Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

01. Nieszczęsne wakacje

— Josie stolik piąty czeka na zamówienie od dziesięciu minut. — odezwała się starsza kobieta, siedząca za ladą. Szybko chwyciłam tacę z przygotowanym posiłkiem i ruszyłam w kierunku wskazanego stolika.

Większość dzieciaków wyczekuje upragnionych wakacji, gdzie może spać ile wlezie, leżakować całymi dniami na kanapie, oglądając przy tym telewizję, czy opalać się na leżaku w ogrodzie.

Dla mnie wakacje oznaczały pracowanie dzień i noc, by zarobić na książki i szaty do szkoły. Nieszczęsne wakacje, tak je nazywałam.

Położyłam talerz na stoliku i życzyłam starszemu klientowi smacznego, przepraszając przy okazji za zbyt długi czas oczekiwania na swoje zamówienie.

Wolnym krokiem ruszyłam w kierunku lady, ściągając po drodze mój fartuszek, który nosiła każda kelnerka.

— Przypomnij mi, gdzie ty to masz tą szkołę? — zapytała Evelyn, podając mi kopertę z całą moją wypłatą za dwa miesiące. Uśmiechnęłam się do niej wdzięcznie, wzdychając z ulgą. Właściwie został mi jeszcze tydzień pracy ale musiałam kupić wszystkie rzeczy wcześniej więc umówiłam się z szefową, że ona da mi pieniędzę, a ja będę dalej pracować.

— Na północy, to mało znana placówka. Trudno się tam dostać i właściwie to trzeba mieć szczęście by się tam dostać. — skłamałam, powtarzając tą samą bajeczkę, którą moi rodzice wymyślili, kiedy wyjechałam na pierwszy rok.

— I jak tam jest? Podoba ci się? — mruknęła, posyłając w moją stronę życzliwy uśmiech. Zdusiłam w sobie wyrzuty sumienia, że ją okłamuję i przykleiłam do twarzy pełen sztuczności uśmiech.

— Jest naprawdę cudownie. Sami super ludzie, nauczyciele są bardzo pomocni. — powiedziałam, zabierając z zaplecza moją torbę.

Właściwie nie było tak kolorowo, jak przedstawiałam. Kochałam Hogwart, lubiłam magię ale nie czułam się częścią tego świata. Lubiłam moich znajomych: Molly, Lucy, Anette czy Ethana ale jednak miałam wrażenie, że ja zwyczajnie do nich nie pasuję.

List który odebrałam rano ciążył mi w kieszeni, cały czas przypominając, że musze na niego odpisać. Zaproszenie na imprezę kończącą wakacje było prawie jak wyróżnienie. Dostawali je sami najbliżsi znajomi.

Dziwiłam się w sumie czemu mnie jeszcze zapraszali, skoro co roku odmawiałam. Rodzice nie zgodzili by się na taką wycieczkę, a ja sama musiałam pracować, jeszcze więcej niż w zeszłym roku, jeśli chciałam kupić jakąkolwiek sukienkę na bal zimowy.

— Muszę iść, do zobaczenia jutro. — mruknęłam jeszcze szybko, chcąc jak uciąć temat, po czym wyszłam z resteuracji. Przeszłam kawałek chodnikiem, by dojść do mniej uczęszczanej drogi, aż w końcu przystanęłam, rozglądając się dla pewności czy nikogo nie ma.

Wyciągnęłam z mojej torby różdżkę i uśmiechnęłam się delikatnie, czując znajome uczucie. Machnęłam nią i zaraz tuż przede mną, pojawił się dwupiętrowy autobus.

— Siemasz Josie! — krzyknął Steve, kiedy wsiadłam do autobusu. Jak zawsze był pusty, właściwie miałam wrażenie, że podróżowałam nim tylko ja i kilka innych, bezdomnych czarownic.

— Cześć Steve, do Dziurawego Kotła. — powiedziałam, posyłając mu delikatny uśmiech. Złapałam się mocnej jednej z poręczy.

— Jak tam humor przed ostatnim rokiem? — zapytał, siadając na jednym z krzeseł. Westchnęłam ciężko i również przysiadłam na jednym z siedzeń.

— Właściwie to sama nie wiem, nie myślałam jeszcze o tym. — westchnęłam, po raz pierwszy od czerwca mówiąc komuś prawdę.

Steve należał do czarodziejskiego świata, więc nie musiałam mu wciskać bajeczki którą wymyślili moi rodzice, by zamaskować ich życiową porażkę.

— Ostatni jest najfajniejszy. — powiedział z nostalgią, przypominając sobie zapewne swój siódmy rok nauki.

Autobus zatrzymał się gwałtownie, do czego byłam już przyzwyczajona. Pamiętałam swoją pierwszą jazdę, latałam z jednej strony autobusu na drugą.

Podałam Stanowi jedenaście sykli i życząc im miłego dnia, ruszyłam do starej knajpy.

— Co podać? — burknęła stara czarownica, stojąca za barem.

— Chciałabym przejść na Pokątkną. — mruknęłam, uśmiechając się do niej miło. Kobieta wywróciła zirytowana oczami i ruszyła w kierunku przejścia. Poszłam za nią, a kiedy przejście sie otworzyło, podziękowałam jej cicho i pognałam wzdłuż ulicy.

Jak zawsze było tam mnóstwo czarodziei i czarownic, chodzących razem ze swoimi dziećmi, by zakupić im wszystkie potrzebne do szkoły rzeczy, czy spieszących się pozałatwiać swoje dorosłe sprawy.

Ruszyłam w kierunku banku Gringotta by wymienić zarobione pieniądze na galeony i sykle. Nie lubiłam tego miejsca, gobliny były wredne i zawsze zachowywały się jakby robiły mi litość wypełniając swoją pracę.

Wyszłam stamtąd prawie biegiem i odetchnęłam z ulgą, ruszając już znacznie spokojniejszym tempem w kierunku krawcowej BLACK. Dzwonek zawieszony przy drzwiach dał znać o moim pojawieniu się i zaraz z głębi lokalu wyszła szczupła, niska blondynka.

— Josephine! — krzyknęła, uśmiechając się szeroko. Dosłownie kilka sekund później koło niej pojawiła się Anette, która z piskiem rzuciła się z moją stronę. Jej ramiona owinęły się wokół mojego ciała.

— Josie! Ale tęskniłam! Nie odzywasz się całe wakacje. — wrzasnęła mi do ucha. Zaśmiałam się cicho i również ją objęłam.

— Chodziłam do pracy, przecież wiesz jak sytuacja wygląda. — mruknęłam, puszczając ją. — Właściwie przyszłam po szaty.

Anette pokiwała głową z entuzjazmem i pociągnęła mnie za rękę do drewnianego podestu, gdzie zwykle ściągały miary.

— Idziesz na imprezę do Jamesa prawda? — spytała, mierząc moją talię. Zacisnęłam wargi, szykując się już na kazanie szatynki.

— Nie mogę. — westchnęłam, przymykając oczy. Black momentalnie zaprzestała swoich ruchów.

— Nie denerwuj mnie Josephine, nie przyjechałaś nawet na urodziny bliźniaczek. — syknęła, wlepiając we mnie spojrzenie swoich czarnych tęczówek. — Wiesz, że James nie da ci żyć, jak i tym razem nie przyjedziesz. Co roku mu odmawiasz.

— Przecież wiesz jaką mam sytuację i muszę pracować, jeśli chce mieć książki, szaty i na jakąkolwiek sukienkę. — mruknęłam lekko zdenerwowanym tonem. Anette odłożyła miarę i spojrzała na mnie lżejszym spojrzeniem.

— Jak to jakąkolwiek Josie? — zapytała cicho, a ja spuściłam głowę, siadając przy okazji na podeście.

— Nie mam pieniędzy na nic lepszego, kupię jakąś najtańszą sukienkę w moim świecie. I proszę nie proponuj, że za mnie zapłacisz Netty, wiesz, że się nie zgodzę. — powiedziałam spokojnym tonem, a ona pokiwała tylko niechętnie głową na znak, że rozumie.

— Chciałabym trzy komplety szat, napisz list, kiedy będą to wpadnę. — westchnęłam, podnosząc się na równe nogi, po czym zebrałam swoją torbę i przytuliłam przyjaciółkę na pożegnanie. — I przeproś ode mnie Jamesa. — dodałam, otwierając drzwi.

— Nie będę się z nim kłócić, po prostu podam mu twój adres w końcu, obiecuję! — krzyknęła za mną. Zacisnęłam wargi i spuściłam wzrok, ruszając w drogę po pozostałe potrzebne przybory.

Nikt nie znał mojego adresu, oprócz Anette. Nie chciałam jakiś nie zapowiedziach wizyt, zwłaszcza patrząc, że moi rodzice nienawidzili wszystkiego co było związane z magią albo ze mną.

Kupiłam wszystkie potrzebne książki, zapas pergaminu, piór i atramentu. Rzuciłam jeszcze okiem na sklep Weasleyów, po czym ruszyłam w kierunku wyjścia z Pokątnej.

Pół godziny później weszłam do domu, od razu ruszając w kierunku mojego pokoju, gdzie odłożyłam wszystkie zakupy na blacie biurka, po czym rzuciłam się na łóżko, wzdychając z ulgą.

Jeszcze tylko tydzień.

POV. James

— James jeśli zaraz nie podniesiesz się z łóżka to przysięgam, że cię ogolę. — usłyszałem nad swoją głową, a ciepła kołdra zniknęła z mojego ciała.

Jęknąłem męczeńsko i zakryłem sobie głowę poduszką.

— Grozisz mi tak odkąd zacząłem mówić, już się nie boję. — burknąłem, zaciskając powieki, chcąc odzyskać resztki utraconego snu.

Moja poduszka rozsypała się w pióra, przez co po raz kolejny jęknąłem głośno, odwracając się na plecy i wlepiłem swoje spojrzenie w zdenerwowaną twarz mamy, która stała nade mną z założonymi rękami.

— Mogę wiedzieć czemu budzisz mnie w środku nocy? — zapytałem, ziewając. Mama zacisnęła szczękę jeszcze bardziej zdenerwowana, a ja uśmiechnąłem się szeroko, patrząc na jej wściekłość.

Czy byłem samobójcą? Nie. Czy miałem skłonności samobójcze? Zdecydowanie. Czy odziedziczyłem po tacie hobby jakim było wyprowadzanie jej z równowagi? Bez dwóch zdań.

— Jest już ósma rano James. — burknęła, zapewne w myślach błagając już, żeby te wakacje się skończyły.

— No to przecież mówię, że środek nocy. — parsknąłem, podnosząc się do siadu. — Możesz naprawić mi poduszkę? Chciałbym mieć na czym spać. — dodałem, posyłając jej niewinne spojrzenie.

Rudowłosa wywróciła oczami, po czym machnęła różdżką, a moja poduszka znowu była cała.

— Super, to jak zdradzisz mi powód tej nieprzyjemniej sytuacji? — zapytałem, wstając w końcu na równe nogi i zacząłem się przeciągać.

— Jeśli chcesz zrobić imprezę to wypadało by tu posprzątać. — mruknęła, rozglądając się krzywym spojrzeniem po moim pokoju.

— Nie przesadzaj, mam większy porządek niż Lily. — oburzyłem się, zakładając ręce na klatce piersiowej.

— Nie dyskutuj James. Dom ma błyszczeć jak wrócę. — mruknęła, po czym wyszła z pokoju i zaraz usłyszałem także trzask drzwi frontowych.

— Nie dyskutuj James. — przedrzeźniłem jej głos schodząc po schodach. Wszedłem do kuchni w akompaniamencie śmiechu taty, który dalej siedział przy stole i popijał kawę.

— Nie powinieneś denerwować mamy. — powiedział rozbawiony, odwracając na chwilę wzrok od Proroka Codziennego.

— Kto to mówi. — prychnąłem, wstawiając wodę w elektrycznym czajniku. — Zawsze jak mam argument który ją pokonuje, to słyszę "nie dyskutuj James".

— Przyzwyczajaj się, wszystkie są takie same. Grunt to wyczuć, kiedy przestać zanim urwie ci głowę. — wetchnął rozbawiony, po czym wstał od stołu i do pił końcówkę kawy. — Umyjesz. — dodał jeszcze, wskazując na kubek.

— Ale...

— Nie dyskutuj James. — tym razem to on przedrzeźnił głos mamy, po czym drzwi do domu się za nim zamknęły.

— Przecież to jest znęcanie się nad dziećmi. — powiedziałem sam do siebie i zebrałem kubek ze stołu, po czym wsadziłem go do zlewu i umyłem.

O godzinie trzeciej po południu miałem dość nawet oddychania. Położyłem się na kanapie w salonie i przymknąłem oczy. Drzwi wejściowe trzasnęły, ale nawet nie miałem siły się podnieść powiek żeby zobaczyć kto przyszedł.

— A ty cały dzień leżysz na kanapie. — usłyszałem głos mamy. Przysięgam, że o mało nie spadłem z kanapy, jak to usłyszałem.

— Mamo kocham cię, nie zmuszaj mnie proszę do zmiany tego. — mruknąłem, nawet nie otwierając oczu. Kobieta parsknęła śmiechem, po czym po krokach usłyszałem, jak kieruje się na górę.

Cóż stwierdziłem, że to najwyższa pora na drzemkę.

Głośny huk wybudził mnie ze snu. Spadłem z kanapy, a moja głowa boleśnie odbiła się od podłogi. Jęknąłem męczeńsko i usiadłem, rozmasowując sobie obolałe miejsce.

Kawałek dalej na podłodze leżała moja siostra, a wokół niej porozrzucane były narzedzia do czyszczenia kominka. Parsknąłem głośnym śmiechem patrząc na to, za co oberwałem morderczym spojrzeniem od Addie.

— Noi z czego rżysz gamoniu. — warknęła, rozmasowując sobie piszczel.

— Z twojego niezdarstwa parówo. — parsknąłem, podnosząc się z ziemi. Zerknąłem na brunetkę, która dalej wlepiała swoje mordercze spojrzenie w moją wspaniałą personę.

— Mówiłam ci kurwa, że masz tak do mnie nie mówić. — krzyknęła, celując we mnie oskarżycielsko palcem.

— Słownictwo Adelaide. — wrzasnęła z kuchni mama. Uśmiechnąłem się z satysfakcją, patrząc jak twarz bliźniaczki momentalnie tężeje.

— Wiedziałeś, że tam jest. — szepnęła wściekle. Pokiwałem głową i ruszyłem w kierunku kuchnii.

Stół był zapełniony miskami z sałatkami, chipsami i paterami z ciastem. Uniosłem zdziwiony brwi.

— Nie musiałaś mamo. — powiedziałem, patrząc na kobietę, która szykowała kiełbaski na ognisko.

— To ostatnia taka impreza, więc mogłam ci trochę pomóc. — mruknęła, uśmiechając się do mnie. — Idź się umyj, bo zaraz przyjadą.

— Dzięki mamo. — westchnąłem z uśmiechem i ruszyłem w kierunku schodów.

— Aha i przestań tak mówić do siostry! — krzyknęła za mną. Wywróciłem oczami i przeskakując co dwa schody wszedłem do swojego pokoju, skąd zabrałem czyste ubrania i udałem się do łazienki.

Szybki prysznic i byłem jak nowo narodzony, gotowy na melanż tego lata.

Ubrany zszedłem na dół, słysząc dzwonek do drzwi. Otworzyłem je i uśmiechnąłem się do Ethana i Anette, którzy stali na ganku.

— Mówiłem wam, że możecie wchodzić bez dzwonienia dzwonkiem, to prawie wasz dom. — mruknąłem, otwierając drzwi szerzej by mogli wejść. Rozejrzałem się jeszcze w poszukiwaniu jednej osoby.

— Nie ma jej. — odezwała się Anette, a ja momentalnie odwróciłem się w jej kierunku. Szatynka momentalnie odwróciła wzrok.

— Jak to nie ma? — zapytałem zdenerwowany, w myślach już będąc w Londynie by znaleźć tą aspołeczną dupę.

— Musiała iść do pracy, kazała cię przeprosić. — powiedziała cicho, odkładając swoją bluzę na wieszaku.

— Dawaj jej adres. — warknąłem, łapiąc za klamkę od drzwi.

— Nie mogę ci go dać James, a ty nie możesz tam iść. Nie mogę ci powiedzieć dlaczego, zapytaj Josie. I proszę nie proś mnie o prawdę, bo nie mogę ci jej powiedzieć. — mruknęła, po czym uciekła w głąb domu.

Josephine McCalister była jedyną osobą która nigdy nie przychodziła na moje imprezy, właściwie to na żadne imprezy. Wykręcała się nauką albo tym, że jest aspołeczna, więc zorganizowałem imprezę dla samych znajomych by przyszła.

Zacisnąłem mocno pięści, a determinacja zawładnęła całym moim ciałem. Misja na ten rok? Odkryć tajemnice Josephine McCalister

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro