Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝓟𝓡𝓞𝓛𝓞𝓖

Las kłamał. Udawał, że nic się nie wydarzyło. Prawda gniła głęboko pod ziemią.

Słońce nieśmiało skradało się za horyzontem, barwiąc niebo na różowawe, niewinne odcienie. Zbyt niewinne. Po miękkich poduszkach z mchu spływały ostatnie krople – pozostałości po mgle, która wraz z najwcześniejszymi godzinami tkała słodkie powietrze w grube, mleczne sploty, próbując ukryć masakrę przed ciekawskimi spojrzeniami, nieprawdziwymi plotkami i niewłaściwymi wnioskami, które pojawiły się szybciej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.

Tylko na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się normalne. Pomiędzy paprociami nie leżały nieruchome, blade kończyny. Niewidzące już oczy nie wpatrywały się w nieboskłon. Na marne było szukać gnijących wnętrzności i rozszarpanej skóry.

Mimo to czujne spojrzenie zdołałoby dostrzec niewielkie, szkarłatne rozbryzgi, próbujące dopasować się do mozaiki natury. Krew zastygła na intensywnie niebieskich chabrach i białych kielichach powoju, na liściach paproci, nawet na zmęczonej upałami trawie i niewzruszonych skałach.

Karmazyn nie pasował do krajobrazu. Nie powinno go tam być.

Nikt nie powinien tam zginąć. Prawie nikt.

Nie zasługiwaliśmy na to. Nie wszyscy.

Kilka dni później nagłówki w gazetach, tych mniejszych, niezbyt poważanych oraz tych większych, którym wierzył każdy, wiadomości w telewizji oraz artykuły w internecie nosiły zgodnie ten sam tytuł:

ZBIOROWE SAMOBÓJSTWO – HISTORIA ZATOCZYŁA KOŁO.

Żadne z nas by się z tym nie zgodziło, ale przecież nie mieliśmy już nic do powiedzenia.

Nasze usta były martwe, nieruchome.

Niezdolne do zaprzeczenia.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro