniami dumnie rozpiętych na świecznikach świec, dawało wrażenie tajemniczego półmroku. W powietrzu unosił się ledwie wyczuwalny zapach kadzidła.
Dziewczyna przyklęknęła na jedno kolano i przeżegnała się z zamkniętymi oczami. Kiedy je otwarła na powrót, ujrzała zbliżającego się do niej gwardzistę. Przedstawiła się i podała wcześniej przygotowane dokumenty, które przyjął bez słowa. Poprowadził ją na tyły świątyni, a stamtąd wąskimi schodami w dół. Dotarli do surowego korytarza oświetlonego jedynie wiszącymi w dużych odległościach pochodniami. Temperatura tam gwałtownie spadła i dziewczyna poczuła jak na jej skórze zagościła gęsia skórka. Gwardzista podążał plątaniną identycznych przejść, wybierając drogę bez zastanowienia. Mara usilnie starała się zapamiętać jak najwięcej szczegółów, aby w przyszłości móc poruszać się tutaj samodzielnie, jednak zdawała sobie sprawę, że jeszcze wiele przed nią do odkrycia. Możliwe, że tunele ciągnęły się pod całym miastem, i że nawet gwardziści nie byli w stanie spenetrować wszystkich zakamarków.
W końcu dotarli do grubych, żelaznych drzwi, które mężczyzna otworzył z niemałym trudem. Zaprosił ją do środka, a sam został na zewnątrz, pilnując wejścia.
W pomieszczeniu było przyjemnie ciepło - to pierwsze co zarejestrował umysł Mary. Dopiero po chwili jej oczy przyzwyczaiły się do półmroku, jaki tam panował. Oczywiście, kiedy używała mocy, była w stanie dostrzec niemal wszystko, jednak na wyświęconej ziemi Naznaczeni mieli zakaz korzystania ze swojego daru. Wytężyła więc wzrok i zobaczyła rozpostartego w wysokim, miękkim fotelu biskupa. Trzymał w dłoni kieliszek z winem, a na stole obok niego leżał talerz z resztkami obiadu. Jego ekscelencja, Doriano Alrotti posiadał pokaźnych rozmiarów brzuch, małe czujne oczka, haczykowaty nos i grube, zrośnięte nad nosem brwi. Jednak Mara nie oceniała ludzi po wyglądzie. Była święcie przekonana, że pomimo nieprzyjemnej aparycji, biskup musi mieć wielkie serce. Inaczej nie piastowałby tak ważnego stanowiska.
Ucałowała pierścień na jego palcu i przedstawiła się z pokorą, nie patrząc mu w oczy. Biskup Arlotti przyjrzał jej się uważnie, a potem w zadowoleniu pokiwał głową.
- Usiądź, moje dziecko - poprosił.
Mara posłusznie zajęła wskazane miejsce. Siedziała sztywno, z rękami złożonymi na kolanach.
- Jak ci minęła podróż? - zapytał miękko. - Przyznam szczerze, że spodziewałem się ciebie dużo wcześniej.
Mara nie wyczuła w jego głosie nagany, mimo to poczuła się skarcona, dlatego szybko zreferowała wydarzenia z Volterry, usprawiedliwiając swoje opóźnienie.
- Przynosisz bardzo niepokojące wieści - mówiąc to mężczyzna podrapał się po brodzie. - Demony stały się bardziej aktywne i bezczelne. Wyślę tam świętych żołnierzy, by sprawdzili okolicę.
- Było ich tak wiele... Na pewno nie pokonałam ich wszystkich, ale też żadnego nie spotkałam w drodze tutaj - przyznała Mara.
- Dobrze się spisałaś. Słyszałem też o twoich zasługach dla Kościoła - podjął po jej słowach mężczyzna. - I jestem pod wielkim wrażeniem.
Na twarzy dziewczyny zakwitł rumieniec. Nie była, bowiem przyzwyczajona do jakichkolwiek pochwał ze strony kapłanów. Przyjęła komplement z pokorą, ale w sercu czuła dumę.
- Spełniasz swoje obowiązki niezwykle starannie i nie popełniłaś ani jednego błędu - kontynuował. - Wszechmogący Pan z pewnością ci tego nie zapomni podczas Sądu Ostatecznego. Właśnie takiej osoby potrzebujemy teraz w Peccatoris: silnej, zdecydowanej, ale też pokornej i oddanej Najwyższemu.
Mara nieśmiało podniosła wzrok nieco speszona szerokim uśmiechem kapłana. Jednak jego mina nagle stała się śmiertelnie poważna.
- Mamy ogromny problem, moje dziecko - westchnął ciężko i wyjął niewielką kartkę spomiędzy ksiąg. - Jeden z Naznaczonych odwrócił się od Pana by podążać mroczną ścieżką zła. Pozbawił życia dwóch księży i pięciu swoich braci, którzy próbowali go powstrzymać.
Podał Marze kartkę, a ona ujrzała portret mężczyzny. Staranne, namalowane węglem linie kreśliły pełen obraz: zmierzwione włosy, prosty nos, pełne skupienia oczy, zaciśnięte usta. Pod spodem widniało misternie wykaligrafowane imię: Asbiel.
- Twoje kolejne zadanie jest jasne - podjął na nowo kapłan. - Musisz go wysłać przed oblicze Pana, tak jak to robisz z demonami.
Mara zmarszczyła brwi. Nie zabijała ludzi, choć nie raz miała ku temu okazję. Jej nauki były proste i sprecyzowane. A zabicie brata, było grzechem śmiertelnym.
- Masz jakieś wątpliwości, moje dziecko? - zapytał biskup, widząc, jak się waha.
Dziewczyna pospiesznie pokręciła głową. Asbiel nie jest już człowiekiem. Jest Upadłym. Odwrócił się od Pana, zupełnie jak niegdyś demon, którego imię nosił.
Powtarzanie tych słów w myślach przyniosło jej ukojenie i spokój ducha.
- Dobrze. W takim razie podejdź tu, moje dziecko - poprosił.
Naznaczona posłusznie wstała, a ona z niepokojem zarejestrowała kwaśną nutę, która się pojawiła wewnątrz jej ust. Kapłan sięgnął na półkę i znów coś wyjął spomiędzy ksiąg. Wyciągnął ku niej zaciśniętą pięść, a kiedy ich dłonie się zetknęły dziewczynę przeszedł nieprzyjemny dreszcz, włoski na karku się zjeżyły, zaś, co najdziwniejsze - krucyfiks delikatnie zmienił temperaturę. Kapłan położył owe coś na jej ręce. Poczuła znajomy ciężar i kształt, jednak przedmiot parzył niemiłosiernie skórę. Naznaczona tylko siłą woli powstrzymywała się, aby nie wyrzucić go na blat wiekowego biurka.
- Ten krucyfiks należał do Asbiela - wyjaśnił biskup Arlotti. - Dzięki niemu będziesz mogła wytworzyć Nić Lokacyjną.
Więc jednak zaprzedał całkowicie duszę diabłu - przeszło jej przez myśl, gdy chowała rozgrzany do czerwoności przedmiot.
- Gwardzista odprowadzi cię do komnaty, gdzie będziesz mogła się pożywić i odpocząć - powiedział spokojnie. - A o zmroku wyruszysz na łowy.
- Oczywiście, ekscelencjo - odparła i ucałowała pierścień.
~~***~~
Powoli zbliżamy się do sedna historii.
W kolejnym rozdziale obiecuję już więcej akcji ;)
Do zobaczenia!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro