04. Smutny dwunasty września
Lubiłam uczyć się magii. Właściwie nie umiałam wybrać przedmiotu, którego całkowicie nie lubiłam (choć zapewne byłaby to numerologia, gdybym jednak się na nią zdecydowała).
Kochałam magię, eliksiry, transmutację, zielarstwo, astrologię, zaklęcia, obronę przed czarną magią i tak dalej.
Jedynym przedmiotem, który sprawiał mi trudność, była opieka nad magicznymi stworzeniami i choć uwielbiałam słuchać Hagrida to praktyka szła mi dość opornie.
Szturchnęłam Anette, która chrapnęła głośno, leżąc na blacie ławki. Szatynka zerwała się do siadu i spojrzała na mnie nieprzytomnym wzrokiem.
— Śniła mi się wojna. — mruknęła, przeciągając się jak kot, kompletnie ignorując profesora—ducha, który dalej opowiadał o jakieś wojnie mającej miejsce sto lat temu.
— Po twoim chrapaniu byłaś raczej świnią na tej wojnie. — odezwał się James siedzący z Ethanem ławkę za nami. Miał tak samo zaspaną minę co dziewczyna. — Nawet Charlie tak potężnie nie chrapie, współczuje ci Josie. — dodał, uśmiechając się złośliwie w kierunku Black. Dziewczyna rzuciła w niego swoim piórem i odwróciła się przodem do tablicy.
Po tej dziwnej sytuacji z zeszłej środy właściwie nic się nie zmieniło, on dalej traktował mnie jak koleżankę z domu, a ja dalej byłam w nim beznadziejnie zakochana.
Te półtora tygodnia zleciło tak szybko, że nawet nie zwróciłam uwagi, że na kalendarzu nieubłaganie zbliżała się data najgorszego dnia w roku.
Moich urodzin.
Gdyby można było usunąć jakąś datę z kalendarza, bez wachania wymazałabym dwunasty września. Dzień pecha i smutku.
Co roku działo się coś złego, złamana noga, śmierć dziadka, wylanie eliksiru na buty, spadnięcie z miotły i tak dalej. Mogłabym chyba wymieniać w nieskończoność.
Każdy dwunasty września kończył się płaczem.
Spakowałam swoje rzeczy do mojej torby i ruszyłam razem z bliźniaczkami i Anette ku wyjściu z klasy.
— Jakaś impreza w tym tygodniu? — zapytał Charlie, który dołączył do chłopaków idących tuż za mną.
— Nie, nie ma jakiejś ważnej okazji, a ojciec Ethana zabije nas za kolejną. — odezwała się Lucy, idąca koło mnie.
Zwiesiłam delikatnie głowę, nie chcąc, by zauważyli, że zrobiło mi się delikatnie przykro. Co roku było to samo, cały wrzesień żyliśmy imprezą urodzinową Charliego, który miał urodziny trzeciego, potem wchodziliśmy w okres wyczekiwania na najbardziej huczną imprezę roku, która zawsze odbywała się trzydziestego pierwszego października — urodziny bliźniaków Potter.
W tym wszystkim wszyscy zapominali o smutnym dwunastym września.
— Wszystko gra Josie? — z letargu wyrwał mnie głos Jamesa, z którym chyba zrównałam krok przez moje zamyślenie. Zerknęłam na niego i wymusiłam delikatny uśmiech.
— Tak, zamyśliłam się na temat wojny goblinów. — mruknęłam, a on z uśmiechem kiwnął głową i przepuścił mnie w drzwiach do Wielkiej Sali.
Zajęłam swoje miejsce przy stole i nałożyłam sobie kawałek kurczaka i kilka pieczonych, pociętych w łódeczki ziemniaków.
Kochałam kuchnię w Hogwarcie. Kochałam skrzaty.
— Merlinie ta impreza była zajebista. — westchnęła Molly, po raz tysięczny przeglądając zdjęcia z soboty. — Teraz tylko czekać na Noc Duchów. — dodała, parskając śmiechem.
Zwiesiłam delikatnie głowę i wbiłam wzrok w idealnie upieczonego kurczaka. Silne szturchnięcie z lewej strony zmusiło mnie jednak do natychmiastowego podniesienia jej.
Wbiłam karcący wzrok w profil Jamesa, który z dziwnym uśmiechem właśnie wkładał sobie widelec z nabitym pomidorkiem koktajlowym do buzi.
— Co? — zapytał, zerkając na mnie swoją niby niewinną miną. Zwęziłam oczy, wbijając w niego lodowaty wzrok.
— Ty wiesz co Potter. — burknęłam sucho. Chłopak zaśmiał się cicho, po czym znowu mnie szturchnął. Westchnęłam ciężko i odwdzięczyłam mu się tym samym, patrząc, jak jego twarz wykrzywia się w bólu.
— Sadystka. — burknął, rozmasowując swoje ramię. Zaśmiałam się cicho, patrząc na jego udawaną minę.
— Mogę wiedzieć, o co ci chodzi? — zapytałam, a na mojej twarzy dalej gościł mały śmiech.
— Nudzi mi się. — mruknął, puszczając mi oczko, po czym odwrócił się w kierunku Charliego, by zapewne omówić kolejny głupi żart.
Wróciłam do jedzenia, a delikatny uśmiech cały czas nie schodził z mojej twarzy.
Na chwilę odeszły ode mnie myśli o smutnym dwunastym września.
***
W niedzielny poranek i jednocześnie w poranek najgorszego dnia w roku zdążyłam już u plamić moje najlepsze spodnie, przez co skończyłam w moich starych jeansach.
Dziewczyn już nie było w pokoju, kiedy wstałam, co było dość dziwne, bo to zwykle ja budziłam się jako pierwsza.
Na śniadaniu też nikogo nie było. Uniosłam ze zdziwieniem brwi, patrząc na puste miejsca przy stole.
— Wszystkiego najlepszego Josie. — odezwała się jedna z krukonek z mojego roku, która również właśnie wchodziła do Wielkiej Sali.
Uśmiechnęłam się do niej i podziękowałam cicho, po czym delikatnie zwieszając ramiona, ruszyłam w kierunku mojego miejsca.
Nie miałam nawet z kim zamienić słowa, więc każda minuta dłużyła mi się coraz bardziej. Co chwilę zerkałam na drzwi wejściowe w nadziei, że któreś z nich jednak zdecydowało się przyjść.
— Josephine dobrze, że cię znalazłem. — podskoczyłam delikatnie i wystraszona, odwróciłam się w kierunku opiekuna naszego domu.
— Coś się stało? — zapytałam, odkładając mój widelec na talerz. Właściwie nie tknęłam śniadania. Nawet nie miałam apetytu.
— Prefekt ze Slytherinu się czymś zatruł, mogłabyś wziąć jego patrol do obiadu? — mruknął, patrząc mnie swoją spokojnym, trochę błagającym wzrokiem.
— Nie ma problemu i tak nie miałam planów. — powiedziałam, wysilając uśmiech. Mężczyzna odetchnął z lekką ulgą i uśmiechnął się do mnie miło.
— Super, dziękuję ci bardzo. — posłał w moim kierunku kolejny szeroki uśmiech. — A i wszystkiego najlepszego Josie. — dodał, ruszając w kierunku stołu nauczycielskiego. Zacisnęłam wargi i bez szybszego zastanowienia zapytałam.
— Wie pan, gdzie jest reszta?
Profesor odwrócił się w moim kierunku, przystając kawałek dalej.
— Wrócili do domów na dzisiejszy dzień. Jakaś ważna rodzinna impreza. Z tego co wiem, to tylko James został w zamku. — mruknął, a ja kiwnęłam głową na znak, że zrozumiałam.
Profesor odszedł, a ja westchnęłam cicho i podniosłam się z ławki, ruszając na mój nieplanowany patrol.
Cztery godziny zleciały w miarę szybko, porozmawiałam z kilkoma obrazami, pokazałam drogę do biblioteki jakimś pierwszorocznym krukoną i przemyślałam, jak bardzo nienawidzę swoich urodzin.
Było mi trochę przykro, że Anette nie zostawiła nawet głupiej kartki z życzeniami.
Weszłam do sali w równie beznadziejnym nastroju co rano i znowu usiadłam przy pustym odcinku stołu.
— Piękny poranek. — odezwał się dobrze znany mi głos, od którego moje serce zrobiło kilkanaście fikołków.
James z szerokim uśmiechem, zajął miejsce obok mnie i od razu nałożył sobie kurczaka na talerz.
— James jest popołudnie. — mruknęłam, patrząc na niego, jak na idiotę. Chłopak posłał mi swój popisowy uśmiech, ukazując swoje białe zęby.
— Gadasz takie same głupoty co moja mama. — parsknął, po czym wrócił do jedzenia obiadu. Wywróciłam oczami i z delikatnym uśmiechem, również zabrałam się za jedzenie mojego obiadu.
Było mi trochę lepiej, jak tu był.
Lubiłam obecność Jamesa i nie tylko ze względu na to, że mi się podobał. Lubiłam to, jakim człowiekiem był, zawsze wesołym, wiedzącym, co powiedzieć, a jednocześnie szczerym.
Mimo że często kłócił się z rodzeństwem, to zawsze potrafił stanąć za nimi murem i pomóc im kiedy tylko tego potrzebowali. Zazdrościłam im czasami, że mieli takiego brata. Moje siostry by mnie jeszcze bardziej pogrążyły byle zrobić mi z życia jeszcze większe piekło.
— Halo! — podskoczyłam na miejscu, słysząc krzyk koło mojego ucha. Odwróciłam się w kierunku bruneta i uniosłam brew. — Pytałem, czy masz plany na popołudnie.
Zagryzłam delikatnie wargę i spojrzałam na niego niepewnie. Czy spędzenie całego popołudnia z Jamesem nie było strzałem w potylicy? Było. Ale byłam idiotką, która po prostu chciała, żeby spojrzał na nią inaczej niż na przyjaciółkę czy siostrę.
— Chyba nie mam, a co? — powiedziałam niepewnie, patrząc, jak na jego twarz wpływa szeroki uśmiech.
— W takim razie już masz, mój kompanie zbrodni. — szepnął konspiracyjnie, ukazując przy tym swoje białe zęby. Przełknęłam ciężko ślinę.
— Ale...
— Nie ma odwrotu, podpisałaś już pakt krwi. — przerwał mi, obracając się na ławce, po czym wstał na równe nogi i spojrzał na mnie z góry ponaglającym spojrzeniem.
Wywróciłam oczami i również podniosłam się z ławki, stając obok niego.
— Jeśli wpadniemy w kłopoty, to obiecuję, że nie dożyjesz świąt. — zagroziłam, patrząc na niego lodowatym spojrzeniem. Brunet zaśmiał się melodyjnie i pokiwał głową na znak, że rozumie.
— Obserwuję cię Potter. — odezwał się profesor Black, który właśnie nas mijał.
— Dobrze dziadku. — powiedział, a profesor jedynie zmroził go spojrzeniem i z błąkającym się na twarzy uśmiechem ruszył w kierunku stołu nauczycielskiego.
James odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku wyjścia, więc z lekkim wahaniem, ruszyłam za nim. Chłopak zwolniłbym mogła zrównać z nim krok.
Szliśmy chwilę w ciszy, która o dziwo nie była niezręczna, ale na usta cały czas cisnęło mi się jedno pytanie.
— Jesteś rodziną z Anette? — zapytałam, a chłopak obrócił głowę w moją stronę, unosząc brwi, chyba nie za bardzo rozumiejąc moje pytanie. — W sensie, mówisz do Regulusa dziadku, a Nett opowiadała, że miał tylko dwójkę dzieci. — wyjaśniłam, lekko się miotając. Chłopak przystanął przy jednym z okien, z których był idealny widok na wioskę Hogsmeade.
— Właściwie to trochę skomplikowane. Rodzina mojej mamy ma nieźle nasrane w garnkach i po wojnie, ani oni nie chcieli mieć z nią kontaktu, ani ona z nimi. Przygarnęła ją jej ciotka, moja teoretyczna babcia. Właściwie to mam trzech dziadków i jedną babcię, a żaden z nich nie jest tym prawdziwym. — powiedział, posępniejąc. Zagryzłam wargę, w myślach karcąc się za zaczęcie tego tematu. Smutny James to była naprawdę rzadkość. — Nie mówię, że są źle, kocham ich nad życie, ale jednak chciałbym poznać tych prawdziwych. — dodał po chwili, zerkając na mnie niepewnie.
Uśmiechnęłam się do niego delikatnie i położyłam mu rękę na ramieniu.
— Cały czas są przy tobie James. Może nie ciałem, ale na pewno duchem. — powiedziałam, przejeżdżając dłonią po jego ręce. Na jego twarzy wykwitł wdzięczny uśmiech, po czym odwrócił na moment wzrok w kierunku okna.
— Co powiesz na wycieczkę do Hogsmeade? — zapytał konspiracyjnym tonem, a na jego twarz wrócił jego firmowy, łobuziarski uśmiech.
— Nie ma nawet takiej możliwości James. — burknęłam od razu, zakładając ręce na piersi. Brunet jednak nic nie zrobił sobie z moich słów i złapał mnie za ramię, ciągnąc w tylko sobie znanym kierunku.
— Może wzięlibyśmy, chociaż jakieś kurtki. — mruknęłam, kiedy stanęliśmy pod jakimś posągiem.
— Nie! — krzyknął od razu, przez co uniosłam zdziwiona brwi. — Znaczy, nie ma potrzeby. Ciepło jest. — odchrząknął, posyłając mi nerwowy uśmiech. Wywróciłam oczami, na jego dziwne zachowanie, ale nie skomentowałam tego w żaden sposób.
Do wioski doszliśmy jakimś dziwnym korytarzem, ale wolałam nie pytać, skąd chłopak wiedział o jego istnieniu.
Wypiliśmy piwo kremowe w Trzech Miotłach i poszwendaliśmy się po całej wiosce, oglądając witryny sklepowe. Nie kupiłam nawet moich ukochanych musów świrusów, bo wszystkie sklepy były pozamykane z racji tego, że była niedziela i zwyczajnie wszyscy odpoczywali.
— A ona do mnie "Nie dyskutuj James" rozumiesz? Nie dyskutuj James. — nie pamiętam kiedy ostatni raz się tyle śmiałam, co tamtego dnia, przysięgam. Bolały mnie już policzki i brzuch od ciągłego śmiechu. Ale naprawdę nie dało się nie śmiać kiedy chłopak opowiadał swoje kolejne historie, w których rzekomo był gnębionym dzieckiem.
Nie wiem którą godzinę już siedzieliśmy na błoniach, ale po naszej wycieczce chłopak uparł się, by nie wracać jeszcze do wieży Gryffindoru i tak skończyliśmy, siedząc pod jednym z drzew, patrząc na rozciągający się widok boiska do quiddicha i słuchając opowieści chłopaka.
Spojrzałam na niego, a nasze spojrzenia się ze sobą zderzyły. Śliczne złote iskierki migotały na tle pięknych czekoladowych tęczówek.
Słońce barwiły jego włosy, na miedziany kolor, dodając mu jeszcze większego uroku.
— Czemu nie pojechałeś razem z resztą? — zadałam pytanie, które męczyło mnie od rana. Chłopak odwrócił głowę i przymknął oczy, napawając się ciepłem ostatnich promieni słońca, które powoli znikało za linią drzew Zakazanego Lasu.
— Nie chciało mi się. — powiedział zdawkowo i po chwili podniósł się na równe nogi, wystawiając rękę w moją stronę. — Kolacja już się zaczęła, a ja jestem piekielnie głodny. — dodał, posyłając mi słodki uśmiech. Pokręciłam głową z niedowierzaniem, po czym złapałam za jego wyciągniętą dłoń, a po moim ciele przeszedł przyjemny dreszcz, który starałam się zignorować.
Z pomocą chłopaka stanęłam na równych nogach i otrzepałam moje spodnie z trawy, po czym razem ruszyliśmy w kierunku zamku.
— Nie uważasz, że Josie jest nudne? — zapytał w pewnym momencie. Zerknęłam na niego niepewnie, nie za bardzo rozumiejąc, o co mu chodzi. — Znaczy, jest bardzo ładne, ale używają tego wszyscy. Muszę ci wymyślić jakiś osobisty skrót. — dodał, robiąc chyba zamyśloną minę, ale bardziej wyglądało, to jakby coś go bolało.
— Twoja mina, boli James, lepiej nie myśl. — mruknęłam, patrząc na niego spod byka. Nie przepadałam za moim imieniem i najbardziej odpowiadało mi jak ktoś mówił do mnie po prostu Josie.
— Jo?
— Jak jajko, odpada. — burknęłam, przewracając oczami.
— Phine? — podał kolejną propozycję, ale sekundę później sam się skrzywił. — Nie, nie psuje do ciebie.
— Joe?
— Jak chłop. — warknęłam, patrząc na niego spod byka.
Weszliśmy do Wielkiej Sali i usiedliśmy przy stole, gdzie chłopak wymyślał coraz to gorsze zdrobnienia.
— Nie możemy zostać przy Josie? — zapytałam z nadzieją.
— Nie ma takiej opcji. — burknął, biorąc kolejny gryz kanapki. Westchnęłam cicho na jego upór i napiłam się mojej herbaty. James zerknął na zegarek zdobiący jego nadgarstek i klasnął w dłonie.
— Pora wracać. — mruknął, ponosząc się ze swojego miejsca. Spojrzał na mnie ponaglająco i dosłownie wyglądał, jakby miał zaraz wybuchnąć z ekscytacji.
Uniosłam brwi ze zdziwieniem, ale również podniosłam się ze swojego miejsca. Droga do pokoju wspólnego była nadzwyczaj krótka, patrząc na to, że był to prawie drugi koniec zamku.
— Godryk. — odezwał się chłopak, a Gruba Dama otwarła obraz. Chłopak przepuścił mnie w przejściu, uśmiechając się przy tym dziwnie.
Weszłam do pokoju wspólnego, gdzie panowała dziwna ciemność.
— Co się...
— NIESPODZIANKA!
Odskoczyłam delikatnie do tyłu, wpadając na Jamesa, który stał za mną. Chłopak złapał mnie za biodra, by utrzymać równowagę.
Światło w pokoju rozbłysło, ukazując wszystkich moich znajomych. Anette doskoczyła do mnie jak piłka i rzuciła mi się na szyję.
— Wszystkiego najlepszego mój dziku. — krzyknęła mi do ucha, wpychając mi w ręce torbę z prezentem. Patrzyłam w szoku to na nią, to na ludzi za nią.
— Ty to wymyśliłaś? — zapytałam wzruszona, wracając wzrokiem do przyjaciółki, która energicznie pokiwała głową.
— Podoba ci się? — zapała trochę niepewnie, a ja pokiwał głową i przytuliłam ją mocno, dziękując jej przy tym cicho.
— Tak właściwie to ja to wymyśliłem. — odezwał się Charlie, stojący obok Ethana i Jamesa, który zdążył przejść ten kawałek, kiedy Anette składała mi życzenia.
— Zapodałeś pomysł, reszta to moja robota. — burknęła Black i obdarzając mnie ostatnim uśmiechem, odsunęła się na bok, by inni mogli mi złożyć życzenia.
Następna była Martha, która rzuciła coś, że teraz nie wywinę się od przeczytania jej ulubionej mugolskiej serii i wepchnęła mi do ręki jakieś ciężkie pudełko.
Podczas życzeń huncwotów już nie wytrzymałam i rozpłakałam się ze wzruszenia i szczęścia. Chłopaki przytulili mnie z każdej strony i wtedy rozpłakałam się jeszcze bardziej.
— Ja też bym płakał, jakbym spędził cały dzień z Jamesem. — rzucił Charlie, obejmujący mnie z prawej strony. Zaśmiałam się cicho, ocierając policzki. Potter uderzy przyjaciela w potylicę, po czym na jego twarzy znowu wykwitł piękny uśmiech.
Ethan wcisnął w moje ręce kolejną paczkę z prezentem i życząc mi jeszcze raz wszystkiego najlepszego, odszedł razem z Charliem w kierunku stołu z przekąskami.
Spojrzałam na Jamesa, który dalej stał obok mnie.
— Przynajmniej już wiem, dlaczego tak zareagowałeś na pomysł pójścia po kurtki. — mruknęłam, z delikatnym uśmiechem, a brunet złapał się za kark, patrząc na mnie z zakłopotaniem.
— Przepraszam za te kłamstwa. — westchnął, przejeżdżając ręką po włosach. Uśmiechnęłam się w geście, że nic się nie stało, a on niepewnie spojrzał na paczkę w moich rękach. — Mam nadzieję, że ci się spodoba. — dodał, wracając wzrokiem do mojej twarzy, a nasze spojrzenia się ze sobą zderzyły.
Przełknęłam ciężko ślinę, czując ciepły dreszcz, który przeszedł przez całe moje ciało. Mój żołądek przyjemnie się skręcił, a serce przyspieszyło bicie o jakieś trzy razy. Brunet odchrząknął.
— Jeszcze raz wszystkiego najlepszego Jose. — powiedział i posyłając mi ostatni uśmiech, odszedł w kierunku chłopaków.
Jose
Dwunasty września jednak nie był taki okropny i smutny.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro