MAKI
au: gods/fantasy
Nigdy nie spodziewałby się, że bóg śmierci okaże się taki...świetlisty. Pełen życia, o ironio.
Gdyby nie trzymany przez niego biały mak — kwiat śmierci, symbol przekraczania granicy, przechodzenia na drugą stronę — zapewne wziąłby go za bóstwo słońca, władcę poranka, reprezentację dnia i wroga nocy. Ale nie, ten emanujący jasnością mężczyzna przyszedł do niego, by oznajmić mu koniec jego życia.
Stanął przed nim, przez kilka centymetrów różnicy we wzroście uniósł nieco głowę i uśmiechnął się do niego. Był to smutny uśmiech, współczujący i pełen żalu i Kenmie nie podobało się to ani trochę. Z jakiegoś powodu, ten wyraz twarzy wydawał mu się niewłaściwy dla rudowłosego Żniwiarza, absolutnie niedopuszczalny i zupełnie nie na miejscu. Irracjonalne uczucie sprawiało, że pragnął zrobić coś, cokolwiek, by zetrzeć tę minę, by zastąpiła ją szczera radość. Nie zrobił jednak nic, przecież to nie była jego sprawa.
Droga w zaświaty prawdopodobnie nie była długa, ale ciężko było mu to określić. Najwyraźniej czas płynął inaczej dla zmarłych. Poza tym, miał coś, co odwracało jego uwagę: Śmierć okazała się być zaskakująco gadatliwa. Szli obok siebie w ciemności, drogą oświetlaną tylko przez słabe światło otaczające boga. Cienie na jego włosach sprawiały, że pomarańczowe kosmyki wydawały się tańczącymi ognikami, a on sam mówił i mówił, pełnym ekscytacji i pasji głosem, opowiadając mu o innych podróżnych, których przeprowadzał już tą ścieżką, o tym, co kryło się w otaczających ich ciemnościach, o tym, jak się cieszył, że Kenma miał długie i dobre życie.
To wszystko wydawało się mu dziwnie znajome, a im więcej jego przewodnik słów z siebie wypuszczał, tym silniejsze stawało się to déjà vu. Hm.
W końcu dotarli pod białe wrota, których blask przyćmił ten produkowany przez Żniwiarza. Z jakiegoś powodu, Kenmie się to nie spodobało. Znów poczuł tę nieodpartą potrzebę, by coś zrobić. To on powinien świecić najjaśniej! Tylko... czemu?
Bóstwo odchrząknęło, a kiedy spojrzał w jego kierunku, posłało mu kolejny uśmiech, tym razem znacznie smutniejszy niż jakikolwiek z dotychczasowych.
— Tu nasze spotkanie się kończy, Kenma. Dziękuję za twoje towarzystwo.
Poczuł nagły uścisk w piersi, otworzył usta, chciał coś powiedzieć, ale nie był w stanie wydać z siebie żadnego dźwięku. No tak, umarli głosu nie mają.
Śmierć stała przed nim jeszcze przez chwilę, jakby niepewna tego, co powinna zrobić. Rozejrzała się na boki, prawdopodobnie widząc tam więcej niż on, aż w końcu wzięła głęboki oddech i z raptownie rosnącą determinacją w brązowych oczach, wręczyła mu drugi mak. Czerwony.
Spojrzał na kwiat zdezorientowany. Dlaczego? Jeżeli się nie mylił, ten kolor oznaczał głęboką miłość między kochankami, a przynajmniej tak kiedyś mówił mu Shō-
Zamarł, niczym rażony piorunem, po czym gwałtownie podniósł wzrok, by spojrzeć na... na...
Ale było już za późno. Shōyō, jego prywatne słońce i bóg śmierci, zdążył już zniknąć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro