3. Mógł dowieść, że jest prawdziwym Malfoyem.
Draco patrzył za Granger, aż nie trzasnęły za nią drzwi sklepu. Stał jeszcze chwilę za ladą wpatrując się w pustą przestrzeń, po czym wzruszył ramionami i wrócił na zaplecze. Minął drzwi do magazynu i skierował się do warsztatu, gdzie jego stanowisko było oddzielone od dwóch pozostałych płytą pilśniową. Mało wyrafinowane, jednak nie mogli sobie pozwolić w pracy na całkowitą separację. Ilość narzędzi była ograniczona i ciągle krążyły one między pracownikami. Płyty służyły jedynie upewnieniu się, że nikt nie dostanie w plecy kawałkiem drewna, wylatującemu spod ręki sąsiada. Mimo tego zabezpieczenia, Draco i tak wracał regularnie do domu z przeróżnymi rozcięciami, zadrapaniami i siniakami spowodowanymi swoją lub cudzą nieostrożnością. W końcu całymi dniami bawili się ostrymi zabawkami dla dużych dzieci.
Kiwnął głową Johnsonowi, gdy zapytał czy wszystko w porządku i z powrotem usiadł przed rozłożonym na blacie Miotaczem, który już jutro był do odbioru.
Wizyta Granger choć krótka wzbudziła w nim ten dziwny niepokój, który czuł od powrotu z Ministerstwa. Opanowała go chęcie, by od razu rozszarpać swoje obawy, zanurzyć się w nich i wtopić, ale nie mógł sobie na to pozwolić w miejscu pracy. Wrócił myślami do Granger, jej rumianej twarzy, rozrzuconych na wszystkie strony włosów, nie przypominających niczym urzędniczego koka i wielkich brązowych oczu patrzących na niego z takim zdziwieniem. Ten widok też niezrozumiale go kłuł, ale dał radę przenieść skupienie na Błyskawicę Pottera, jaka to była wspaniała miotła i jak jej zazdrościł Bliznowatemu w szkole. Gdy Potter przyniósł ją do warsztatu od razu się na nią rzucił, bo miał świadomość, że to prawdopodobnie jedyna jego szansa by dotknąć takiego cuda, a co dopiero je naprawiać. Stamtąd była już prosta droga do leżącego przed Draco miotaczem, któremu po bezużytecznych dywagacjach poświęcił całą swoją uwagę, tak jak na aspirującego specjalistę przystało.
Ruchy Draco były spokojne i precyzyjne. Ścierał z miotły lakier i wyrównywał jej nierówności. Mechaniczna praca pozwalała choć na chwilę ukoić nerwy, ale to nie oznaczało, że się nie starał. Każda miotła była dla Draco istotna. Sam kochał swojego Nimbusa 2001 bardziej od czegokolwiek co posiadał i śmiertelnie obraziłby się na każdego, kto potraktowałby jego miotłę mniej starannie wyłącznie dlatego, że miała już kilka lat. Tak samo podchodził do własności swoich klientów. Właśnie za takie podejście był ceniony przez szefa i dzięki niemu dwa lata temu awansował na asystenta miotlarza z obsługi magazynu. Dzięki temu oraz godzin spędzonych nad magazynami branżowymi, latami jego młodzieńczej obsesji na punkcie quidditcha i przede wszystkim niesamowitym manewrom i polubownych rozmowach, które przeprowadził, aby tylko dostać swoją szansę mimo mrocznego znaku na ramieniu.
Gdy skończył zajmować się Miotaczem, zdążył jeszcze oporządzić dwie inne miotły, które wymagały jedynie pobieżnych napraw. Wybiła już szesnasta, więc posprzątał stanowisko, pożegnał się z Johnsonem i ruszył do tylnego wyjścia. Stanął na brukowanej uliczce i zawahał się, niepewny co dalej ze sobą zrobić.
Zajrzał do torby. Znalazł w niej oprawiony w skórę gruby zeszyt, twardą oprawę Rozmyślań Marka Aureliusza, wydanie Proroka sprzed tygodnia i portfel z mugolską gotówką. Takie zaopatrzenie oznaczało, że nie musiał wracać do pustego mieszkania, tylko spokojnie mógł spędzić kolejne kilka godzin na swoim nowym ulubionym hobby, przetracania pieniędzy w różnych niepozornych kawiarniach.
Pół godziny później siedział już przy stoliku w małej mugolskiej kawiarni, z całą zawartością torby rozłożoną przed nim na blacie. Lubił to miejsce. Znajdowało się jedynie kilka przecznic od jednego z wejść na Pokątną, dzięki czemu nie musiał aportować się po długim męczącym dniu, a tylko przejść się kawałek ulicami Londynu. Wystrój był przytulny, z dużymi wpuszczającymi światło oknami i poustawionymi pod ścianami roślinami, ale nie przesłodzony. Kawa była dobra, a ludzie go ignorowali w sposób, w który czarodzieje nigdy nie potrafili. Kiedyś chodził do czarodziejskich kawiarni, ale one zamiast wytchnienia jedynie go irytowały. Ludzie albo go wyzywali albo demonstracyjnie udawali, że nie istnieje, ewentualnie otwierali szerzej w przerażeniu oczy i płoszyli się, jakby miał zaraz rzucić na nich Crucio. Mugole nie znali jego twarzy, dla nich był jedynie kolejnym młodym chłopakiem siedzącym w kącie sali. Draco rozkoszował się tą ignorancją.
Wydanie Proroka leżące przed nim była cała pokreślona i zapisana kąśliwymi dopiskami. Miejscami tusz pióra i druku zlewał się tworząc nieczytelne plamy. Najwięcej takich bazgrołów zawierały sąsiadujące ze sobą artykuły Rity Skeeter i Herbarii. Zabrał je rano z domu, aby mógł dokończyć rozpoczętą wczoraj analizę obu prac, ale na sam widok nocnych zapisków godnych pijanego goblina odechciało mu się nawet próbować je rozczytywać.
Schował gazetę i upił łyk kawy. Była gorzka, ale w wyrafinowany sposób, nie jak ten ciemny ściek podejrzanej treści, który powstawał z kawiarki w kuchni socjalnej w sklepie. Przez chwilę obserwował ludzi kłębiących się przy kasie, aż sięgnął po zeszyt. Przekartkował go szybko omijając zapisane wąskim pismem strony oraz niedokończone nigdy szkice, aż dotarł do ostatniego niedokończonego rysunku miotły z trzech różnych perspektyw. Wyjął pióro i zaczął bezmyślnie rysować cienkie kreski uzupełniając witki w ogonie. Jego myśli, wcześniej zajęte pracą znów zaczęły niebezpiecznie wyrywać się spod jego kontroli, jednak tym razem pozwolił im na to, bo z doświadczenia wiedział, że wieczne wstrzymywanie ich mogło skończyć się jedynie bezsenną nocą. Cicho miał nadzieję, że uda mu się odwieść umysł od zbyt bolesnych rozważań. Gdzieś w tle z radia baristów leciała piosenka, którą luźno kojarzył. Chętnie przyjąłby domysły skąd ją zna i jaką wartość ma współczesna muzyka. Jednak mimo starań skupienia się na błahostkach, jego umysł i tak zawiódł go z powrotem na korytarze Ministerstwa, tak jak żądał tego od rana.
Wizyta w Ministerstwie wiele mu dała. Boleśnie przypomniała o tym, jak bardzo jest pogardzany przez społeczeństwo. Zbyt długo siedział w swojej norze, schowany między ścinkami drewna różdżkowego i stosami klasycznej literatury. Prawie zapomniał o tym, że świat go nienawidził.
Ze wszystkich osób pomogła mu akurat Granger. Wielka Gryfonka, bohaterka, gwiazdeczka gazet, Wiem-to-wszystko Granger, którą przez 6 lat wspólnej edukacji dręczył na każdym kroku i wyzywał od szlam. Miała najlepsze powody, aby nie tylko go zbyć, ale również uprzykrzyć życie wykorzystując swoje kontakty w Ministerstwie. A ona zamiast tego specjalnie się dołożyła starań, aby mu pomóc. Mimo mijającego czasu dalej była nieszanującą własnej osoby idiotką.
Albo była zwyczajnia dobra. Draco nie był pewny. Dalej nie wiedział, czy bezinteresowna pomoc zawsze równała się z nieprzemyślanym aktem samosabotażu i pozwoleniem na wykorzystywanie się w przyszłości, czy była to oznaka człowieczeństwa. Kiedyś bez wahania wskazałby pierwszą opcję. Jednak podczas wojny zgubił wszystkie odpowiedzi, widząc jak wpajane mu ideały nie mają pokrycia z rzeczywistością i do tej pory mierzył się z pozostawionymi pytaniami.
Ministerstwo wcale tak bardzo się nie zmieniło. Pewne nazwiska zeszły ze sztandarów. Zmieniły się niektóre prawa, skonfiskowano część majątków. Jednak poważniejszej różnicy Draco nie widział. System został taki sam, zmieniły się jedynie jego maski i beneficjenci. Dlatego Draco przeżywał takie trudności z załatwieniem czegokolwiek. Ważne stanowiska zajęły osoby, którym ojciec nadepnął na odcisk. Draco był pewien że dawne porachunki miały równy wpływ na jego odrzucenie, jak mroczny znak, jeśli nie większy. Było parę porządnych osób. Draco nie mógł znaleźć żadnego poważnego zarzutu na Susan Bones, nową Minister Magii, a Kingsley Shacklebolt, mianowany po wojnie Szefem Biura Aurorów, był jedną z niewielu osób, które podczas przesłuchań traktowały go jak człowieka. Jednak jednostka, nawet w pozycji władzy, nie zmieni całego społeczeństwa.
Istniała również inna rażąca Draco w oczy kwestia. Zarówno Bones jak i Shacklebolt byli czystej krwi, tak samo jak każda inna osoba na liczącej się pozycji. Ta cała gadka o równouprawnieniu, absurdalne pomysły wprowadzania parytetów dla mugolaków, nagonka na pradwane rody, wszystko to rozbijało się w praktyce, gdy tylko spojrzało się na metryki rządu. Kilka rodzin odeszło w odstawkę, lecz na ich miejsce zaraz wypłynęły inne, pomniejsze nazwiska, dawno zapomniane, jednak wracające na "przynależne" im miejsce. Zresztą za kilkadziesiąt lat również stara gwardia wróci między łaski. Parkinsonowie, Nottowie, Carrowowie. Z nowymi dziedzicami, nowymi hasłami na ustach i starymi poglądami ponownie rozgoszczą się na szczycie hierarchii, jako elita czarodziejskiego świata. A Malfoyowie?
Nie było Malfoyów. Był tylko Draco. Świadomość, że jest ostatnim dziedzicem dwóch najznamienitszych rodów wisiała nad nim niczym topór, a on próbował o tym nie myśleć. Blackowie wymarli praktycznie w dwa pokolenia. Niedopomyślenia jak szybko może się skończyć potęga. Żyła jeszcze Andromeda Tonks, czarownica, która została wydziedziczona ponad 40 lat temu i sama dawno temu wyparła się swojego pochodzenia. Zresztą od śmierci córki i szwagra nawet nie istniała w życiu publicznym. Zaszyła się gdzieś ze swoim wnukiem i nie wychylała.
Po stronie ojca nie było o wiele lepiej. Większość kuzynów Draco albo zginęła podczas wojny, albo uciekła z kraju na samym jej początku. Pozostało kilku wyjątkowo daleko z nim spokrewnionych. Z żadnym nie dzielił nazwiska, żaden nie chciał z nim utrzymywać kontaktu, choć dawniej ciągle łasili się o pieniądze ojca.
Ojciec. Draco miał ochotę głośno wyklinać lub przynajmniej widocznie się wykrzywić, gdy tylko go wspominał. To Lucjusz Malfoy doprowadził do upadku swojego rodu, do zatracenia dziedzictwa. Draco długo o tym myślał, próbując określić dokładny moment tej tragedii, aż w końcu zrozumiał. Nie był to moment kiedy ojciec został Śmierciożercą, ani gdy po 13 latach wrócił do Czarnego Pana. Nie był to nawet moment gdy zmusił własnego syna do podjęcia służby niszczącej duszę. To wszystko były zbrodnie zostawiające głębokie rany na renomie rodziny, ale momentem, w którym Lucjusz obdarł ją z jakichkolwiek pozostałych wartości, był dzień, w którym się zabił.
Powiesił się w celi. Kilka dni po tym, gdy usłyszał wyrok pocałunku dementora. Człowiek, który cały życie mówił Draco o ideałach i wartościach. O tradycji, historii, dziedzictwie, słuszności ich poglądów i absolutnej lojalności jaką wymagają. Zawsze patrzący z góry na innych, dumny z tego, że nie ugiął się pod presją i trzymał się swoich racji. Ten człowiek, nie umiał spojrzeć śmierci w twarz, nie przyjął swojego losu z podniesioną głową. Draco widział jego ciało. Bladą szyję, na której paskudnie odcinała się głęboka pręga, wykrzywioną twarz, palce kurczowo zaciśnięte na linie, próbujące w ostatniej chwili uchwycić odrobinę powietrza. To nie było samobójstwo honorowe, jak próbowała wmówić mu matka. To było śmierć z czystego tchórzostwa. Lucjusz nie mógł uratować swojego życia ani majątku. Mógł jednak uratować honor, stojąc przed Dementorem wyprostowany, dowodząc, że był prawdziwym Malfoyem. Robił jedynie to, co uważał za słuszne, przed nikim nie uchylił czoła i do końca pozostał wierny swoim wartościom. Ale Lucjusz tego nie zrobił. Wolał zdechnąć jak zwierzę, ostatecznie się upokorzyć, udowodnić, że wszystko co robił, wszystko do czego zmusił swoją rodzinę było jedynie bezmyślną okrutnością, bez ani jednego cennego ideału. Wtedy, stojąc nad ciałem ojca, Draco stracił ostatnie okruchy szacunku, jakie do tego człowieka posiadał. Ostatnie ciepłe myśli zniknęły z głowy ślizgona, zostały tylko nienawiść i wstyd. Nawet nie odczekał trzech tygodni do wyznaczonego widzenia z synem.
Nie mógł winić matki za to, że wyniosła się z kraju. Sam by z niego uciekł, gdyby nie aurorski zakaz opuszczania Wysp do odwołania. Narcyza zabrała część ocalałego majątku i wyprowadziła się do rodziny we Francji. Resztę przepisała na Draco. Nie był już spadkobiercą ogromnej fortuny, której większość została skonfiskowana na poczet ofiar wojny przez Ministerstwo (a przynajmniej tak ogłosili), ale posiadał wystarczający zapas gotówki, by nie martwić się przyszłości czy chwilowymi potknięciami. Dwa wielkie czarodziejskie rody kończyły się na nim. Kończyły, bo nie miał siły walczyć o ich renomę, ani nawet nie widział w tym celu. Wychował się w kłamstwie, które zrujnowało jego życie. Jeśli chciał wybudować sobie nowy początek, który nie runie tak szybko jak stary, nie mógł wracać do dawnych fundamentów. A nie mógł sobie pozwolić na chwiejną konstrukcje, bo poza nią nie miał już nic.
Draco westchnął, cicho kontemplując swój niewdzięczny los i przyjrzał się szkicowi pod jego dłonią. W zamyśleniu całkowicie wyolbrzymił cechy charakterystyczne miotły i dodał absurdalną ilość szczegółów. Tył był zdecydowanie zbyt masywny w porównaniu do przodu i Draco widział oczami wyobraźni jak siedzący na urządzeniu czarodziej spada na plecy pod własnym ciężarem.
- Merlinie, to nie ma prawa latać - mruknął sam do siebie.
Przekreślił całą stronę i zaczął wszystko od początku.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro